Antologia - Opowieści z dreszczykiem - Noc pierwsza.pdf

(1998 KB) Pobierz
OPOWIEŚCI
Z DRESZCZYKIEM
WYBRALI I OPRACOWALI: WOJCIECH
ŻUKROWSKI
I TADEUSZ ADRIAN MALANOWSKI
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1957
ALEKSANDER PUSZKIN
Poetyckie arcydzieła Aleksandra Puszkina (1799—1837) przesłaniają zazwyczaj jego twórczość
prozatorską, a przecież trzeba pamiętać,
że
był on — rzec można — ojcem noweli rosyjskiej. W cyklu
Opowieści Biełkina znajdujemy — jak często bywa u klasyków — nowelę, która budzi nastrój grozy.
Wykorzystany w niej został w sposób zręczny motyw fantastycznego snu, związanego z zawodem nieco
makabrycznym: wytwórcy trumien. Od szablonu tego typu opowiadań utwór ten odbiega przez swoisty
humor.
TRUMNIARZ
Ostatnie graty trumniarza Adriana Prochorowa zwalono na wóz pogrzebowy i para
wychudzonych koni po raz czwarty powlokła się z Basmannej na Nikitską, dokąd trumniarz
przeprowadzał się z całym swym dobytkiem. Prochorow zamknął sklep, przybił do bramy
ogłoszenie,
że
sprzeda lub odnajmie dom, i pieszo udał się na nowe mieszkanie. Zbliżając się
do
żółtego
domku, który już od dawna kusił jego wyobraźnię i który kupił wreszcie za grube
pieniądze, stary trumniarz poczuł ze zdziwieniem,
że
nie doznaje w sercu radości. Gdy prze-
stąpił nieznajomy próg i zastał w nowej siedzibie zgiełk i zamieszanie, westchnął za zmursza-
łym domkiem, gdzie osiemnaście lat wszystko szło
ściśle
ustalonym trybem; zwymyślał obie
swe córki i robotnicę za to,
że
zbyt powoli pracują, i sam zaczął im pomagać. Wkrótce zapro-
wadzili porządek; szafka ze
świętymi
obrazami, kredens, stół, kanapa i łóżko zajęły przezna-
czone dla nich kąty w ostatnim pokoju; w kuchni i w bawialni umieszczono wyroby pana
domu: trumny wszelkich rozmiarów i barw, a także szafy, gdzie mieściły się
żałobne
kapelu-
sze, stroje i pochodnie pogrzebowe. Nad bramą umieszczono szyld, na którym wyobrażony
był dorodny Amor z opuszczoną ku ziemi pochodnią w ręku i napis: „Tu się sprzedaje i wy-
ścieła
trumny zwyczajne i malowane, a także wypożycza się i naprawia używane”. Dziewczę-
ta wyszły do swojej izby, Adrian obszedł dokoła domostwo, siadł przy okienku i kazał przy-
gotować samowar.
Wykształcony czytelnik wie,
że
zarówno Szekspir, jak i Walter Scott przedstawiali
swych grabarzy jako ludzi wesołych i dowcipnych, aby tym przeciwstawieniem jeszcze
mocniej podziałać na naszą wyobraźnię. Przez szacunek dla prawdy nie możemy pójść za ich
przykładem i zmuszeni jesteśmy przyznać,
że
charakter naszego trumniarza w zupełności
odpowiadał jego ponuremu rzemiosłu. Adrian Prochorow był zazwyczaj ponury i zamyślony.
Przerywał milczenie chyba tylko po to, aby łajać córki, gdy przyłapywał je na gapieniu się
przez okno na przechodniów, albo by zażądać za swe wyroby wysokiej ceny od tych, którzy
mieli nieszczęście (a czasem i przyjemność) ich potrzebować. Tak więc Adrian, siedząc przy
oknie i dopijając siódmą filiżankę herbaty, pogrążył się swoim zwyczajem w smutnych roz-
myślaniach. Myślał o ulewnym deszczu, który tydzień temu zaskoczył przy samych rogatkach
pogrzeb emerytowanego generała brygady. Wiele płaszczy
żałobnych
zbiegło się przez to,
wiele kapeluszy straciło fason. Trumniarz przewidywał,
że
będzie musiał ponieść mnóstwo
wydatków, gdyż dawny zapas szat pogrzebowych znajdował się już w opłakanym stanie.
Spodziewał się,
że
odbije sobie straty na starej kupcowej Triuchinej, która już od roku blisko
walczyła ze
śmiercią.
Ale Triuchina umierała w dzielnicy Razguliaj i Prochorow obawiał się,
że
spadkobiercy pomimo obietnicy nie zechcą posłać po niego tak daleko i
że
mogą umówić
się z pierwszym lepszym przedsiębiorcą w pobliżu.
Rozmyślania owe przerwało trzykrotne masońskie pukanie do drzwi.
— Kto tam? — zapytał trumniarz.
Drzwi otworzyły się i człowiek, w którym na pierwsze wejrzenie można było poznać
rzemieślnika-Niemca, wszedł do pokoju i wesoło zbliżył się do trumniarza.
— Wybacz, miły sąsiedzie — powiedział tą rosyjską gwarą, której po dziś dzień nie
możemy słuchać bez uśmiechu — proszę wybaczyć,
że
przeszkadzam... chciałem jak najprę-
dzej z panem się poznać, jestem szewcem, nazywam się Gottlieb Schultz, a mieszkam naprze-
ciwko, w tym domku, który pan widzi przez okno. Jutro obchodzę srebrne wesele, proszę po
przyjacielsku przyjść do mnie z córkami na obiad.
Zaproszenie przyjęte zostało przychylnie. Trumniarz poprosił szewca, by usiadł i wypił
filiżankę herbaty, a dzięki szczerości charakteru Gottlieba Schultza rozmowa potoczyła się w
sposób przyjacielski.
— Jak idzie handel u waszmości? — zapytał Adrian.
— E-he-he — odpowiedział Schultz — i tak, i owak. Nie mogę się skarżyć. Choć oczy-
wiście mój to nie to, co pański:
żywy
może się obejść bez butów, a umarły nie może
żyć
bez
trumny.
Święta
prawda — odrzekł Adrian — jednakże, jeśli
żywy
nie ma za co kupić sobie
butów, to, bez obrazy, chodzi boso, podczas gdy ubogi nieboszczyk za darmo dostaje trumnę.
W ten sposób rozmawiali przez pewien czas jeszcze; wreszcie szewc wstał i ponawiając
zaproszenie pożegnał się z trumniarzem.
Nazajutrz punktualnie o dwunastej trumniarz z córkami wyszedł z nowo nabytego domu
i udał się do sąsiada. Nie będę tu opisywał ani rosyjskiego kaftana Adriana Prochorowa, ani
też europejskich strojów Akuliny i Darii, łamiąc w ten sposób zwyczaje, jakich się trzymają
dzisiejsi powieściopisarze. Uważam jednak,
że
nie będzie zbyteczne, gdy stwierdzę,
że
obie
panny włożyły
żółte
kapelusze i czerwone buciki, co czyniły wyłącznie w chwilach uroczy-
stych.
Ciasne mieszkanko szewca pełne było gości, byli to przeważnie Niemcy-rzemieślnicy z
żonami
i czeladnikami. Z urzędników rosyjskich był pewien strażnik miejski, czuchoniec *
Jurko, który potrafił pomimo swego skromnego stanowiska zdobyć sobie szczególną
życzli-
wość gospodarza.
Przez dwadzieścia pięć lat służył na tym stanowisku Bogu i prawdzie jako pocztylion
Pogorelskiego. Pożar dwunastego roku, zniweczywszy stolicę, zniszczył również i jego
żółtą
budkę. Lecz natychmiast po wypędzeniu wroga na jej miejscu zjawiła się nowa, szarawa, z
białymi kolumienkami w doryckim stylu, a Jurko zaczął znów przechadzać się koło niej z to-
porem i w zbroi siermiężnej. Znała go większość Niemców, którzy mieszkali koło Nikitskich
Wrót, poniektórym z nich zdarzało się nawet nocować u Jurki z niedzieli na poniedziałek.
Adrian natychmiast poznał się z nim jako z człowiekiem, który wcześniej czy później może
się przydać, a gdy goście przeszli do stołu, siadł koło niego. Pan i pani Schultz, a także ich
córeczka, siedemnastoletnia Lotchen, jedząc obiad wraz z gośćmi, częstowali ich i pomagali
kucharce w usługiwaniu. Piwo płynęło. Jurko jadł za czterech; Adrian mu nie ustępował;
córki jego certowały się; rozmowa po niemiecku z godziny na godzinę stawała się coraz
bardziej gwarna. W pewnej chwili gospodarz poprosił o głos i odkorkowując zalakowaną
butelkę, głośno powiedział po rosyjsku:
— Zdrowie mojej dobrej Luizy!
Zapienił się półszampan. Gospodarz czule pocałował czerstwy policzek swej czterdzie-
stoletniej małżonki i goście hałaśliwie wypili zdrowie dobrej Luizy.
— Zdrowie moich miłych gości! — zawołał gospodarz otwierając drugą butelkę; goście
wyrazili mu wdzięczność opróżniając kieliszki.
Tu toasty zaczęły następować jeden po drugim: pili zdrowie każdego gościa, zdrowie
Moskwy i całego tuzina niemieckich miasteczek, pili zdrowie wszystkich cechów w ogóle i
każdego z osobna, pili zdrowie majstrów i czeladników. Adrian pił gorliwie i rozweselił się
* Tak przezywano Finów, mieszkańców okolic Petersburga.
do tego stopnia,
że
sam zaproponował jakiś
żartobliwy
toast... Naraz jeden z gości, gruby pie-
karz, uniósł w górę kieliszek i wykrzyknął:
— Zdrowie tych, na których pracujemy,
unserer Kundleute
*.
Propozycja, jak i wszystkie inne, była przyjęta radośnie i jednomyślnie. Goście zaczęli
się sobie kłaniać wzajemnie, krawiec szewcowi, szewc krawcowi, piekarz — im obu, wszy-
scy piekarzowi i tak dalej. Jurko w trakcie wzajemnych ukłonów zawołał zwracając się do
swego sąsiada:
— No cóż? Pij, bracie, zdrowie swoich nieboszczyków.
Wszyscy zaczęli się
śmiać,
ale trumniarz uznał się za obrażonego i zasępił się. Nikt tego
nie zauważył, goście pili dalej i dzwoniono już na wieczorne nabożeństwo, gdy wstali od
stołu.
Goście rozeszli się późno, przeważnie dobrze podpici. Gruby piekarz wraz z introligato-
rem, którego twarz wydawała się oprawiona w czerwony safian, odprowadzili Jurkę pod rękę
do jego budki, stosując w tym wypadku rosyjskie przysłowie: jaka jałmużna, taka i odpłata.
Trumniarz przyszedł do domu pijany i zły.
— Cóż to, doprawdy — rozmyślał na głos — czymże to moje rzemiosło jest mniej
uczciwe od innych? czyż trumniarz to błazen? Chciałem zaprosić ich na oblewanie nowego
mieszkania, wyprawić wspaniałą ucztę, ale niedoczekanie ich! Zaproszę raczej tych, na któ-
rych pracuję, nieboszczyków prawosławnych.
— Cóż to, ojczulku — rzekła służąca, która właśnie zdejmowała mu buty — co też ty
pleciesz? Przeżegnaj się! Zwoływać umarłych na ucztę! Aż strach bierze!
— Jak Boga kocham,
że
zaproszę — powtarzał Adrian — i to już na jutro. Proszę
bardzo, moi dobroczyńcy, jutro wieczorem przyjść do mnie na przyjęcie; ugoszczę was, czym
Bóg dał. — Z tymi słowy trumniarz położył się do łóżka i wkrótce zachrapał.
Na dworze było jeszcze ciemno, gdy Adriana zbudzono. Kupcowa Triuchina zmarła tej
samej nocy i goniec od jej zarządcy przygalopował do Adriana konno z tą wiadomością.
Trumniarz dał mu za to dwadzieścia groszy na piwo, ubrał się pośpiesznie, wziął dorożkę i
pojechał na Razguliaj. Przed bramą domu nieboszczki stała już policja i przechadzali się
kupcy jak kruki, które poczuły trupa. Nieboszczka leżała na stole,
żółta
jak wosk, lecz jeszcze
nie zniekształcona rozkładem. Skupili się koło niej krewni, sąsiedzi i domownicy. Wszystkie
okna były otwarte;
świece
płonęły; popi odmawiali modlitwy.
Adrian zbliżył się do siostrzeńca Triuchinej, młodego kupczyka w modnym surducie, i
oznajmił mu,
że
trumna,
świece,
całun i inne rekwizyty pogrzebowe będą natychmiast w
całkowitym porządku dostarczone. Spadkobierca podziękował z roztargnieniem, mówiąc,
że
nie targuje się o cenę i we wszystkim polega na jego sumieniu. Trumniarz zaczął się zaklinać
swoim zwyczajem,
że
nie weźmie nic ponad to, co się należy; wymienił porozumiewawcze
spojrzenie z zarządcą i pojechał zająć się zamówieniem. Przez cały dzień jeździł tam i z po-
wrotem z Razguliaja do Nikitskich Wrót; pod wieczór wszystko już było gotowe i trumniarz
zwolniwszy swego dorożkarza poszedł do domu piechotą. Noc była księżycowa. Trumniarz
spokojnie doszedł do Nikitskich Wrót. Przy Wozniesieńskiej cerkwi zawołał nań nasz znajo-
my Jurko i poznawszy trumniarza
życzył
mu dobrej nocy. Było już późno. Trumniarz zbliżał
się już do swego domu, gdy naraz wydało mu się,
że
ktoś podszedł do bramy, otworzył furtkę
i znikł za nią.
„Cóż by to mogło znaczyć? — pomyślał Adrian. — Kto mnie znowu potrzebuje? Czy-
żby
to zakradł się złodziej? Czy nie chodzą czasem kochankowie do moich pannic? Wszystko
może się zdarzyć!”
Trumniarz pomyślał już nawet, czyby nie wezwać na pomoc przyjaciela Jurkę. W tej
chwili jeszcze ktoś zbliżył się do furtki i miał już zamiar wejść, lecz ujrzawszy biegnącego
gospodarza zatrzymał się i zdjął trójgraniasty kapelusz. Adrianowi twarz jego wydała się
* Naszych klientów.
znajoma, lecz w pośpiechu nie zdążył jej się dostatecznie przyjrzeć.
— Pan raczył przyjść do mnie — rzekł zdyszany Adrian — proszę bardzo, niech pan
łaskawie wejdzie.
— Nie rób sobie ceremonii, bracie — odparł tamten głuchym głosem — idź naprzód,
pokazuj drogę gościom!
Zresztą Adrian nawet nie miał czasu na ceremonie. Furtka była otwarta. Gospodarz
wszedł na schody, a tamten za nim. Adrianowi wydało się,
że
po pokoju jego chodzą ludzie.
„Ki diabeł!” — pomyślał, wszedł pośpiesznie... i ugięły się pod nim kolana.
Pokój był pełen umarłych. Księżyc przez okno oświetlał ich
żółte
i sine twarze, wpadłe
usta, mętne, na pół przymknięte oczy i zaostrzone nosy... Adrian z przerażeniem poznał w
nich ludzi pogrzebanych przy jego współudziale, a w gościu, który wszedł z nim razem, gene-
rała brygady pochowanego w czasie ulewy. Wszyscy oni, damy i mężczyźni, otoczyli tru-
mniarza, kłaniając mu się i witając go, prócz pewnego biedaka, którego niedawno pochował
za darmo, a który wstydząc się swych łachmanów, nie zbliżał się i stał pokornie w kącie.
Reszta ubrana była przyzwoicie: nieboszczki w czepcach ze wstęgami, zmarli urzędnicy w
mundurach, lecz z nie wygolonymi brodami, kupcy w
świątecznych
kaftanach.
— Widzisz, Prochorow — rzekł brygadier w imieniu całej dobranej kompanii — wszy-
scy przybyliśmy na twoje zaproszenie; zostali w domu tylko ci, którzy już się nie mogą ru-
szać, którzy już się zupełnie rozsypali, a także tacy, którym zostały same kości bez skóry, ale
nawet spośród nich jeden nie wytrzymał, taką miał ochotę przyjść do ciebie...
W tej samej chwili mały szkielecik przedarł się przez tłum i zbliżył się do Adriana.
Czaszka jego uprzejmie uśmiechała się do trumniarza. Strzępy jasnozielonego i czerwonego
sukna oraz zbutwiałego płótna wisiały na nim w nieładzie, jak na drągu, a kości nóg tłukły się
w wielkich butach jak ubijaki w moździerzach.
— Nie poznałeś mnie, Prochorow — rzekł kościotrup. — Czy pamiętasz emerytowane-
go sierżanta gwardii, Piotra Pietrowicza Kuriłkina, tego samego, któremu w 1799 roku sprze-
dałeś pierwszą swoją trumnę — i to jeszcze sosnową za dębową? — Z tymi słowy umarlak
chciał go ująć w kościany uścisk, lecz Adrian, nabrawszy ducha, krzyknął i odepchnął go.
Piotr Pietrowicz zachwiał się, upadł i cały się rozsypał. Pomiędzy zmarłymi powstał
szmer oburzenia; wszyscy ujęli się za swym kolegą, ruszyli na Adriana z klątwami i groźbami
i nieszczęsny gospodarz, ogłuszony ich wrzaskiem i prawie przyduszony, wpadł w ostateczną
rozterkę, przewrócił się na kości emerytowanego sierżanta gwardii i stracił przytomność.
Słońce dawno już
świeciło
na łóżko, w którym leżał trumniarz. Otworzył wreszcie oczy
i ujrzał przed sobą służącą, która dmuchała w samowar. Z przerażeniem wspomniał Adrian
wszystkie wczorajsze wypadki. Triuchina, brygadier i sierżant Kuriłkin niewyraźnie majaczy-
li w jego wyobraźni. Czekał w milczeniu, aby służąca zaczęła z nim rozmowę i opowiedziała
o skutkach nocnych przygód.
— Ale zaspałeś, ojcze Adrianie Prochorowiczu — rzekła Aksinja podając mu szlafrok.
— Był tu u ciebie sąsiad krawiec, a tutejszy strażnik wstąpił, aby cię zawiadomić,
że
dziś są
imieniny rewirowego, ale tyś spał, a myśmy nie chcieli ciebie budzić.
— A przychodzili tu do mnie od nieboszczki Triuchinej?
— Nieboszczki? A czyżby ona umarła?
— Aleś ty głupia! Przecież sama pomagałaś mi wczoraj przygotowywać jej pogrzeb.
— Co ty, ojcze, rozum straciłeś, czy wczorajsze pijaństwo jeszcze ci nie przeszło? Jaki
tam wczoraj był pogrzeb? Przez cały dzień chlałeś u Niemca, wróciłeś pijany, zwaliłeś się na
łóżko i przespałeś aż do teraz, gdy już na południowe nabożeństwo przedzwonili.
— Czyżby? — powiedział ucieszony trumniarz.
— Wiadomo,
że
tak — odparła służąca.
— No, jeśli tak, to dawaj szybko herbaty i zawołaj tu córki.
Przełożył Seweryn Pollak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin