Kardynal z Kremla.rtf

(2001 KB) Pobierz


Uuk Quality Books

Tom Clancy

Kardynał z Kremla


Tłumaczenie: Bogdan Bosakirski

Warszawa 1998
Tytuł oryginału The Cardinal of the Kremlin
Wydanie drugie


Pułkownikowi F. Carterowi Cobbowi i jego żonie


Przeprosiny

W pierwszym wydaniu Bez skrupułów znalazł się fragment wiersza, który trafił do mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustalić. Wiersz ten wydał mi się idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kylea Haydocka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni — dla mnie zawsze będzie z nami.

Później dowiedziałem się, że tytuł tego wiersza brzmi Ascension, a autorką tych wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chciałbym skorzystać z okazji i polecić jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadzieję, że jej poezja wywrze na nich równie wielkie wrażenie, tak jak to się stało w moim przypadku.

 

Miłość nie miłością,
Jeżeli zmiana skłoni ją do zdrady,
Albo odstępca skusi niestałością.
O nie! Lecz miłość jest pochodnią trwałą,
Patrzy na burzę, niczym nie zachwianą
William Shakespeare, Sonet 116
(przekład Marii Sułkowskiej)

 

Działania szpiegów, sabotażystów i tajnych agentów uważa się powszechnie za wykraczające poza prawa państwowe i międzynarodowe. Dlatego napiętnowane są jako sprzeczne z wszelkimi uznanymi zasadami postępowania. Mimo to, jak wykazuje historia, żadne państwo z działań takich nie rezygnuje, jeżeli służą one żywotnym interesom narodowym

Marszałek polny wicehrabia Montgomery of Alamein

 

 

Różnica między człowiekiem dobrym a złym polega na motywie działania.
William James

 


Podziękowania

Jeżeli kiedykolwiek rzucano perły przed wieprze, to chyba wówczas, gdy liczni przedstawiciele środowiska naukowego starali się wyjaśnić mi teoretyczne i praktyczne aspekty obrony strategicznej. Winien jestem podziękowania Gregoryemu Barryemu, Bruceowi, Russowi, Tomowi, Dannyemu, Bobowi i Jimowi. Wiele zawdzięcza im również nasz kraj, a kiedyś zawdzięczać będzie świat.

Specjalne podziękowania należą się także Chrisowi Larssonowi oraz firmie Space Media Network za dostarczenie zdjęć satelitarnych. Wykonane przez nich zobrazowania przestrzenne dały paru osobom powód do niepokoju — a to zaledwie początek

 


Spis treści

Prolog. Zagrożenia — stare, nowe i ponadczasowe

Przyjęcie

KLIPER HERBACIANY

Znużony lis

Jasne gwiazdy i szybkie okręty

Oko węża — paszcza smoka

Pierwsze ostrzeżenie

Katalizatory

Przekazanie materiału

Okazje

Ocena strat

Przedsięwzięcia

Sukces i porażka

Narady

Zmiany

Kulminacja

Ocena szkód

Zmowa

Przewaga

Podróżnicy

Klucz do przeznaczenia

Pierwsze rozdanie

Śmiałe przedsięwzięcia

Doskonale opracowane plany

Reguły gry

Wszyscy gotowi

Wbrew prawom

Konszachty


Prolog. Zagrożenia — stare, nowe i ponadczasowe

Zwali go Łucznikiem. Był to tytuł zaszczytny, chociaż jego ziomkowie odrzucili łuki ponad sto lat temu, gdy poznali broń palną. To imię częściowo odzwierciedlało ponadczasową istotę walki. Pierwszym z zachodnich najeźdźców — bo tak o nich myśleli — był Aleksander Wielki. Po nim przyszli inni. W końcu wszyscy ponieśli klęskę. Plemiona afgańskie za powód swego oporu podawały obronę islamu, ale pełna determinacji odwaga tych ludzi stanowiła w takim samym stopniu część ich rasowego dziedzictwa, jak ich ciemne, bezlitosne oczy.

Łucznik był człowiekiem młodym — i jednocześnie starym. W chwilach, gdy miał okazję, a także chęć, wykąpać się w górskim strumieniu, każdy mógł dostrzec młode mięśnie trzydziestolatka. Były to jędrne mięśnie człowieka, dla którego wspinaczka na kilkusetmetrową skałę była czymś równie powszednim i nie zasługującym na uwagę, jak spacer do najbliższej skrzynki pocztowej.

To oczy miał stare. Afgańczycy są ludźmi przystojnymi, jednak ich szczere twarze i jasna skóra, poddane działaniu słońca, wiatru i kurzu tracą szybko znamiona młodości, wskutek czego wyglądają często na starszych niż są w rzeczywistości. W przypadku Łucznika przyczyną nie był wiatr. Jeszcze trzy lata temu Łucznik — absolwent koledżu był nauczycielem matematyki w kraju, gdzie za wystarczającą edukację uważano umiejętność czytania Świętego Koranu. Ożenił się wcześnie, jak to było w zwyczaju w jego ojczyźnie, i dochował dwójki dzieci. Ale żona i córka zginęły. Zabiły je rakiety wystrzelone przez myśliwiec szturmowy Su-24. Syn zaginął. Został porwany. Najpierw radzieckie lotnictwo zrównało z ziemią rodzinną wieś żony, potem żołnierze zabili pozostałych przy życiu dorosłych. Sieroty odesłano do Związku Radzieckiego, gdzie miały być nauczane i szkolone innymi nowoczesnymi metodami. A wszystko przez to, że jego żona chciała, aby babka zobaczyła swe wnuki przed śmiercią. I dlatego, jak wspominał Łucznik, że ostrzelano radziecki patrol o kilka kilometrów od tej właśnie wsi. W dniu, w którym dowiedział się o zdarzeniu — a było to w tydzień po fakcie — nauczyciel algebry i geometrii poukładał równo książki na swym biurku i opuścił miasteczko Ghazni udając się w góry. Wrócił tam tydzień później po zmroku i udowodnił, że godzien jest swego dziedzictwa zabijając trzech żołnierzy radzieckich i zabierając ich broń. Pierwszego zdobycznego Kałasznikowa miał do tej pory.

Nie dlatego jednak nazwano go Łucznikiem. Dowódca oddziałku mudżahedinów, bojowników o wolność, był przywódcą spostrzegawczym. Nie patrzył z góry na przybysza, który młodość spędził w szkołach ucząc się cudzoziemskich zwyczajów. Nie miał mu też za złe początkowego braku wiary. Kiedy nauczyciel przyłączył się do grupy, jego znajomość islamu była bardzo pobieżna. Dowódca pamiętał rzęsiste łzy, padające jak deszcz z oczu młodego człowieka, gdy imam pocieszał go, pouczając o woli Allaha. W ciągu miesiąca stał się najbardziej bezwzględnym i najwaleczniejszym członkiem oddziału, co było oczywistym wyrazem boskich zamiarów. To jego wysłał dowódca do Pakistanu, by wykorzystując swą wiedzę i znajomość cyfr nauczył się posługiwać rakietami ziemia-powietrze. Pierwszymi pociskami, w jakie wyposażył mudżahedinów spokojny, poważny człowiek z Amerikastanu, były radzieckie SA-7, zwane przez Rosjan strzałami. Te przenośne wyrzutnie rakietowe były skuteczne jedynie przy ogromnej zręczności, która cechowała tylko nielicznych. Wśród nich najlepszym był nauczyciel. I właśnie ze względu na jego sprawność w posługiwaniu się rosyjskimi strzałami członkowie oddziału zaczęli go nazywać Łucznikiem.

Teraz miał ze sobą nowy pocisk, amerykańskiego Stingera, ale wszystkie rakiety ziemia-powietrze nazywano w tym oddziale, a nawet w całej dolinie, strzałami — narzędziami Łucznika. Leżał jakieś sto metrów poniżej wierzchołka wzgórza, na ostrej skalnej grani, z której mógł obserwować całą lodowcową dolinę. Obok usadowił się jego zwiadowca, Abdul. Imię odpowiednie, gdyż Abdul znaczy tyle co służący, a chłopak niósł dwa zapasowe pociski do wyrzutni. Co ważniejsze, miał sokole oczy. Były to oczy płonące — oczy sieroty.

Wzrok Łucznika przeszukiwał górzysty teren, szczególnie skaliste krawędzie. W jego źrenicach odbijały się niezliczone lata zmagań. To poważny człowiek, ten Łucznik. Przyjazny, rzadko jednak widywano uśmiech na jego twarzy. Nie próbował znaleźć dla siebie nowej narzeczonej, nie próbował też połączyć swego smutku ze świeżym żalem którejś z wdów. W jego życiu było miejsce na jedną tylko namiętność.

— Tam — powiedział spokojnie Abdul, wskazując ręką kierunek.

— Widzę — potwierdził Łucznik.

Walka w kotlinie, jedna z wielu toczonych tego dnia, trwała już pół godziny, wystarczająco długo, by radzieccy żołnierze otrzymali wsparcie śmigłowców z bazy znajdującej się dwadzieścia kilometrów za następnym pasmem górskim. Dostrzegli Mi-24, gdy słońce błysnęło w oszklonym nosie: przemykał się nad górskim grzbietem o dziesięć kilometrów od nich. Jeszcze wyżej, już poza ich zasięgiem, krążył dwusilnikowy transportowiec An-26, wypełniony aparaturą obserwacyjną i radiową do koordynowania działań w powietrzu i na ziemi. Ale oczy Łucznika śledziły tylko Mi-24, śmigłowiec szturmowy napchany rakietami i amunicją, który otrzymywał teraz informacje od krążącego samolotu dowodzenia.

Stingery okazały się niezbyt przyjemną niespodzianką dla Rosjan. Ich taktyka walki z powietrza zmieniała się z dnia na dzień, starając się sprostać nowemu zagrożeniu. Dolina była głęboka, lecz węższa niż inne w okolicy. By uderzyć na walczących towarzyszy Łucznika, pilot musiał przelecieć wzdłuż tej kamiennej alei. Powinien lecieć dość wysoko, co najmniej tysiąc metrów nad jej dnem, w obawie przed Stingerem, który mógł wraz z obsługą znajdować się gdzieś wśród strzelających. Łucznik widział zygzakowaty lot śmigłowca, dzięki któremu pilot mógł obserwować teren i wybierać dalszą trasę. Tak jak się spodziewał, maszyna nadleciała od zawietrznej, dzięki czemu wiatr powstrzymał łoskot wirnika na kilka dodatkowych bardzo istotnych sekund. Radioodbiornik w krążącym wyżej samolocie nastawiony był na częstotliwość używaną przez mudżahedinów, co pozwalało Rosjanom słyszeć ostrzeżenia o swoim zbliżaniu się, a także zorientować się w miejscu ukrycia grupy z wyrzutnią. Abdul rzeczywiście miał radio, ale wyłączone i wepchnięte w zwoje odzienia.

Łucznik powoli podniósł wyrzutnię i skierował jej dwuczęściowy celownik na lecący ku nim śmigłowiec. Kciukiem włączył zasilanie i wsparł policzek na prowadnicy. Natychmiast usłyszał świergot bloku naprowadzania. Pilot dokonał już oceny sytuacji i podjął decyzję. Do pierwszego ataku schodził na drugim końcu doliny, poza zasięgiem rakiet. Nos śmigłowca opuszczał się ku dołowi, a strzelec siedzący z przodu, trochę poniżej pilota, kierował celowniki na obszar, na którym znajdowali się mudżahedini. Na dnie doliny pojawił się dym. To Rosjanie użyli moździerzy, by wskazać swoim, gdzie znajdowali się ich dręczyciele. Śmigłowiec nieco zmienił kurs. Teraz z podwieszonych wyrzutni rakiet strzeliły smugi ognia — pierwsza salwa pocisków pomknęła w dół.

Nagle ukazała się inna smuga dymu, tym razem biegnąca w górę. Śmigłowiec szarpnął w lewo, a smuga pomknęła ku niebu, dość daleko od maszyny, ale wyraźnie wskazując na niebezpieczeństwo w dole. Tak w każdym razie myślał pilot. Dłonie Łucznika zacisnęły się na wyrzutni. Śmigłowiec ześlizgiwał się prosto na niego, rosnąc szybko w wewnętrznym pierścieniu celownika. Był już w zasięgu strzału. Łucznik nacisnął kciukiem lewej dłoni przycisk zwalniający żyroskop. Czujnik podczerwieni w głowicy Stingera po raz pierwszy poczuł ciepło promieniujące z turbin Mi-24. Dźwięk przenoszony prowadnicą, przez policzek do ucha, zmienił się. Głowica uchwyciła już swój cel. Pilot śmigłowca postanowił ostrzelać obszar, z którego odpalono w jego kierunku rakietę. Przeleciał jeszcze trochę w lewo i zaczął nawracać. Ostrożnie badając skały, z których wyleciała rakieta, nieświadomie skierował dysze wylotowe silników niemal prosto na Łucznika.

Teraz rakieta wyskrzeczała Łucznikowi swoją gotowość, ale on cierpliwie czekał. Starał się myśleć jak jego przeciwnik. Sądził, że pilot podleci jeszcze bliżej, zanim zacznie ostrzeliwać znienawidzonych Afgańczyków. Tak też zrobił. Gdy śmigłowiec znalazł się już o jakieś tysiąc metrów od niego, Łucznik odetchnął głęboko, wziął lekkie przewyższenie celu i wyszeptał krótką modlitwę zemsty. Prawie nie zauważył, kiedy nacisnął spust.

Wyrzutnia podskoczyła w jego rękach. Stinger wzbił się lekkim łukiem, a potem pomknął w dół ku swemu celowi. Łucznik miał wystarczająco dobry wzrok, by zobaczyć rakietę, choć smużka dymu, jaką za sobą ciągnęła, była ledwo widoczna. Lotki manewrowe poruszyły się o ułamek milimetra, posłuszne rozkazom przekazywanym przez komputerowy mózg rakiety — mikroprocesor wielkości znaczka pocztowego. W krążącym wysoko An-26 obserwator zauważył mały obłoczek kurzu i wyciągnął rękę po mikrofon, by przekazać ostrzeżenie, ale zanim go ujął, rakieta trafiła w cel.

Pocisk uderzył w jeden z silników śmigłowca i eksplodował. Maszyna została natychmiast sparaliżowana. Wał napędowy wirnika ogonowego został rozerwany i śmigłowiec zaczął gwałtownie obracać się w lewo. Strzelec nadał gorączkowe wezwanie o pomoc. Tymczasem pilot, chcąc w autorotacji sprowadzić maszynę na ziemię, gorączkowo wypatrywał kawałka płaskiego miejsca. Przełączył silnik na bieg jałowy i zwolnił dźwignię skoku ogólnego. Ze wzrokiem utkwionym w płaszczyznę wielkości kortu tenisowego wyłączył urządzenia i uruchomił pokładowy system gaśniczy. Jak większość lotników, najbardziej bał się pożaru, ale już wkrótce miał się przekonać, że nie to było najgorsze.

Łucznik patrzył, jak Mi-24 uderza nosem o skalisty występ, jakieś dwadzieścia metrów poniżej jego stanowiska. Co ciekawe, mimo rozbicia się maszyny pożar nie wybuchł. Śmigłowiec przetoczył się jeszcze jak błędny, potem ogon zarzuciło przed dziób i maszyna spoczęła na burcie. Łucznik pobiegł w dół, a za nim Abdul. Dotarcie na miejsce zajęło im pięć minut.

Pilot szarpał się w pasach wisząc głową w dół. Czuł ból, ale dzięki temu wiedział, że żyje. Nowy model śmigłowca miał zamontowane usprawnione systemy zabezpieczające, dzięki którym zawdzięczał przeżycie. Szybko się zorientował, że strzelec nie żyje: wisiał nieruchomo z przodu, ze złamanym karkiem i rękami wyciągniętymi bezwładnie ku ziemi. Nie mógł sobie jednak pozwolić na wzruszenie. Fotel był pogięty, a osłona kabiny zgruchotana tak, że jej metalowe żebra stały się więzieniem. Na dodatek dźwignia otwierania awaryjnego zacięła się, a ładunki odstrzeliwujące drzwi nie zadziałały. Wyciągnął pistolet i zaczął strzelać w metalowe wręgi. Zastanawiał się czy An-26 usłyszał ich wołanie o pomoc i czy śmigłowiec ratowniczy leci już ku nim. Nadajnik awaryjny miał w kieszeni kombinezonu i zamierzał go użyć natychmiast po wydostaniu się z rozbitej maszyny. Podważając i odginając metal pociął sobie ręce do krwi, ale udało mu się uwolnić z kabiny Gdy oswobodził się z pasów i wyczołgał na skaliste podłoże, jeszcze raz podziękował losowi za to, że nie było mu dane zakończyć życia w słupie tłustego dymu. Miał złamaną lewą nogę. Postrzępiony koniec białej kości przebił materiał kombinezonu. Mimo głębokiego szoku, w jakim się znajdował, widok rany przeraził go. Wsunął do kabury pusty już pistolet i wziął jakiś kawałek metalu, który mógł mu służyć za laskę. Musiał uciekać. Dokuśtykał do końca skalnego występu i zobaczył ścieżkę. Do swoich miał trzy kilometry. Już miał zacząć schodzić, kiedy usłyszał coś za sobą. Obrócił się i w mgnieniu oka jego nadzieja ustąpiła miejsca grozie. Zrozumiał, że śmierć w płomieniach byłaby zbawieniem.

Łucznik, błogosławiąc imię Allaha, wyciągał nóż z pochwy.

* * *

Niewiele już z niego zostało — pomyślał Ryan. Kadłub pozostał właściwie nietknięty, a w każdym razie tak wyglądał. Ale blizny po spawaniu widać było wyraźnie, jak szwy na potworze Frankensteina. Dość trafne porównanie, powiedział sobie w duchu. To człowiek stworzył takie rzeczy, lecz pewnego dnia mogą one zniszczyć swych stwórców w ciągu godziny.

— Boże, to zdumiewające Z zewnątrz wydają się takie wielkie

— A od środka są takie małe? — dokończył Ramius. W głosie jego słychać było smutek. Nie tak dawno kapitan Marko Ramius z Wojenno-Morskowo Flota wprowadził swój okręt do tego właśnie suchego doku. Potem już tu nie zaglądał, by nie patrzeć jak amerykańscy technicy tną go niczym zwłoki w czasie sekcji, wyjmują rakiety, reaktor, sonary, pokładowe komputery i sprzęt łączności, peryskopy, a nawet piece kuchenne. Wszystko to zabrano do analizy w bazach wojskowych rozrzuconych po całych Stanach. Ramius sam poprosił, by nie kazano mu tego oglądać. Jego nienawiść do systemu radzieckiego nie rozciągała się na okręty, które ten system budował. Na tym okręcie dobrze mu się pływało — i to on właśnie, Czerwony Październik, uratował mu życie.

Ryanowi także. Jack przesunął palcem po bliźnie na czole, tuż przy linii włosów. Ciekaw był, czy starto jego krew z pulpitu sterowniczego. — Dziwię się, że nie chciałeś go wyprowadzić — zwrócił się do Ramiusa.

— Nie — potrząsnął głową Marko. — Chcę się tylko pożegnać. To był dobry okręt.

— Nawet bardzo — przytaknął Jack. Patrzył na powierzchownie załataną dziurę w lewej burcie, wyrwaną torpedą z Alfy. Tak dobry, że uratował mój tyłek, kiedy tamci nas rąbnęli — pokiwał w milczeniu głową. Obaj mężczyźni przyglądali się pracom bez słowa, z dala od marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, od grudnia strzegących okolicy doku.

Ponownie napełniano suchy dok. Do betonowego pudła wlewała się brudna woda z Elizabeth River. Okręt miał być wyprowadzony dziś w nocy. Sześć amerykańskich podwodnych okrętów szturmowych oczyszczało już ocean na wschód od bazy Marynarki w Norfolk. Miało to wyglądać na część ćwiczeń, w których bierze udział także kilka okrętów nawodnych. Była godzina dziewiąta wieczorem. Napełnianie doku potrwa godzinę. Na pokładzie znajdowała się już trzydziestoosobowa załoga, która za pomocą silników dieslowskich miała poprowadzić okręt w jego drugi i ostatni rejs ku głębokiemu rowowi oceanicznemu na północ od Puerto Rico. Tam, na głębokości ośmiu tysięcy metrów, okręt zostanie zatopiony.

Ryan i Ramius patrzyli, jak po raz pierwszy od blisko roku woda zalewa drewniane podpory kadłuba, podchodzi pod kil okrętu. Przybierała coraz prędzej, przykrywając znaki zanurzenia wymalowane na dziobie i rufie. Na pokładzie grupa marynarzy, ubrana w jasnopomarańczowe kamizelki ratunkowe, krzątała się przygotowując do rzucenia czternastu grubych lin cumowniczych, przytrzymujących okręt przy nabrzeżu.

Czerwony Październik w milczeniu przyjmował napływającą wodę. Może wie, jaki los go czeka — pomyślał Ryan. Była to głupia myśl, ale wiedział, że żeglarze przypisują cechy ludzkie statkom, na których służą.

Wreszcie okręt się poruszył. Woda odsunęła go od drewnianych podpór. Przy wtórze stłumionych odgłosów, bardziej chyba wyczuwalnych niż słyszalnych okręt wolno, kołysząc się nieznacznie uniósł się nad podporami.

W kilka minut później okrętowy diesel zadudnił, a marynarze na pokładzie i na nabrzeżu zaczęli ściągać liny. Jednocześnie zdjęto brezent zasłaniający suchy dok od strony morza i zebrani ujrzeli ścielącą się po wodzie mgłę. Warunki do przeprowadzenia operacji były doskonałe. Bo też musiały być doskonałe. Marynarka czekała na nie od półtora miesiąca: bezksiężycowa noc, gęsta mgła, która o tej porze roku nawiedzała okolice zatoki Chesapeake. Kiedy rzucono już ostatnią cumę, oficer na mostku podniósł małą syrenę i dał sygnał.

— Odbijamy! — krzyknął.

Marynarze na dziobie ściągnęli banderę i złożyli drzewce. Dopiero teraz Ryan zauważył, że była to bandera radziecka. Uśmiechnął się. To miły gest. Ktoś inny wciągnął na drzewce gaflowe z tyłu kiosku banderę radzieckiej marynarki wojennej z czerwoną gwiazdą i emblematem radzieckiej Floty Północnej. Marynarka amerykańska, zawsze wrażliwa na tradycje, oddawała w ten sposób cześć człowiekowi stojącemu obok Ryana.

Obaj patrzyli, jak okręt rusza. Dwie śruby z brązu powoli obracały się w biegu wstecznym, ciągnąc go w kierunku rzeki. Jeden z holowników pomógł Październikowi obrócić się dziobem ku północy. Po minucie znikł z pola widzenia. Tylko wolne dudnienie diesla słychać było jeszcze nad zaolejonymi wodami portu.

Marko wytarł nos i kilkakrotnie zamrugał oczami. Kiedy odwrócił się od nabrzeża, głos jego brzmiał już pewnie.

— To co, Ryan, dlatego przyleciałeś tu aż z Anglii?

— Nie, wróciłem kilka tygodni temu. Mam nową robotę.

— Możesz powiedzieć, co za robota? — zapytał Marko.

— Kontrola zbrojeń. Chcą, żebym koordynował sprawy wywiadowcze w zespole negocjacyjnym. Mamy tam lecieć w styczniu.

— Moskwa?

— Tak. Posiedzenie wstępne: ustalenie porządku obrad i przygotowania techniczne takie tam rzeczy. A co u ciebie?

— Pracuję w AUTEC na Bahama. Dużo słońca i piasku. Widzisz moją opaleniznę? — promieniał Ramius. — Przyjeżdżam do Waszyngtonu co dwa, trzy miesiące. Za pięć godzin wracam. Pracujemy nad nowym rozwiązaniem wyciszania. — Znowu się uśmiechnął. — Wszystko tajne.

— Świetnie! Wpadnij kiedyś do mnie. Jestem ci winien obiad. — Jack podał swoją wizytówkę. — Tu masz mój numer. Zadzwoń na kilka dni przed przylotem, tak żebym mógł wszystko załatwić w Agencji. — Ramius i jego oficerowie znajdowali się pod bardzo dokładną ochroną służby bezpieczeństwa w CIA. Najciekawsze jest to, myślał Jack, że sprawa ta dotąd nie wyszła na jaw. Do żadnego ze środków masowego przekazu nie przedostała się najmniejsza wzmianka, a jeżeli tak, staranie to utajniono, prawdopodobnie Rosjanie też nic nie wiedzieli o losie swojego rakietowego okrętu podwodnego Czerwony Październik. W tej chwili skręca już chyba na wschód — pomyślał — i przepłynie nad tunelem drogowym Hampton Roads. W jakąś godzinę później zanurzy się i skieruje na południowy wschód. Pokręcił głową.

Smutek Ryana z powodu końca, jaki czekał okręt, złagodziła nieco myśl o celu, w jakim go zbudowano. Pamiętał swoją reakcję, gdy rok temu znalazł się w jego przedziale rakietowym, po raz pierwszy tak blisko wszystkich tych strasznych urządzeń. Jack pogodził się z faktem, że broń nuklearna służy utrzymaniu pokoju na świecie — jeśli to naprawdę można nazwać pokojem. Lecz jak większość ludzi, którzy zastanawiają się nad tym problemem, wolałby znaleźć lepsze rozwiązanie. Dzisiejsze pożegnanie oznaczało o jeden okręt podwodny mniej, o dwadzieścia sześć rakiet mniej, o sto osiemdziesiąt dwie głowice mniej. Chociaż statystycznie — powiedział sobie — nie znaczy to dużo.

Ale jednak to już coś.

* * *

Piętnaście tysięcy kilometrów dalej, dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem morza kłopot sprawiała pogoda, niezwykła jak na tę porę roku. Było to w Tadżyckiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej. Wilgoć znad Oceanu Indyjskiego, niesiona przez południowy wiatr, objawiała się tu w postaci niemiłosiernie chłodnej mżawki. Wkrótce nadejdzie zima, która tutaj zaczyna się wcześniej — zazwyczaj tuż po słonecznym, bezwietrznym lecie. Dookoła będzie biało i mroźno.

Pracowali tu w większości członkowie Komsomołu, młodzi i chętni do pracy. Pomagali przy ukończeniu budowy rozpoczętej w 1983 roku. Jeden z nich, student ostatniego roku fizyki w Państwowym Uniwersytecie Moskiewskim, otarł krople deszczu z twarzy i wyprostował się, by złagodzić ból w krzyżu. To nie jest praca dla młodego, obiecującego inżyniera — pomyślał Morozow. Zamiast bawić się przyrządami geodezyjnymi, mógłby konstruować lasery w laboratorium. Chciał jednak zostać członkiem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, a oprócz tego uniknąć służby wojskowej. Takie połączenie odroczenia, ze względu na studia, z pracą w Komsomole, było bardzo pomocne w osiągnięciu jego celu.

— Co tam? — usłyszał za sobą. Obrócił się i zobaczył jednego z tutejszych inżynierów, specjalistę od budownictwa lądowego, uważającego się za fachowca od betonu.

— Według mnie ustalenie punktu jest właściwe, towarzyszu inżynierze. Starszy mężczyzna podszedł i spojrzał przez lunetkę przyrządu. - Tak jest — powiedział. — Chwała Bogu, to już ostatni.

Obaj drgnęli na odgłos dalekiego wybuchu. Saperzy wyrównywali jeszcze jedno skalne zwalisko za linią zasieków. Nie trzeba być wojskowym — pomyślał Morozow — by się w tym wszystkim połapać.

— Macie dobrą rękę do precyzyjnych przyrządów. Może zostaniecie inżynierem lądowym, co? Będziecie wznosić różne użyteczne dla naszego państwa obiekty

— Nie, towarzyszu inżynierze. Zajmuję się fizyką wielkich energii, głównie laserami. — To też użyteczne rzeczy — pomyślał.

Tamten chrząknął i pokiwał głową.

— Więc może wrócicie tu, jak Bóg da.

— Czy

— Ja nic nie mówiłem — rzucił inżynier z wyczuwalnym naciskiem w głosie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin