Andrzej Rodan
Ostatnie dn Sodomy
— Mamy tutaj cztery dziewczyny. Wszystkie ładne, zgrabne i wszystkie świetnie piszą na maszynie.
— Nam potrzebna jest tylko jedna.
— Właśnie. Którą więc zostawić?
— Zostaw tę z największymi cyckami!
Członków Partii uważałem za rozkrzyczaną bandę karierowiczów uzurpujących sobie prawo do nazywania się przewodnią siłą Her- renvolku. Wszechwładni manipulatorzy partyjni uwijali sobie gniazdka bazując na głupocie, tchórzostwie, nikczemnej chciwości i niepohamowanej służalczości szeregowych członków.
Jakie to wszystko było żałosne! Te wiece, zebrania, głosowania, zjazdy, konferencje, partyjny entuzjazm nawet w chwili, gdy wszystko waliło się w gruzy, te przebieranki-maskarady.
— Znasz go?
— Dokładnie. Zwłaszcza dolne partie.
— Czy mówił ci coś?
— Ja jestem kurwą i on przychodził robić ze mną miłość, a nie do spowiedzi.
A tak naprawdę, to namówiła mnie Olga:
— Ty. z twoim nazwiskiem i dorobkiem twórczym — szeptała mi czule do ucha. bo tylko łóżko i noc wybierała na wsączanie mi sugestywnej paranoi — musisz wstąpić do Partii, alę przedtem kup sobie parasol-ochronę przed deszczem pieniędzy, nagród i odznaczeń.
Po nocy z Olgą byłem zdolny jedynie do starań o rentę inwalidzką. Kiedy ta mieszanina wielkiej urody, i jeszcze większego tupetu, pono« nie rozwiązywała usta, uruchomiała śmigło języka, dopomagając sobie dłonią pracującą z prędkością ręcznej wiertarki— stawałem się Supermanem godnym naszej ideologii i Partii.
Olga była słodka jak barwiony różem miód, jej pizda-biedulka nasączona wilgocią jak mokra żaba sprawiała, że czułem się jakbym płynął gondolą, a księżyc, świecąc blaskiem słońca, wiernopoddań- czo śpiewał: o sole mio...
— Co ci się stało? — zaniepokoiła się Olga.
— Jestem częściowo nieżywy. illlHr
— Zrobić ci kołowrotek?
Boże! Gdyby ta jej cipa-biedulka... gdyby ona umiała mówić!
Elitę Partii, a tym samym Narodu, tworzył motłoch wyniesiony w górę ze sfermentowanej rynsztokowej zawiesiny.
W życiu nie spotkałem się z taką rozbieżnością oficjalnych haseł, słów rzucanych ze zjazdowych trybun, z rzeczywistością.
— Powiedzcie mi, czy istniało coś brudnego, czy istniał jakikolwiek bezwstyd, zwłaszcza w życiu kulturalnym, gdzie nie spotkalibyśmy choć jednego Żyda?!
Albert położył się koło niej czując kwaśny zapach jej spoconego, niedomytego ciała. Rozpinała mu gorączkowo mundur, pomagała zdejmować spodnie, całowała po piersiach, brzuchu, wilgotnymi wargami chwyciła penisa, mamrotała coś półprzytomnie, siadła na nim | nabiła się na pal. Jej tyłek unosił się w górę, w dół, odpływał, przypływał, tonął, rżnęła go cudownie, pipa wydawała czasem odgło
sy — echa zastępczych miłosnych rozmów — wypuszczała powietrze... Wsysała go do środka wiercąc chudym tyłeczkiem jak dentystycznym świdrem...
Jak pęk granatów wybuchł długo oczekiwany orgazm... Kwiczeli... Straszliwa erekcja wilgotniała i miękła...
Wylecieli w powietrze na polu minowym i wolno lądowali na otwartych spadochronach znużenia i odprężenia...
— Czy jest jakaś nadzieja?
— Oczywiście. Dostaniemy Ostatnie Namaszczenie!
I kiedy sperma trysnęła jak woda z gumowego strażackiego węża przyspawanego do ust łopoczących niczym czerwone flagi na manifestacji jedności narodowej, kipiał mózg, z młodzieńczym entuzjazmem uszło powietrze z pizdy-bidulki, mokrej żabki wysmarowanej miodem, syk powietrza jak z przedziurawionej gwoździem opony... i wtedy właśnie ZDECYDOWAŁEM SIĘ...
— Jak ją zdobyłeś?
— Wygrałem konkurs, a ona była nagrodą pocieszenia.
— Ona cię kocha. Powinieneś ją odszukać. Spotkać się.
— Nigdy nie spotkam się z nią. To dla niej zbyt niebezpieczne.
— Dlaczego?
— Bo gdyby mi jeszcze raz zrobiła minetę, chciałaby robić to do końca życia.
— Powinienem ci rozwalić ten głupi łeb. Nie wiem dlaczego jeszcze tego nie zrobiłem.
— Bo jesteś za bardzo pijany.
— Za godzinę będę trzeźwy i zrobię to. Wierzę w to.
— Wiara przenosi góry, ale nie wystarczy, abyś wytrzeźwiał za godzinę.
Ja. Oskar, zdecydowałem się opuścić Paryż i powrócić do kraju.
— Jesteś samicą. Prowokujesz ich.
— Kogo?
— Mężczyzn. Oni wszyscy chcą cię pieprzyć. Wystarczy, abyś spojrzała na nich... Ty to pieprzenie masz w oczach i oni już chcą cię pieprzyć.
— To nie twoja sprawa, kto mnie będzie pieprzył.
— Jasne. Nie jestem twoim mężem.
— Zdziwiłabym się, gdybyś nim był.
— Ja też bym się zdziwił. ' .
— Więc to jest miłość od pierwszego spojrzenia?
— A czy jest jeszcze jakaś inna miłość?
— Olgo. proszę cię nie jedz tak łapczywie.
— Przecież jesteśmy sami. Poza tym lubię drób: kury, kaczki, indyki, gęsi... Za udka i skrzydełka kurcząt oddam wszystko. Mniam, mniam...
— Zjesz wszystko, co ma skrzydła. ■
— Z wyjątkiem samolotu.
— Podać ci jaja? Maleńka, czy słyszysz o co pytam?
— Jaj nie lubię.
— Dlaczego? Są bardzo pożywne... no i to ważna część twojego ulubionego drobiu.
— Nie lubię tego, co inni mieli w dupie!
— Za co? '
— Za niewinność.
!— A serio?
— Za całokształt.
— Wyciągnęli ci przeszłość w wojnie domowej?
— Tak. Jednak nie to, co masz na myśli. Na początku lat dwu
dziestych walczyłem razem z Michaiłem Mikołajewiczem Tucha- czewskim... Tuchaczewski doszedł wysoko, aż do stopnia marszałka, procesu i śmierci. ,
— Ale dlaczego ty zostałeś aresztowany?
— A teraz... poderżną wam gardziołka!
— Oskar, patrz Brodowsky, von.
Do NSDAP wstąpiłem w dzień urodzin Hitlera. 20 kwietnia. Potomek rodu Brodowskych został członkiem Partii, tak jak książę Auwi, książę Schaumburg-Lippe, hrabia Helldorf, książę Waldeck- -Pyrmont, książę Meklemburgii, Hesji, książę Brunszwiku, którego córka była jedną z najwyżej notowanych działaczek Bund Deutscher Mädel, a syn torturowany był w kazamatach Gestapo.
Ochrona niemieckiej krwi i niemieckiego honoru wymagała procesu totalnej aryzacji: usuwania Żydów i Mischlingen — mieszańców — z izb lekarskich, adwokackich, uniwersytetów i szkól, urzędów i sądów, przedsiębiorstw i sklepów. Zaczęto plewić chwasty z niemieckiej gleby począwszy od intelektualistów: pisarzy, uniwersyteckich profesorów...
— Panie profesorze Hilbert! Czy pański uniwersytet... bardzo ucierpiał wskutek wyrzucenia Żydów i ich popleczników?
— Ucierpiał?! Nie, panie ministrze, nie ucierpiał, on po prostu przestał istnieć!
Brodowsky obejrzał więc bramę kutą w metalu, z rzeźbami z brązu, zajrzał do piwnicy zamku z salą kinową na sto osób, obejrzał stylową piwiarnię, dwie wielkie kuchnie na specjalne przyjęcia i przede wszystkim gabinet Góringa, olbrzymi, olbrzymi, olbrzymi... po sam dach. Podziwiał mahoniowe biurko długości dwunastu metrów, srebra, bogatą wystawę klejnotów, setki posągów, obrazów — dzieł dawnych mistrzów — gobelinów. Pod pałac zajeżdżały już samo-
chody i autobusy z orkiestrą; bo na godzinę piątą zapowiedziany był wrotki bankiet dla ¡Świata filmowego i teatralnego. Górińg z bu ławą marszałkowską w ręku, otoczony świtą oficerów-lotników w białych lakierkach i białych mundurach, przekonany, że zrobił oszałamiające wrażenie na Brodowskym. zapytał się go:
— No i co? Rewelacja, prawda?! Mam tutaj wszystko.
— Niestety. Reichsmarschall!! — powiedział Brodowsky. — Nie ma tu I o d o w i s k a.
Von Brodowsky (Oskar), pisarz niemiecki, początkowo na emigracji w Paryżu, wrócił do Niemiec w 1938 roku za namową swej kochanki Olgi Schulenberg.
Tak więc przyczyną wszystkich moich późniejszych nieszczęść był ten syk powietrza z biedulki ściskanej udami ugniatającymi czerwony języczek żabki, łechtaczką rozdmuchującą ciepły, romantyczny powiew miłości...
— Zgoda — powiedziałem wtedy. — Wracam!
I z tej wielkiej radości Olga zrobiła mi kołowrotek. To była największa nagroda, rzadko przyznawana... Jej władcze usta, gorący oddech i język wykonał kołowrotek, wielkie zadanie godne naszego Fiihrera, tysiącletniej III Rzeszy i głębokiego humanizmu narodowosocjalistycznego.
Pif-Paf, Misia, Bella,
Misia, Pisia, Konfocella, Misia A, Misia B,
Misia, Bella, Konfoce.
Na wysokiej górze rosło drzewo duże
— nazywało się: apli-papli, bitte-blau, a kto tego nie wypowie ten nie będzie grał.
Anc, glanc, puter, was ty, zajączku, biegnij w las!...
— Wygramy tę wojnę, Albert? — zapytał młodziutki Ober-
— Zaczynasz dzień od prostych pytań.
— Chłopaki mówili, że w dniu urodzin Hitlera mamy po raz pierwszy użyć Wunderwaffe jakiej świat do tej pory nie widział. Przebieg wojny całkowicie się zmieni.
— Ną naszą korzyść? — zdziwił się Oberlentnant Albert Heuss.
— Na naszą.
— I kiedy to?
— To prezent dla Hitlera... W rocznicę jego urodzin.
— Powiedz chłopakom, że jeśli dożyjemy, to rocznicę urodzin Hitlera uczcimy minutą ciszy!
— No, dobrze, ale wiesz, gdyby ta broń... to byłoby pięknie, naprawdę pięknie.
— Pięknie, pięknie, mało dupa nie pęknie.
Ulicą przemknął samochód pancerny ze znerwicowaną wieżyczką obracającą na wszystkie strony lufy sprzężonych karabinów maszynowych. Tuż za nim ze zgrzytem przyczepy i piskiem opon wypadł na rynek motocykl, wykonał niewiarygodnie szybki piruet i prawie w miejscu, na najwyższych obrotach silnika, zmienił kierunek jazdy znikając w bocznej uliczce.
— Nie wierzysz, że Wunderwaffe jest gotowa do boju?
— Wunderwaffe będzie gotowa do boju wtedy — Albert przekrzykiwał jakiś opóźniony transport kłapiący blaszanym brzuchem — gdy w całych Niemczech, na wszystkich domach starców będą napisy: „zamknięte z powodu poboru”.
Po drugiej stronie rynku przemykali się chyłkiem jacyś ludzie, robotnicy, porzucając po drodze kilofy, łopaty, łomy. Na widok obu żołnierzy odegrali wystraszoną pantomimę rąk, dłoni, urozmaiconą panoramę wszystko tłumaczących min, co miało oznaczać, że blokada głównej drogi wjazdowej do miasta została zakończona.
Oberleutnantowi Albertowi Heussowi zrobiło się żal młodziutkiego Obergefreitera. Poklepał go po ramieniu, a oczy jego straciły na chwilę szklany wyraz rozczarowania, cynizmu i znudzenia.
— No, już dobrze, Kurt. Nie wierzę w Wunderwaffe, a więc co... mam załamać się nerwowo? Czasem myślę. Kurt, że gdybyś miał więcej rozumu, byłbyś wspaniałym okazem idioty.
gefrejter.
Miasteczko było już opuszczone przez ludność'cywilną. Na ulicach leżały papiery, części rozrzuconej garderoby, wózki z uszkodzonymi kołami. Okna sklepów pozabijane deskami, okratowane...
Weszli do jedynego sklepu z otwartymi na oścież drzwiami. Był to sklep z portretami Adolfa Hitlera i różnymi edycjami „Mein Kampf”, począwszy od najstarszych, broszurowych wydań, aż do oprawionych w skórę z tytułem tłoczonym złotymi literami.
— On ma u mnie wszystko przesrane — Albert dotknął lufą automatu wąsików Führera. • ■ v ■
— Mogłeś mu to wcześniej powiedzieć. A ty spokojnie siedziałeś za kratami, jakimi nas otoczył.
— Lepiej w pierdlu niż na cmentarzu.
Albert odskoczył dwa kroki do tyłu, przykucnął i po kowbojsku, z biodra puścił serię automatu w ścianę z portretami Führera. Tłuczone szkło rozpryskiwało się na wszystkie strony, łupki z drewnianych ramek mieszały się ze strzępami kredowanego papk/u fotografii, ulatywały w górę i opadały jak biało-czarny grad na podłogę.
— Chcesz go zabić? — Kurt podniósł z zaśmieconej podłogi podziurawiony portret Hitlera z dziurami od pocisków w oczach i ustach. — Chcesz go zabić?
— Muszę. To moja praca. On mnie nauczył tego zawodu. — Albert odłożył automat, rozpiął rozporek i rozkraczył się nad stertą pociętych w drobny mak Hitlerów. — Przede wszystkim chcę na niego naszczać!
— Jesteś bohaterem! — powiedzie! Kurt, rozpiął rozporek i rozkraczył się obok Alberta.
— Jestem ofiarą! Już dawno chciałem, aby piękny Adolf wyłączył mnie z tej zabawy, ale dopiero dzisiaj udało mi się powiedzieć mu to.
Albert włożył nowy magazynek i wypuścił nową serię zniszczenia
w regał z ułożonymi w karne rzędy „Mein Kampf’. Strzępy papieru
tym razem wirowały w powietrzu jak wesołe płatki śniegu.
— Po co to robisz? — zapytał Kurt.
— Ja już w tym sklepie nie będę kupował,
Albert, podniecony, blady podszedł do sklepowej lady gdzie stał
elegancki...
SPOKSIK-I976