Andrei Makine - Kobieta, która czekała.pdf

(538 KB) Pobierz
ANDREÏ MAKINE
KOBIETA, KTÓRA
CZEKAŁA
przełożyła Katarzyna Bieńkowska
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
I
1
„Kobieta tak zdecydowanie predestynowana do szczęścia (choćby jedynie
do szczęścia czysto fizycznego, tak, do banalnego spełnienia zmysłowego), która
jednak wybrała, można powiedzieć niefrasobliwie, samotność, wierność wobec
nieobecnego, wyrzekając się kochania…”.
Napisałem to zdanie w tym szczególnym momencie, w którym człowiekowi
się zdaje,
że
poznał już kogoś (tamtą kobietę, Wierę). Wcześniej występuje
ciekawość, domysły, pragnienie wyznań. Chęć przeniknięcia drugiej osoby,
odkrycia jej sekretów. Później, gdy zagadka jest już rozwiązana, przychodzą te
słowa, często pretensjonalne i kategoryczne, słowa, które analizują, stwierdzają,
podsumowują. Wszystko staje się jasne i pewne. A to może się przerodzić w
związek miłosny albo w obojętność. Tajemnica drugiej osoby jest oswojona. Jej
ciało sprowadza się do mechaniki zmysłowości, wzbudzającej pożądanie bądź
nie. Jej dusza ogranicza się do zbioru przewidywalnych reakcji.
W istocie na tym etapie dochodzi do swego rodzaju morderstwa, gdyż
zabijamy ten nieskończony i niewyczerpany byt, który spotkaliśmy. Wolimy
mieć raczej do czynienia z konstrukcją słowną niż z
żyjącą
istotą…
Podczas tych wrześniowych dni w wiosce leżącej w
środku
lasów, które ciągnęły
się aż do Morza Białego, musiałem notować tego typu spostrzeżenia:
„niewyczerpany byt”, „morderstwo”, „kobieta obnażona za pomocą słów”…
Wówczas (miałem dwadzieścia sześć lat) podobne refleksje wydawały mi się
ogromnie przenikliwe. Odczuwałem przyjemną dumę,
że
odkryłem sekretne
życie
kobiety, która mogłaby być moją matką,
że
w kilku zręcznych zdaniach
zdołałem wyrazić jej los. Myślałem o jej uśmiechu, o geście dłoni, jakim mnie
pozdrawiała, widząc z daleka na brzegu jeziora, o miłości, którą mogłaby
obdarzyć tylu mężczyzn, a której nie ofiarowała nikomu. „Kobieta tak
zdecydowanie predestynowana do szczęścia. Tak, byłem dosyć dumny z mojej
analizy. Przypomniałem sobie nawet,
że
pewien dziewiętnastowieczny krytyk
używał terminu „dialektyka duszy”, chcąc określić u pisarzy tę sztukę zgłębiania
sprzeczności ludzkiej psychiki. „Kobieta predestynowana do szczęścia, która
jednak…”.
W ten wrześniowy wieczór zamknąłem notes i spojrzałem na garść borówek,
zimnych i upstrzonych plamkami, które pod moją nieobecność Wiera zostawiła
na stole. Za oknem ponad czarną linią lasu niebo zachowało jeszcze tę mleczną
bladość, która przywoływała na myśl – odległą o kilka godzin marszu – senną
obecność Morza Białego, już oczekującego zimy. Dom Wiery znajdował się na
początku
ścieżki
prowadzącej przez zalesione wzgórza na wybrzeże.
Pomyślałem o samotności tej kobiety, o jej spokoju, o jej ciele (w sposób jak
najbardziej fizyczny wyobraziłem sobie kokon delikatnego ciepła otaczający to
kobiece ciało pod kołdrą w krystaliczną mroźną noc) i nagle zrozumiałem,
że
żądna
dialektyka duszy nie jest w stanie wyrazić tajemnicy tego
życia. Życia
zdecydowanie zbyt przejrzystego i boleśnie prostego w porównaniu z moimi
uczonymi analizami.
Życia
kobiety, która czekała na powrót ukochanego mężczyzny. I nie było tu
żadnego
innego sekretu.
Jedyny rys zagadkowy, a właściwie anegdotyczny, stanowiła moja pomyłka:
po naszym pierwszym spotkaniu, które trwało ledwie kilka sekund, pod koniec
sierpnia, minąłem się z Wierą raz jeszcze, na początku września. I nie poznałem
jej. Byłem przekonany,
że
chodzi o dwie różne kobiety.
A przy tym obie wydawały mi się „tak zdecydowanie predestynowane do
szczęścia…”
Później miałem poznać układ dróg, ruchliwe habity drzew, inne za każdym
zakrętem, uskoki stromego brzegu jeziora, wzdłuż którego już wkrótce mógłbym
wędrować z zamkniętymi oczami. Ale tego dnia pod koniec lata zaczynałem
dopiero orientować się w okolicy, krążyłem tu i tam z tą podniecającą radością,
że
za modrzewiowym gajem mogę odkryć opuszczoną wioskę albo – z trudem
utrzymując równowagę – przejść po drewnianym, na wpół zawalonym mostku.
To właśnie u wejścia do jednej z takich na pozór niezamieszkanych wiosek ją
ujrzałem.
Z początku miałem wrażenie,
że
zaskoczyłem kochającą się parę. W gąszczu
porastającym brzegi jeziora dostrzegłem bardzo biały fragment uda, zarys
tułowia naprężonego z wysiłku i usłyszałem zdyszany oddech. Wieczór wciąż
był jasny, ale niskie, krwistoczerwone słońce znaczyło widok pręgami cienia i
ognia, igrając w liściach wierzb. Spośród tego migotania wyłoniła się kobieca
twarz, niemal muskając podbródkiem gliniastą ziemię, i natychmiast się
odwróciła, w burzy odrzuconych do tyłu włosów… Powietrze było ciepłe,
wilgotne. Ostatnie upały tego sezonu, „babie lato” przyniesione na kilka dni
przez wiatr z zachodu.
Już miałem pójść dalej swoją drogą, kiedy gałęzie zatrzęsły się gwałtownie i
kobieta wyszła z zarośli, skinęła głową w niepewnym geście pozdrowienia i
pospiesznie poprawiła zadartą nad kolana sukienkę. Ja również ją pozdrowiłem,
niezręcznie, nie bardzo mogąc dojrzeć jej twarz, którą znaczyły naprzemiennie
promienie zachodzącego słońca i pręgi cienia. U jej stóp, ciężka niczym zwłoki
topielca, zwijała się ogromna sieć rybacka, którą kobieta właśnie wyciągnęła z
wody.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin