Borkowski Przemysław - Karp Ludojad.pdf

(180 KB) Pobierz
Przemysław Borkowski
Karp Ludojad
Wydarzenia, które tu opiszę, rozegrały się w
niewielkiej miejscowości Ł. położonej na dalekich,
północno-wschodnich krańcach naszego kraju. Młodszy
aspirant Stanisław Kot powracał właśnie z rutynowego
wieczornego patrolu po okolicznych wioskach, gdy nagle
jakieś trudne do wytłumaczenia przeczucie kazało mu
skręcić w wąską, boczną drogę prowadzącą w las. Był
dwudziesty grudnia. Od paru już dni aspirant Kot nie miał
zbyt dobrego nastroju. Zbliżające się święta prowokowały
do przemyśleń i retrospekcji. Co tu ukrywać, wymarzona
ongiś praca w policji rozczarowała go. Mimo iż w czynnej
służbie pozostawał dopiero od paru miesięcy, odnosił
dojmujące wrażenie zaprzepaszczenia swojego życia.
Winny był tu zapewne przydział służbowy, który otrzymał
po ukończeniu akademii. Miejscowość Ł. była w stanie
zniweczyć nawet najbardziej płomienne policyjne
powołanie. Odkąd tu przebywał, nie odnotowano żadnego
morderstwa, żadnego napadu z bronią w ręku, nie
zgłoszono nawet gwałtu (chociaż gwałty bez wątpienia
odbywały się). Jedynymi przestępstwami, z jakimi miał
do czynienia, były pobicia rodzinne, wandalizm
spowodowany spożyciem alkoholu, drobne kradzieże z
przeznaczeniem na wódkę. Miał już tego serdecznie
dosyć. Wieczorami czuł, jak rośnie mu brzuch. Oczyma
duszy widział siebie jako jednego z armii owych
zażywnych, niemrawych policjantów, których widywał
codziennie w okolicznych komisariatach, noszących bujny
wąs w komplecie z białą, policyjną czapką, spędzających
godziny służby na grze w karty i oglądaniu czasopism z
rozebranymi panienkami.
Pragnąc odegnać od siebie czarne myśli, aspirant Kot
oddał się marzeniom. Był to wypróbowany sposób
odkryty jeszcze w szkole policyjnej. W owych czasach
bardzo doskwierało mu jego nazwisko będące
przedmiotem nieustających kpin kolegów. „Kot to, Kot
tamto”, „wlazł Kotek na płotek” „pogonić Kota” – tak
było ciągle! Jakże wtedy żałował, że nie nazywa się
inaczej, choćby Pies. Tak, Pies to byłoby niezłe policyjne
nazwisko. Inspektor Pies – jak to brzmiało! Zupełnie
inaczej niż młodszy aspirant Kot, przyznacie sami.
***
Inspektor Pies z kamienną twarzą trzymał na muszce
czterech groźnych bandytów. Sytuacja, stwierdził to
niechętnie, nie przedstawiała się różowo. Każdy z
przestępców miał w łapie spluwę wielkości małego działka
przeciwlotniczego, podczas gdy on mógł im przeciwstawić
tylko stary, jednostrzałowy sztucer.
Rzuć to, Pies!
odezwał się najgorszy z bandytów.
– Uda ci się zabić najwyżej jednego z nas, reszta rozwali
cię, zanim zdążysz przeładować!
Może i zabiję tylko jednego, ale będziesz to ty,
frajerze! – rzucił przez zęby inspektor i wystrzelił prosto w
brzuch bandyty. Trup przestępcy przeleciał jeszcze parę
metrów, po czym zostawiając za sobą krwawą smugę,
osunął się po ścianie na ziemię. Zaskoczenie było zupełne.
Ledwie którykolwiek z pozostałych przy życiu bandziorów
zdążył zrozumieć, co się stało, inspektor Pies
błyskawicznie przeładował broń.
Który następny? – syknął jak kobra.
Z zamyślenia wyrwał go odgłos żwiru uderzającego o
podwozie samochodu. Droga, którą jechał, zwężała się
nieprzyjemnie. „Po jaką cholerę tu skręciłem?” –
przemknęło mu przez głowę. Teraz w każdym razie nie
było już odwrotu. Musiał jechać naprzód przynajmniej do
miejsca, gdzie dałoby się zawrócić. „Co za kanał!” –
pomyślał. Że też zawsze musiał wpakować się w coś
takiego. Jednokierunkowa, wiejska droga na jakimś
zadupiu – był to prawie idealny symbol jego obecnej
sytuacji życiowej. Myśl ta przygnębiła go jeszcze
bardziej.
Naraz koła samochodu złapały twardszy grunt.
Droga, biegnąca dotychczas w czymś w rodzaju płytkiego
piaszczystego jaru, stopniowo wychodziła na otwartą
przestrzeń. Nigdy tu nie był. Z przodu, w smugach
samochodowych reflektorów rysowały się niewielkie,
podłużne pagórki – strome i regularne, jakby usypane ręką
człowieka. Za nimi błyszczała woda.
Aspirant Kot kierowany swym niezawodnym
policyjnym instynktem błyskawicznie ocenił sytuację.
„Stawy rybne” – pomyślał. Miejscowość Ł. słynęła z nich
w całym kraju. W okolicy było ich co najmniej
kilkadziesiąt. Ukryte w pobliskich lasach dostarczały
rocznie ileś tam procent ryb na stoły rodaków. Stanowiły
też główne (oprócz zasiłków dla bezrobotnych) źródło
utrzymania miejscowej ludności. Zadowolony z trafnego
rozpoznania (w końcu było już ciemno, a z pól jakby
podnosiła się mgła – nie każdy byłby więc w stanie
zorientować się tak szybko) właśnie miał zamiar
rozpocząć zawracanie, gdy nagle coś zdziwiło go w
wyglądzie tafli wody.
Zaintrygowany wysiadł z samochodu. Podszedł
bliżej, starając się nie zasłaniać światła reflektorów. Woda
przed nim mieniła się i bulgotała poruszana jakby
tysiącem wielkich bąbli. Nie były to jednak bąble. Na
powierzchni stawu kotłowały się setki hodowlanych karpi.
Ściśnięte na zbyt małej już dla nich powierzchni
rozpaczliwie walczyły o każdy łyk wody. Ich pokryte
łuską grzbiety drgały i migotały w blasku reflektorów. „A
więc tu jesteście, nasze przyszłe wigilijne potrawy” –
zaśmiał się w duchu nie bez satysfakcji Kot.
– Do zobaczenia wkrótce – powiedział i już miał
odejść, gdy nagle dostrzegł coś jeszcze. Niedaleko brzegu,
lekko kołysząc się na wodzie, unosił się całkiem inny,
podłużny i ciemny kształt. Nieruchomy w porównaniu z
wrzącym morzem ryb wyraźnie odcinał się od otoczenia.
Tuż przy jego końcu coś jednak bielało. Wytężając wzrok,
aspirant podszedł nieco bliżej. Po chwili nie miał już
wątpliwości – były to zęby. Białe, wyszczerzone w niebo
zęby.
Trup! – zapiszczała radośnie dusza młodszego
aspiranta Kota.
***
Kostnica szpitala rejonowego w Ł., jak zapewne
wszystkie tego typu miejsca na świecie, nie przedstawiała
sobą zbyt zachęcającego widoku. Na środku białej,
wyłożonej kafelkami sali znajdował się prostokątny, obity
błyszczącą blachą stół zaopatrzony w małe rynienki
służące do spływania... lepiej zresztą nie wiedzieć czego.
Młodszy aspirant Stanisław Kot, przekraczając jej progi,
odczuwał jednak dziwne, radosne podniecenie. Jego
bezpośrednim powodem było ono – leżące na tymże
właśnie stole najprawdziwsze
corpus delicti.
Co prawda,
jego przełożeni w osobie komendanta posterunku w Ł.
podejrzewali raczej nieszczęśliwy wypadek – utonięcie,
zamarznięcie lub tym podobne (zapewne dlatego
przydzielono tę sprawę jemu), lecz on wiedział lepiej – to
było morderstwo! To MUSIAŁO być morderstwo, jeśli na
świecie istniały dobro, prawda i sprawiedliwość.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin