Wańkowicz Melchior - Strzępy epopei.doc

(1085 KB) Pobierz
MEICHIOR WANKOWICZ

MEICHIOR WANKOWICZ

 

STRZĘPY EPOPEI

SZPITAL W CICHINICZACH

 

STRZĘPY EPOPEI

OPOWIADANIA

 

Twardy był los legionistów, lecz stokroć twardszy i boleśniejszy był los wojsk

polskich, tworzonych na terenie Rosji.'

Legioniści, bądź co bądź, cierpieli, walczyli, umierali na ziemi ojczystej,

byli w ciągłym zetknięciu ze swoją społecznością, dzielili z nią rozpacze,

nadzieje, chwile triumfu i upadku... Wspólność przeżyć potęgowała upojenie

zwycięstwami, a osłabiała ciężar klęsk.

Wojska polskie na Wschodzie były zupełnie sieroce, osamotnione, od-

dzielone żelaznym murem podwójnego frontu, oraz olbrzymimi przestrze-

niami, lasami, stepami, górami od serc drogich, sumień bliskich i braterskiego

poparcia... Dość zajrzeć do skromnej, prostej, rzeczowej książki podpułkow-

nika H. Bagińskiego, żeby zrozumieć jakie straszne dramaty przeżywały

te pułki polskie, gwałtem niegdyś wcielane w rosyjskie szeregi, z niezmiernym

wysiłkiem następnie od nich oderwane, przepojone tęsknotą do kraju, do

rodzin, wstrząsane obawą o los łupionej i palonej Ojczyzny a jednocześnie

rzucane i zalewane wciąż, niby szczapy rozbitego okrętu, potwornymi

' wichr zyskami krwawej rosyjskiej burzy, wstrętnej i obcej Polakom...

Mała książeczka pana Melchiora Wańkowicza daje króciuchne i wstrze-

mięźliwe opisy tych przeżyć straceńczych. Są to niezmiernie żywe obrazy

osób i zdarzeń skupiających w sobie nieraz charakterystykę całych okresów.

Dzięki przenikającemu je gorącemu uczuciu, bezwzględnej szczerości, pros-

tocie, prawdzie oraz świetnej barwności stylu, opowiadania te, pomimo ich

[przyp. red.:] W wydaniu I z 1923 r. przed opowiadaniem, zatytułowanym W noc. z

21 na

22 maja zamieścił Wańkowicz następujący tekst:

"Pierwszy Korpus Wschodni - zwany popularnie Korpusem generała Dowbora - zaczął

formować

się jesienią roku 1917 w myśl uchwal ogólnego zjazdu wojskowych Polaków - jako

zaczątek polskich

sil zbrojnych, mających skupić wszystkich polskich żołnierzy. Formacja ta,

tworzona w imię

politycznego hasła - czynnej walki po stronie koalicji przeciw Niemcom -

ściągnęła na siebie

bolszewickie zamachy. Tamę walkom polsko-bolszewickim, które w styczniu i lutym

1918 przeis-

toczyły się w regularną wojnę, położyło wkroczenie Niemców, z którymi generał

Dowbor podpisał

umowę, gwarantującą Korpusowi określone terytorium w widłach Dniepru i Berezyny,

jako bazę

postoju i wyżywienia pod własnym, polskim, cywilnym zarządem. Tę idyllę bez

przyszłości zakończył,

jak nietrudno było przewidzieć, niemiecki rozkaz rozbrojenia, ubrany w formę

"umowy" z generałem

Dowborem z dnia 21 maja roku 1918, na której podstawie Korpus stał się składową

częścią 10. Armii

niemieckiej."

7

szkicowości, robią silne wrażenie. Każde z nich może być rozwinięte

w powieść lub dramat. Każde z nich budzi na przemian ból, dumę lub wstyd...

I, zaiste, miejscami to już nie "Strzępy" mało znanej "Epopei", lecz

są to strzępy naszych własnych serc, ociekających jeszcze żywą krwią,

omywanych łzami żalu po cieniach tych, co się zhańbili lub na wieki odeszli

w zaświaty... Cała skala bojowej duszy polskiej odbita w tych opowiadaniach,

poczynając od zuchwałości i geniuszu nowych Kircholmów, aż po niziny

Pilawców i Żółtych Wód... Niektóre sceny są jak gdyby wierną kopią obrazów

z trzydziestego roku... Dość przeczytać karty - opisujące szare szeregi

żołnierzy, oczekujących wytrwałe a nadaremnie, w noc ciemną i zimną

z bronią u nogi na rozkaz walki z Niemcami... Dość wżyć się nieuprzedzonym

sercem w samobójstwo porucznika Gielniewskiego, dość wniknąć w znaczenie

fatalnego zawahania się ówczesnego Kordiana, pułkownika Bartny, dość

posłuchać kazuistyki niektórych wodzów i oficerów, aby zrozumieć jak bliską

jest w swej psychologii kapitulacja Korpusu generała Dowbora-Muśnickiego

do oddania, pełnej gorączkowej bojowości. Warszawy Moskalom w 1831

roku przez generała Krukowieckiego...

Stało się... Nie wyzyskano momentu, nie "kopnięto w szklany dzwon

niewoli nad Polską", nie napadnięto w chwili decydującej dla losów świata

"na chybki, wątły, rozciągnięty od morza do morza front landwery

niemieckiej"! (s. 71).

Jakże inaczej wyglądałyby wówczas punkty Traktatu Wersalskiego,

tyczące się Polski!... Oszczędzono by Ojczyźnie morza krwi, cierpień

i bolesnych wysiłków...

I... nie miałby czelności pastor niemiecki w kazaniu nad Berezyną

powiedzieć o rozbrojonym korpusie, że "to byli żołnierze, którzy nie mieli

honoru"! (s. 97).

Stafo się!... Spłonęła na marne śmiertelna ofiarność prostych dusz

żołnierskich, pozostawiając jeno przykry czad marnych marności przy-

krytych wielkością... tytułu!

Takie wspomnienia długo palą, niby nie zasłużony policzek, oblicze tych

"innych", umiejących cenić na świecie "inne" rzeczy ponad życie i dobrobyt,

których sylwetki autor również w tej samej książce podaje...

Wieczny dramat ludzkiego współżycia!

WACŁAW S IERO SZEWSKI

26 kwietnia 1923 r.

PRZEDMOWA

Do tego trzeciego wydania, ukazującego się w dwanaście lat po pierwszym

i w osiem lat po drugim, dodałem trzy następujące opowiadania:

Związek Broni, Ostatnie słowo i Rozkoszna pała.

Ostatnie słowo mogłem zamieścić dzięki uprzejmości pani Natalii

Włochówny, która je znalazła w papierach po śp. Czesławie Zawistowskim.

Rozkoszną pałę zamieszczam w tej książce z najwyższą niechęcią: myślę

jednak, że troska o poziom książki' winna ustąpić przed obowiązkiem

poinformowania czytelnika, który czytając o psychologii związkowców,

powinien zajrzeć i w psychologię, z którą związkowcy walczyli.

Wreszcie opowiadanie Związek Broni stało się dla samego autora

niespodzianką. Było zaczęte jako przedmowa do 3. wydania tej 'książki,

a rozrosło się w oddzielny rozdział Strzępów epopei. Widać najważniejsze

rzeczy jest mówić najtrudniej i widać wymagają perspektywy lat. Jestem

wzruszony, myśląc o tych cichych i nieznanych ludziach, którzy pracowali

ze Związkiem Broni, i którym dane było w pewnej chwili dziejów pochwycić

z rąk legionowych sztafetę.

Panu majorowi Wacławowi Lipińskimu dziękuję za przypisy.

MELCHIOR WANKOWICZ

POLEGŁYM

ZWIĄZKU BRONI I

POW-^ WSCHÓD

I. LEGIONOWA SZTAFETA

OPOWIADANIE PASIKA1

Pamięci WŁADYSŁAWA PASIKA

strzelca II Brygady Karpackiej 2. Pułku 10. Kompanii, w Korpusie

generała Dowhora strzelca 12. Pułku oddziału karabinów maszyno-

wych jucznych, wreszcie żołnierza Polski Niepodległej, poległego

w walkach z Czechami na Śląsku w roku 1919

Było to w zawianych śniegami barakach Jelni - w miejscu postoju

3. Dywizji generała Iwaszkiewicza, w początku 1918 roku.

Przyjechałem, by starać się pchnąć do marszu wśród walk tę dywizję.2

Zadanie było wielkie, a garstka nas, związkowców, wobec niego mizerna.

Snuliśmy się w głębokich śniegach, między drewnianymi barakami,

w których były porozrzucane kompanie.

Z dnia na dzień oczekiwano, że siły bolszewickie zlikwidują to całe

"wojsko".

Uważaliśmy się za żołnierzy, ale czuliśmy się raczej jak zapadłe

w śniegi stadko kuropatw. Każda sobie dołek wygrzebie, główkami dla

ciepła zwrócą się do środka i w Bogu mają nadzieję, że je jastrząb

przeoczy.

W tej kuropatwiej psychice marzyliśmy o prawdziwych żołnierzach

- legionistach, którzy pono wkroczyli do Królestwa, niosąc w rękach

siodła.

I wówczas, kiedy staliśmy przed najcięższymi zadaniami - ujrzeliś-

my żywego legionistę, który z jeniectwa rosyjskiego do 3. Dywizji

uciekł.

Władysław Pasik, eks-legun, jeniec rosyjski, typ dwudziestoletniego

osiłka wiejskiego (z Grabin pod Tarnopolem był rodem), zawitał do

ciemnej kancelaryjki pułkowej i rozgadał się:

Przypisami (L.) zaopatrzył major Wacław Lipiński (przyp. z cyfrą - autora).

Patrz w tej książce opowiadanie pt.: Związek Broni.

12

- W książkach, co je pan czytał o legionach, nic, widać, o bitwie pod

Czerniowcami nie ma1. Tam to dopiero było ciężko!

Cofali my się z Bessarabii, spod Dobranocy wsi. Madziary, bestie,

Rusa puścili... Był Trojanowski z nami i Januszajtis i Roją2... Parli nas

ze Sadogóry za Prut nazad. A za Prutem, lewy brzeg jego obsadzając,

mieli my zająć Lisią Górę.

Ledwie my ku Prutowi zeszli, aż tu most, co na tamten brzeg ku

Czerniowcom wiedzie, Rosjanie gęsto kulkami kryją i już od niego rychtyk

ich piechota i kozaki walą.

Więc my - w bok, na prawo. Drogą, co wzdłuż Prutu idzie, odchodzić

my poczęli ku drugiemu mostowi, o osiem kilometrów. Ten jednak

Austriacy przed samym nosem nam wysadzili w ucieczce. Skotłowały się,

zamąciły dwa pułki nasze. Moskal już nas ze wszystkich stron otoczył.

Artyleria wali w nas jak w bór i zdrowo kruszy. Piechota półkolem idzie,

ściskają, juchy, pętlę, a tylko Prut nas od Lisiej Góry przegradza.

Pozeskakiwali my pod brzeg stromy - zasłony szukać od strzałów.

A tu artyleria ziemię czarną rwie i brzeg łamie, we wodę pociski biją, aże

się do dna za każdym razem ta woda rozwiera.

Skotłowały się, zamieszały pułki. Roją nawet, pułkownik, głowę stracił.

Były tam dwa czółna spore uwiązane u brzega. W te czółna po czterdziestu

żołnierzy wsiadło i ku brzegowi przeciwnemu przepychać się jęli. Nurt

ich czarny porwał, zakręcił, pocisków parę leje rozwarło, że się tylko raz

i drugi chybnęli i ku dnu poszli...

Wpław też wielu rzucało się, w wirze bystrym ginąc.

W tej godzinie ostatniej doktor Bobrowski, szablę z pochwy wyrwaw-

szy, krzyknął: "Chłopcy! za ten sztandar, który tutaj widzicie! Za tę

Najświętszą Matkę Boską, za Orła, co na nim!" I jak skoczy! My za nim.

A już kozacy swoje sotnie w szyku puścili na zgniecenie nas ostateczne.

Poszliśmy na bagnety. Siedemdziesięciu naszych padło, aleśmy odsunęli

pętlę. A tu chłopcy z drugiego brzegu bród wskazują i tyczki stawiają.

Ale raz jeszcze trzeba było spod brzegu wychynąć i na bagnety iść.

Takeśmy ich trzymali, ażeśmy do ostatniego bród przeszli.

Żeby nie doktor Bobrowski, już by onych dwóch pułków naszych

nie było.

Pod tą Lisią Górą, to my się mało wiele przepierali tam z Rosjanami.

Chodzili my na nich nocną wycieczką, ale czterech złapali i powiesili kozacy.

I po siedmiu większych bojach, w czerwcu, stanęliśmy pod Rokitną.

Pozycja nasza wyciągnęła się w dwa kilometry frontu. Dwa one kilometry

' Mowa o bitwie II Brygady Legionów w rejonie Kołomyi, na linii Czemiawki-

Dobronocy,

stoczonej 10 maja 1915 r. (L.).

^ Relacja biedna. R^ja był już wówczas w Piotrkowie, gdzie organizował 4 p.p.

Legionów (L.).

13

szedł okop lekki, płyciuchny, nie do klęczenia nawet, w trawie bujnej

całkiem ukryty. Przed nim step rozległy, trawy tam aż po krańce sine,

gdzieś w czerwcowym słońcu rozkołysane.

W te tedy okopy w pierwszą linię ściągnęli my wszystkie nasze

maszynowe karabiny. Dziesięć ich było.

Czekali my.

I w jasny dzień poczęli wrogi jak mrowie jakie, jak szarańcza, iść.

Sznur po sznurze, jak małe mrówki, ciemne punkty przebiegały z dala,

zbliżały się, rosły. Przebiegną i padną. Znów wznoszą się, pędzą ku nam

i zapadają. A za nimi w trop nowi i nowi. Świeże siły. Już rozróżnisz

postacie na czele biegnących. Oficerów widać na przedzie. Zapadają. A za

nimi nowe mrowia. Jakby z każdej trawy ruski wojak się rodził. I jakby

cała trawa na nas sunęła.

Nasza linia milczała. Rosjanie bez okopywania się, bez przypadania

już niemal, ciągle szli i szli. Już słychać głuchy tupot przebiegających.

Aż doszli na kroków sto pięćdziesiąt. Naraz zaśmiały się wtedy kulomioty

z trawy, ze stepu. Niby wicher po nim poszedł. Padło wszystko, wtuliło

się w trawę. Dopiero wtedy nasze maszynki dalej po polu przechadzać

się, a przebierać. Równo, kwadratami kosiły one łąkę na czysto, a z nas

karabinu nikt nie tknął nawet. Jenośmy patrzyli. I co który wróg wzniesie

głowę, już ci go skoszą. Tak do nogi sześć pułków rosyjskich ułożono

w tym stepie. Poszły nowe ataki zażarte i wróg jeszcze cztery pułki

pokotem kulomiotom naszym złożył w ofierze, bo kraniec stepu hen coraz

to nowe mrowie słał na nas.

Aż zeszła noc czarna i smolista, jak besarabski czarnoziem. Aż duszno

było w powietrzu i straszno w tych płyciutkich okopach u skraju oceanu

trupów i rannych. Zda się, że tam coś roiło się i mrowiło w ciemności

i sen nie brał żadnego z nas tej nocy.

I widać nie próżno. Sotnie spieszone kozackie wśród korytarzów

trupich w ową noc ciemną dopełzły aż pod okopy nasze strzeleckie.

Wychynęli z nocy o piętnaście kroków przed nami, jak czarty czarne.

Drgnęło coś w piersi, zda się serce skoczyło pod gardło i w dół szarpnęło.

Nimeś się obejrzał, już cię nogi prężne za okop skurczem jednym rzuciły,

a dłonie wraz bagnet ślepym razem w gąszcz pchnęły. Zderzyli my się

bagnet w bagnet i od okopów kozaków wstecz pchnęli.

Ale nie tę tylko niespodziankę gotował Rusek.

Od lewej ręki był tam kurhanek nieduży, w step wrosły. Tam nocy

owej, korzystając z czynionego z kozakami gwałtu, wróg milczkiem

armatkę polową wtoczył. To ścierwo, skoro świt nastał, bić celnie po nas

poczęło, była bowiem owa armata o tysiąc kroków od nas, nie dalej. Raz

wyrżnie w okop, że kilku chłopa pobije i roztrąci, raz w lasek pobocz za

okopem, gdzie stał sztab pułku. Raz w nas, raz w lasek. A tak celnie jucha

14

bije, że żadnej cierpliwości nie ma. Januszajtisowi pułkownikowi, co

śniadanie właśnie jadł, strawę wyrzuciło, z ziemią zmieszało, pułkow-

nikowi w głowę deską jakąś czy polanem stuknęło. Wychodzi przed

chałupę zły - klnie armaty. Patrzy: Austriak! z armatami jadą, rozbijać

tego szkodnika. Pojeździły, pokręciły się, zabrzęczały po nich szrapnele.

"Przykrycia nie ma" - prawią i... zuruck". Januszajtis głodny i zły, klnie

austriackiego kapitana, co mu wycieczkę radzi.

Ale naszym się spodobało. Wyskoczył chorąży - o pozwolenie prosi.

Dobrał nas czterech - na ochotnika. Jeno żywcem przykazał Januszajtis

brać, że to, prawi: "Śniadanie mi zepsuli, gadać z nimi sam chcę".

Poszliśmy w pięciu, boczkiem, a trawą. Ujrzeli już nas z bliska Rusy,

a było ich kilkunastu i szkapy na gwałt dalejże wprzęgać. Tedy my salwę

po koniach, pomni, aby ludzi żywcem, w niewolę.

Zatrajkotali do nas z rewolwerów artylerzyści, ale niedługo tego.

Skoczyliśmy na bagnety, oni zasię, szabel dostawszy, nie poddają się. Aże

nam dziwno się zrobiło, bo choć ich kilkunastu, zawsze to bagnety u nas,

a przy tym nie ruski to zwyczaj nie poddać się. A oni tymczasem widzieli,

że od tyłu nam piechota zachodzi i przewlekali.

Biliśmy się tak, nic nie wiedząc, minut dwadzieścia i ułożyli już dwóch

artylerzystów, aż tu nagle siła wielka z tyłu skoczyła i "Zdajsici*1"1'1

krzyczą.

Jeden dał dęba, ale go ustrzelili na miejscu. Nas zaś otoczyli, ku swoim

pędzą.

Upał był duży. Pozdejmowali my maciejówki, że to gorąco niby i każdy

rogi czapki za brzegi ugiął - do Austriaka się upodobniając.

Wiedli nas między tabory i kuchnie, między pałatki lazaretowe.

Zewsząd tłum rozwścieczony na nas parł, "śmierć" krzycząc. Jakże to!

Ich dziesięć, dwanaście pułków tam w stepie ziemię gryzło, a nas czterech

- ot cała zdobycz! I ranni, zwłaszcza z noszy, z tapczanów, ku nam

wyciągali pięści i klęli, zdrowych przeciw nam judząc.

Z taką muzyką do pułkownika my doszli. Pułkownik tęgi, ogromny.

Ujrzał nas, napęczniał krwią: "Wy legioniści." - "Nie, my pułk

austriacki." - "Łżecie, to strzelcy w pierwszej linii stali. WieriowokF**"

Przynieśli sznury. Przypomnieliśmy wisielców - onych czterech, dob-

rych kolegów spod Lisiej Góry. Aż tu doktor jakiś, człowiek starszy,

idzie. "Co robisz, pułkowniku, toż Austriacy!" I naraz do nas po polsku

zagaduje. Bierze papiery nasze, w których jak byk stoi, jako żeśmy strzelce

polskie tego i tego pułku. A doktor nic, jeno w głos rżnie po niemiecku,

czytając niby: "Kaiser-Kónigliche Regiment...,****"

Z powrotem.

"Poddajcie się"

Sznurów, powrozów!

Cesarsko-Królewski Pułk...

15

Dopiero kazał pułkownik powrozy precz wziąć, a nas pytać pocznie,

gdzie i co i jak wojska stoją i do generała wysłał. Tam w sztabie

chorąży nasz, co spod Przemyśla był i po rusińsku potrafił, napędz-

lował1 mu dziwów: że Austriak! za laskiem od trzech dni pozycję pod

ciężkie działa betonują, że nasze dwa pułki dwie dywizje austriackie

zastąpiły, że nasze chłopy odeszli i stoją tam i tam (a tam stał stary

landszturm). Generał taki był rad, aż sapał i po trzy ruble kazał nam

wszystkim dać.   *

Pędzili nas potem dwa dni do stacji Mamałyga, kęsa chleba nie

dawszy. Z Mamałygi pojechaliśmy do Kijowa, też bez strawy nijakiej.

Zegarek na ręcem miał, co go nie potrafili zagrabić, bom go pod

rękaw wciągnął. Tom go teraz za pół bochenka chleba konwojnemu

oddał.

W Kijowie spali my na piachu, co aż się podnosił od wszów. Wydzielili

nas w transport trzystu jeńców. Węgry tam były i Czechy i Niemce

- Polaków mało. My czterej legioniści daliśmy sobie słowo, że jeśli okopy

każą kopać, czy inne co takiego na froncie - nie zgodzim się. A inni też

słowo dali i za jedno iść przyrzekli.

Wyładowali nas we wsi Filimony grodzieńskiej guberni i w stodole

zamknęli. A rankiem drugiego dnia w pole pognali, rozdali łopaty i kazali

kopać.

A tu stu dwudziestu pieszych konwojnych i czterdziestu kozaków. Ale

my nie chcieli. Saperski oficer po naszego kapitana posłał, co nad nami,

jeńcami, był. Ten kolejno nas brać kazał i obijać kozakom. Aż kiedy do

ósmego doszli, feldfebel to był, Rusin: "Wszyscy będziem robić - po-

wiada. - To ci czterej - powiada - co nas nabuntowali" - i na nas

ukazuje.

Chwyciły nas kozaki i w maleńki ciasny chlewik rzucili.

Leżym dzień cały bez jadła i wody. Na swoją potrzebę nawet nie

puszczają i pies kulawy nie zajrzy.

Przeleżeli my tak dzień i noc całą, aż na drugi dzień, koło południa,

dopiero słyszym - głosy niemieckie słychać - jeńców gdzieś koło naszego

chlewka prowadzą.

Tedy my zrozumieli, że coś będzie. Rozwarł kozak drzwi, stanął

w nich, za nim inni. Wzięli nas pomiędzy siebie i powiedli.

Na zielonej łące już jeńcy stali w krąg. Wkoło nich konwój i kozacy

na koniach. W środku kapitan z papierem w ręku.

Odczytał, że wypada na nas po dwadzieścia pięć razów nahajem. Prosili

się kozaki, że nie chcą bić. Ochotników wywołał. Wystąpiło dwóch i pięciu

Serbów-jeńców, chłopów jak byki, do trzymania.

' Nakłamał

16

Od pierwszych uderzeń krew trysła. Koniec nahaja ciało rwie i jak

ogniem praży. A potem to już nie bolało nic. Jeno cięło się robiło od krwi

i w butach pełno, jakbyś wody nabrał.

Zwalili nas potem do tego chlewa na gnój. Ruszać my się nie mogli,

bo krwi sporo zeszło, a szmaty przykrzepły i coś się krzynę dźwignął, to

jakbyś darł ciało.

I nie jedli my już drugi dzień nic.

Wraz zajrzał ku nam jakiś sanitariusz. "Czekajcie" - powiada po

polsku i łeb cofnął.

Nie przeszło dwóch godzin, aż rozwierają się drzwi i wpada doktor

wojskowy. Młody i Polak. Sanitariusz ten mu telefonował do Grodna.

Doktor ten zaraz nas do powozu kazał brać. Przyleciał kapitan. Co

mu doktor rzekł, nie wiem, bom niewiele co wtedy po rosyjsku rozumiał.

Ale aż za szablę chwytał. Zaczerwieniał kapitan i zmilkł i ustąpił.

Trzy miesiące leżeli my w Grodnie, w szpitalu. Wyżej czterdzieści

stopni gorączki my mieli, bo gnój w rany wszedł i ognił.

Aż wreszcie wypuścili zdrowych kolegów i mnie, ale każdego w inną

stronę rozegnali i nie wiem już co z nimi.

A mnie pchnęli do Mikielewszczyzny wsi, do tegoż kapitana. Kopałem

już okopy - cóż robić...

Poczęli Niemcy przeć. Koleje, szosy zawalone wojskiem i wygnańcami.

Nas, jeńców, w hordy ogromne spędzili i pieszo na Mińsk, Smoleńsk,

stamtąd za Dźwińsk, a potem znowu z powrotem do mińskiej guberni

gnali.

Szli my tak, jedenaście tysięcy jeńców, polami i rżyskami bez strawy

żadnej, bo nie wydano nam nic zupełnie. Szli my tak miesiąc. Gdzie się

jakie kartoflisko trafiło, tośmy upadali, jak te psy gryząc się ze sobą.

Chłopy się z fuzjami zasadzali, rządcę spr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin