061 - Pensjonat pod Złotym lwem - Danuta Frey.pdf

(2680 KB) Pobierz
KABAŁA
Za oknem szalała zadymka. Śnieg zaczął padać już rano.
Początkowo zza gór wypełzały tylko kłębiaste, postrzępione
chmury. Przewędrowały dolinę, schodząc coraz niżej, tam
prawie skąd dochodził monotonny szum rzeki. Później niebo
poszarzało i cicho sypnęło drobną śniegową kaszą. Wkrótce
płaty zaczęły gęstnieć. Zerwał się wiatr. Niósł ze sobą za-
powiedź rychłej odwilży. Strzępiaste kawałki śniegu stawały się
coraz większe, coraz bardziej wilgotne. Osiadły białą czapą na
parapecie i zaklejały szyby grubą, nieprzenikliwą warstwą.
Katarzyna Bergerowa odeszła od okna. Była to wysoka
kobieta w wieku, którego granica równie dobrze mogła
oscylować wokół siedemdziesięciu, jak i sześćdziesięciu lat.
Czas, a może były to po prostu dobre warunki, okazał się dla
niej wyrozumiały, pozostawiając ślady dawnej urody. Siwe
włosy były upięte w wysoki kok. ręce ozdabiały dwa
pierścionki, a czarny sweter — sznur korali.
W latach trzydziestych Katarzyna Bergerowa poślubiła
młodego prawnika, który zasłynął następnie jako wybitny
cywilista. Z dwójki dzieci, syn zginął w czasie powstania
warszawskiego. Córka poznała w czasie studiów młodego
Francuza i razem z nim wyjechała do Paryża. Spotkały się przy
grobie ojca. Adwokat umarł na raka — umierał długo i długo
cierpiał. Po śmierci męża pozostała sama. Córka namawiała ją
wprawdzie do wyjazdu z Polski, ale odmówiła — „Za stara
jestem, aby się włóczyć po świecie — odpowiedziała. Ojciec i
Andrzej tu są pochowani — i moje miejsce przy nich’’.
Tak więc została, utrzymując się z renty po mężu i z paczek
przysyłanych przez córkę. Jakiś czas pozostawała jeszcze w
swoim warszawskim mieszkaniu. Później, przez znajomych,
dowiedziała się o Jazach.
Trochę za listowną namową córki, głównie jednak uciekając
od pustych i długich dni samotnej starości — przyjechała do
willi „Pod złotym lwem”.
Pod nazwą tą, pochodzącą zapewne od herbu nad wej- ściową
bramą, przedstawiającego pozłacanego lwa, ukrywał się
pensjonat dla starych ludzi. Położony wśród gór, na wzgórzu
nad rzeką, wywarł początkowo na Bergerowej posępne
wrażenie. Jego ciemny, wysoko sklepiony przedsionek wydawał
się ją wchłaniać w siebie swym zimnym, wilgotnym wnętrzem.
Dopiero później, gdy weszła do jasno oświetlonego hallu, w
którym stały rzeźbione krzesła i masywny stół — poczuła się
raźniej. Niebawem zawarła pierwsze znajomości.
Było to na jesieni, w porze, gdy pierwsze opadające liście
zaczynały zaścielać park różnobarwną mozaiką. W jed-
nostajnym, monotonnym rytmie upływających dni nawet nie
zauważyła, jak zbliżyła się zima i mróz ściął kałuże, nakładając
lodową warstwę na rzekę. Teraz zima miała się już ku końcowi.
W ostatnie dni lutego sypnęło jeszcze co prawda porządnie
śniegiem, ale w powietrzu czuć było zbliżające się
przedwiośnie. Na rzece ostrzegawczo zaczął trzeszczeć pękający
lód.
Bergerowa spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma. Było po
kolacji. Z jadalni dochodził odgłos sprzątanych naczyń i niski
głos właścicielki pensjonatu. Bronisława Żarnowska trzymała
swój personel ostro — pewnie dlatego jedzenie było zawsze
dobre, obrusy czyste, a obsługa — uprzejma. Z sąsiedniej sali
przedostawały się do hallu zapach kawy i dźwięki telewizora. W
hallu utworzyły się dwa stoliki brydżystów. Pod dużym
obrazem w złoconej ramie, na ciemnej, grubo ciosanej ławie,
której prostotę łamały kolorowe poduszki, siedziała Agata
Ruszkiewiczowa z robotą na drutach. Ruszkiewiczowa była
jedyną z pensjonariuszek, która do willi „Pod złotym lwem”
przybyła razem z mężem. Dr Jan Ruszkiewicz rozgrywał
aktualnie kończące robra cztery kiery i nie miał czasu, by
spojrzeć w stronę żony.
— No i cóż, panie doktorze? - odezwał się basowy głos
pułkownika Ordona. Tęgi, rumiany starzec, o pożółkłych
zębach, niebieskich, wyblakłych oczach i łysej jak kolano
głowie, był emerytowanym wojskowym. — Wygląda na to, że
pan leży bez jednej, hm?
— Cierpliwości, pułkowniku, cierpliwości — zamruczał
Ruszkiewicz. — Jeszcze nie koniec, jeszcze nie leżę.
— Ale pan będzie, kochany panie doktorze. Jak nic, bez tej
jednej jedynej.
Doktor zastanowił się.
— Wobec tego... wyjdziemy waletem pik.
— Pika to my atutem. A teraz karko, co pan na to?
— Oddam, bo muszę. Pana, panie Boryczko — przesunął lewę
w stronę małego, grubawego mężczyzny w okularach.
O Adamie Boryczce mówiono, że był kiedyś człowiekiem
interesu. Niektórzy uśmiechali się przy tym znacząco, dając do
zrozumienia, iż interesy Boryczki musiały być różnorakie i nie
zawsze kryształowo czyste.
Boryczko złożył lewę. Gładząc się w zadumie po policzku,
wyszedł w dziesiątkę trefl. Partner doktora Ruszkiewicza, były
urzędnik Kazimierz Skowronek, niepozorny, drobny
człowieczek w szarym garniturze stłumił nerwowy tik powiek,
widoczny nawet spod grubych szkieł okularów dla krótkowidza
i dorzucił blotkę. Ordon z rozpaczą podniósł obie ręce w górę,
rzucił karty na stół i krzyknął: — Niesłychane! Pan, panie
Boryczko chyba do końca życia nie nauczy się grać w brydża!
Boryczko chrząknął z zakłopotaniem.
— Co to za wyjście? Czy pan nie wiesz, że doktor ma jeszcze
waleta trefl? Liczyć pan już nie umie?
Ruszkiewicz z flegmatycznym spokojem wyciągnął waleta,
przebił dziesiątkę i odłożył lewę na stół. — Tym sposobem
mamy robra — zauważył.
Ordon spurpurowiał z wściekłości.
— Pan ma robra tylko dzięki panu Boryczce! Pan leżał bez
jednej!
— Leżał, ale nie leży — zauważył doktor, podliczając wyniki.
— Rewanż?
— O, nie — odpowiedział Boryczko. — Nie siadam do brydża z
ludźmi, którzy nie umieją opanować swych nerwów przy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin