Żabiński Jan - KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ - TO I OWO O ZWIERZĘTACH.rtf

(346 KB) Pobierz

Żabiński Jan

KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ

TO I OWO O ZWIERZĘTACH

 

 

Warszawski ogród zoologiczny powstał w roku 1929.

Zaczynało się naturalnie od zwierząt mniej cen­nych, bo nie rozporządzaliśmy wówczas ani kapi­tałami, ani właściwymi urządzeniami, a i doświad­czenie hodowlane nasze było dość skąpe. Bo pro­szę nie myśleć, że dzisiejszy dyrektor ogrodu zoo­logicznego zgodzi się sprowadzić rzadkie zwierzę tylko dlatego, że mu się to opłaci. To znaczy, że zwiększenie sprzedaży biletów wejściowych pokryje

z nadwyżkę koszt tego okazu. Tak rozumowali da­wni właściciele menażerii lub cyrków wędrownych. Dyrektora Zoo natomiast interesuje to, czy zdoła zwierzęciu stworzyć takie warunki, ażeby mogło w jego ogrodzie żyć możliwie zdrowo i normal­nie.

Toteż długo, bo dwa lata zastanawiałem się i przygotowywałem, zanim nastąpiła ostateczna de­cyzja sprowadzenia do warszawskiego Zoo szym­pansa, Dopiero gdy wybudowane zostało właściwe pomieszczenie, gdy zdołałem znaleźć panienkę — wielką miłośniczkę zwierząt, która podjęła się być opiekunkę i pielęgniarką szympansiątka, nabyliśmy w 1933 roku 2-letnię małpkę tego gatunku imieniem Lusia.

Małp jest na świecie wiele gatunków. Niektóre, jak indyjskie rezusy lub makaki, afrykańskie pawiany i koczkodany, trzymają się w naszym klimacie do­brze i łatwo — z szympansami jednak jest trudniej­sza sprawa. Należę one do gatunków małp wielkich, inteligentnych, ale i najdelikatniejszych. Pochodzę z lasów podzwrotnikowej Afryki, a jak sę mędre i pojętne ■— przekonacie się sami z niniejszej opo­wieści.

Nasza szympansiczka przyjechała bardzo zestra- szona. Po wpuszczeniu do przygotowanego pomie-

szczenią zaszyła się w kącik, drżąc i szczerząc zęby na każdego, kto chciał się do niej zbliżyć. Pamię­tać trzeba, że szympansy dorastają w wieku lał 7—9 życia. Toteż 2 lata naszej Lusi w rzeczywistości odpowiadały mniej więcej takiemu okresowi, jaki u człowieka przypada na lat 5—6. Była ona więc jeszcze dzieckiem.

Następnego dnia panna Małgorzata, opiekunka Lusi, zdołała już doprowadzić do tego, że małpka przychodziła na zawołanie, i z ręki — wprawdzie jeszcze ostrożnie — brała banany, pomarańcze, ka­wałki bułki. Przyjaźń z pielęgniarką postępowała szybko, ale bo też panna Małgorzata nie odstępo­wała Lusi cały dzień, na noc jedynie zamykając ją do skrzynki, gdzie małpka spała, zagrzebawszy się w słomie.

To był jednak dopiero początek. Szympansy w niewoli, w naszym niewłaściwym dla nich, bo zbyt chłodnym klimacie, muszą być specjalnie przyucza­ne, żeby mogły tu egzystować. Na gwałt więc trzeba było Lusię nauczyć nosić ubranka. Bo przecież zdro­wo jest codziennie wychodzić na spacer, a dla de­likatnego zwierzęcia każda zmiana pogody mogła być niebezpieczna. Zbliżała się już jesień i zima, a wtedy byłoby nieprzezornie pozwolić Lusi bez ciepłej odzieży choćby pokazać się na dworze.

Panna Małgorzata zmierzyła starannie centyme­trem figurkę małpy, a następnie udała się po zakupy do magazynów ubranek dziecięcych. Kupionych zo­stało kilka sweterków, natomiast rajtuzy trzeba było specjalnie zamawiać, ponieważ, jak pewnie wiecie, małpy odznaczają się bardzo krótkimi nogami w sto­sunku do swego dużego, krępego tułowia. Najwięk­szy kłopot był z bucikami. Wiecie może, że nogi małp nie są nic a nic podobne do naszej ludzkiej stopy, wyglądają jak trzecia i czwarta ręka. Stąd da­wniej nazywano małpy czterorękimi. Toteż żaden szewc nie posiadał odpowiednich kopyt do zrobie­nia bucików, zdecydowaliśmy się więc na kupno dziecinnych, obszernych, sukiennych kaloszy.

Teraz dopiero rozpoczęła się dla panny Małgo­rzaty prawdziwa udręka. Trzeba było przyzwyczaić oporną Lusię, by pozwoliła wkładać na siebie te wszystkie krępujące ją szmatki. Po tygodniu jednak aż przyjemnie było patrzeć, jak Lusia, która już sko­jarzyła sobie fakt ubierania się z wymarszem do ogrodu, przynosiła kolejno części swego ubranka i nadstawiała ręce dla wciągnięcia swetra lub poda­wała nogę, aby jej zapiąć kalosze. Sama jednak ubierać się nigdy nie nauczyła.

Potem przystąpiono do dalszych ulepszeń: za­miast skrzyni przyniesiono Lusi łóżeczko z kocami.

Lusia z Rysiem

Lusia zadziwiająco szybko pojęła wygodę łego me­bla, bo tylko na pierwszą noc musiała panna Mał­gorzata otulić ją kocykiem, a już na następne Lusia na komendę «spać» sama wędrowała do łóżka i spo­wijała się w kołderkę tak gruntownie, jak nikt z nas nie potrafiłby tego zrobić. Pomagały jej w tym na­turalnie chwytne palce u nóg.

Wreszcie trzeba było Lusię przyzwyczaić do po­rządnego jedzenia. Dość długo nie chciała siadać na krzesełku przy stoliku, wolała jak dotychczas spo­żywać swe posiłki na kolanach u panny Małgorzaty. Nie podobała jej się również serwetka, którą za­wiązywano jej pod brodą. Natomiast szybko przy­zwyczaiła się do łyżki, z której znakomicie spijała pokarm dzięki swoim ruchliwym i długim wargom, a wkrótce posługiwała się nią świetnie sama. Wtedy już można było Lusię żywić jak należy. Rano piła zawsze kakao i zjadała bułeczkę z masłem. Na obiad bywała jakaś zupa mleczna, rosołek z klu­seczkami albo ryżem, oraz jajka i jarzynka z odro­biną mięsa, i jako deser — kubeczek kompotu. Na podwieczorek mleko i trochę słodkiego ciasta, a wieczorem znów kakao bądź herbata z mlekiem i bułka. Ponadto w ciągu dnia Luśia zjadała 2—3 ba­nany, pomarańczę, trochę orzechów i pół kilograma owoców w zależności od sezonu. Trudno, jeżeli się

chce utrzymać taką małpką przy życiu, ło na wyży­wienie jej żałować nie można.

Pozostała kwestia zabawy. Otóż tutaj, dopóki nie sprowadziliśmy drugiego szympansa, co nastą­piło dopiero po dwóch latach, pomocnikiem panny Małgorzaty stał się mój 2-letni synek Ryś. Na każ­dym spacerze Lusia ciągnęła pannę Małgorzatę przede wszystkim do mojego domu. I tu w dziecin­nym pokoju następowało oglądanie wszystkich za­bawek, bieganie po pokoju, a później wędrówka do ogródka, gdzie oboje, Ryś i Lusia pod opieką panny Małgorzaty pasjami lubili się bawić w piasku. Lusia interesowała się całym moim mieszkaniem, a naj­większą rozkoszą napawał ją syfon z wodą sodową. Oglądała go na wszystkie strony, a kiedy nacisnęła kurek, za każdym razem odskakiwała z wielkim prze­rażeniem przed syczącą wodą.

W czasie jesieni Lusia siłą rzeczy wychodziła rza­dziej. Zawsze jednak pilnowałem, żeby chociaż przez 15 minut w ciągu dnia odetchnęła świeżym powietrzem. Za to w zimie, w najbardziej trzaska­jące mrozy, Lusia spacerowała po śniegu, otrzy­mawszy tylko dodatkowo rękawice i czapeczkę, aby nie odmroziła wielkich swoich uszu, oraz ciepły fu­trzany serdak. W tym stroju można ją było zawsze widzieć wraz z moim Rysiem na saneczkach ciągnio­

nych przez wielkiego doga Dorę, z którym pierw­sze zapoznanie szympansicy odbyło się bardzo dra­matycznie i dla Dory niesławnie, uciekała bowiem gdzie pieprz rośnie przed rozzłoszczoną Lusią.

Dużo, bardzo dużo pisało się o inteligencji szym­pansów. Liczni uczeni, zoopsychologowie( robili z nimi i robią przeróżne doświadczenia, przy czym okazuje się, że te najmądrzejsze ze wszystkich małp nie tylko potrafią uczyć się rozmaitych sztuk cyrko­wych. O, bo zdolność poddawania się tresurze nie jest jeszcze dowodem specjalnej inteligencji. Małpy człekokształtne umieją same rozwiązywać różne sy­tuacje życiowe, wymagające od nich rozumowej oceny, a nawet zbudowania sobie pewnych przy­rządów. Bo to, że szympansy uczą się szybko otwie­rać klamki, zasuwki czy haczyki, odkręcać kurki wo­dociągowe, jeździć na rowerze czy żonglować

piłkę, można potrosze kłaść na karb zręczności i ta- lenłu do naśladownictwa. Umiejętności łych bowiem nabywają dopiero po wielokrotnym zaobserwowa­niu, jak te czynności wykonywali dozorcy.

O              wiele ciekawsze Jednak dla badacza było za­chowanie szympansa, kłóremu powieszono na sznurku tuż pod sufitem banan — łen ulubiony owoc wszystkich małp. Początkowo szympans, wspinając się lub podskakując, bezskutecznie próbował zdo­być smakołyk. Po pewnym czasie jednak, wobec ciągłych niepowodzeń, odszedł na bok, aby za chwilę przyciągnąć pod wiszący owoc skrzynkę, sto­jącą w kącie pomieszczenia. Następnie szybko wskoczył na nią i wnet zawładnął zdobyczą. .«Też coś nadzwyczajnego» — pomyśli sobie czytelnik. — «Każdy przecież zrobiłby to samo». Tylko proszę pamiętać, że tak postąpiło zwierzę, a nie człowiek. Zwierzę, które wcale nie było tresowane, więc mu­siało własnym mózgiem wykombinować, że skrzy­nia je podwyższy i jeśli to podwyższenie nastąpi na właściwym miejscu, banan zostanie zdobyty.

Uczony badacz zaczął- jednak coraz bardziej utrudniać zadanie. Nowy banan zawieszono w tym samym miejscu, natomiast do skrzyni włożono kil­kanaście kamieni. Naturalnie uprzednio odstawiwszy ją znów w kąt klatki. Tym razem szympans nie pró­bował nawet z podłogi sięgać do owocu. Od razu pobiegł do skrzyni, aby jej użyć jako postumentu.

Jednak ciężar okazał się ponad jego siły. I znów małpa oceniła trafnie, co jej właściwie przeszkadza w przesunięciu skrzynki. Zaczęła więc wyjmować po jednym kamieniu. Jednak gdy tylko poczuła, iż skrzynka da się poruszyć, już nie trudziła się wyj­mowaniem reszty balastu, łylko z wielkim wysiłkiem przeciągnęła ją na środek pokoju i wskoczywszy na nią znów zdjęła upragniony owoc.

Takich czynności nie można już tłumaczyć ja­kimiś instynktami czy działaniem odruchowym. Na to musiał odbyć się w mózgu małpy mniej więcej taki proces myślowy: «Jeśli zacząć wyjmować kamienie, to skrzynia będzie lżejsza. A gdy będzie lżejsza, uda się ją przesunąć». Dalszy zaś ciąg wnioskowa­nia był taki sam, jak przy pierwszym doświadcze­niu.

A teraz posłuchajcie, jak się szympans zacho­wał, kiedy smakołyk powieszono mu tak wysoko, iż nawet stanąwszy na skrzyni nie mógł go dosięgnąć ręką. Małpa nasza, widząc znów bezowocność usi­łowań, pobiegła po drugą skrzynkę, postawiła ją na pierwszej, a później wskoczywszy na ten świa­domie podwyższony postument, ponownie zdobyła przedmiot pożądania.

Jeszcze raz z naciskiem podkreślam, że małpy nikt tego nie uczył, że te celowe w danej sytuacji czynności wykombinowała sobie sama.

Wykonywano też i innego typu doświadczę-

łak daleko, że żaden patyk nie był dość długi, aby nim owoc przyciągnąć.

Zniechęcony szympans, jak się zdawało, zaniechał bezowocnych prób i zaczął bawić się kijkami. Po pewnym czasie jednak udało mu się wetknąć jeden kijek w drugi (przypominam, że bambusy były różnej grubości, a pręty ich są zawsze wewnątrz puste). Gdy tylko szympans ujrzał

nia. Szympans z łatwością przyciągał do swojej klatki banan, położony na ze­wnątrz kraty w takiej odle­głości, żeby ręką przesu­niętą między prętami w ża­den sposób dostać go nie mógł. Posiłkował się wów­czas kawałkiem kija, który mu dano do zabawy.

Ale badacz okazał się niestrudzony w kompliko­waniu biednemu zwierzę­ciu zagadnień. Tym razem włożył mu wprawdzie do klatki kilka różnej grubości kijków bambusowych, ale za to banan umieszczono

się w ten sposób posiadaczem dłuższego kija, od razu przypomniał sobie banan i natychmiast pobiegł próbować, czy takim przedłużonym narzędziem nie uda się przyciągnąć pokarmu. Początkowo rzeęzy- wiicie próbował bez powodzenia, bo niedokładnie złożone kijki rozleciały się. Szympans jednak natych­miast zaczął składać je ponownie — i za chwilę już cieszył się zdobytym smakołykiem.

Tego rodzaju doświadczeń, jak mówiłem, ro­biono całe mnóstwo. Jednym z najefektowniejszych, które co prawda dowodzi nie tyle zdolności kom­binowania szympansa, co umiejętności spostrze­gania różnych faktów i kojarzenia ich sobie w my­śli, było doświadczenie przeprowadzone z grupę szympansów, które nauczyły się posiłkować pie­niędzmi, a nawet na nie zarabiać wykonywaniem pewnej pracy. Słyszy się czasem o dobrze tresowa­nych psach, które z koszyczkiem w zębach i pewnę kwotę pieniędzy chodziły do zaprzyjaźnionego sklepu i codziennie przynosiły swemu panu wik­tuały. Nie sę to historie zmyślone, pamiętać jednak trzeba, iż pies w żadnym z tych przypadków nie orientuje się, że istnieje jakiś zwięzek pomiędzy włożonymi do koszyczka papierkami, a przyno­szoną do domu paczkę i że właściwie wykonuje tylko rolę posłańca czy tragarza, przenosząc to, co kładę do koszyka ludzie poprzednio ze sobą umó­wieni.

Z małpami była sprawa inna. Rozrzucono im po klatce różnokolorowe krążki: białe, niebieskie, czer­wone. Początkowo małpy bawiły się nimi jak każ­dym innym przed- I miotem. Jednakże gdy któraś z roz­bawionych małp przypadkiem po­dała dozorcy krą­żek na przykład biały, natychmiast dostawała w za­mian winogrona.

Za czerwony krą­żek otrzymywało się kubeczek le­moniady. Niebie­ski — uprawniał do dwuminutowe­go paradowania po klatce w ramionach opiekuna, co szympansy, szczególnie gdy są młode, niesłychanie lubią.

I oto już po kilku dniach małpy przesłały bawić się krążkami, natomiast zupełnie wyraźnie zrozumiały ich wartość wymienną. Jedna z nich, trawiona wi­docznie pragnieniem, długo przebierała niebieskie I białe krążki, nie decydując się wziąć żadnego, gdy jednak ukradkiem podłożono jeden jedyny

krężek czerwony, natychmiast rzuciła się nań I z powagę wręczyła go dozorcy, oczekując na na­pitek.

Później rzecz skomplikowano jeszcze bardziej. Szympansy musiały zarabiać na krążki. W pomiesz­czeniu ich ustawiono kołowrót i małpa, która prze­kręciła korbę trzy razy, dostawała biały żetonik. Za

pięć obrotów płacono czerwonym, za siedem                            

niebieskim.

I proszę sobie wyobrazić — wszystko poszło jak z płatka. Małpa, która miała ochotę na winogrona, biegła do kołowrotu, ażeby obrócić nim trzy razy. Wtedy otrzymywała od badacza biały żeton, który z kolei u dozorcy wymieniała na winogrona. Kiedy pewnego razu w celach eksperymentalnych przez dwadzieścia cztery godziny nie dano małpom pić, a po upływie tego czasu wniesiono do klatki koło­wrót, trzeba było widzieć, jaka bójka rozegrała się przy nim. Jedna przed drugą przekręcała korbę pięć razy, żeby uzyskać tak pożądany w tej chwili czer­wony żeton.

Z naszą szympansiczką Lusią łych trudnych do­świadczeń nikt nie robił. Zdaje się, że nie należała ona do geniuszów szympansiego rodu. Kiedyś przez całą godzinę bawiła się laską i wcale nie przyszło jej do głowy, że można nią przyciągnąć pomarań­czę leżącą na zewnątrz klatki, chociaż miała na owoc ochotę.

Za to Lusia odznaczała się dobrocią, łagodno­ść/ę j — jeżeli można tak powiedzieć — naprawdę pięknym charakterem. Niech zilustruje to historia,

o              której tylko napomknąłem w poprzedniej po­gadance, dotycząca pierwszego spotkania Lusi z wielkim dogiem Dorą, który później służył jej za wierzchowca i rumaka ciągnącego saneczki. Histo­ria ta omal nie zakończyła się bardzo tragicznie.

Mianowicie Lusia, jak już wspominałem, przez cały rok codziennie bawiła się z moim dwuletnim synkiem Rysiem, woziła go w wózeczku, nie pozwa­lając wówczas nikomu,obcemu nawet się zbliżyć do dziecka. Otóż pewnego razu wraz ze swoją opie­kunką oraz swym człowieczym małym przyjacielem wyszła na spacer po ogrodzie. Droga wiodła sze­roką, kilkudziesięcioletnimi topolami obramowaną, aleją.

W kilka minut potem moja żona wyszła naprze­ciw całej trójki, chcąc Rysia zabrać na śniadanie. Po­wtarzało się to zresztą codziennie, nikomu więc do głowy nie przyszła możliwość dramatu, jaki miał się rozegrać za chwilę. Za żoną moją bowiem wybiegła Dora, która choć od tygodnia znajdowała się w na­szym domu i znakomicie, i z oddaniem bawiła ma­łego Ryszarda, jeszcze nie miała sposobności ze­tknąć się z Lusią, toteż małpka nigdy «tego po­twora» u nas nie widziała. I oto, nie przeczuwając nic złego, moja żona, wesoło nawołując synka i Lu-

się, widzi nagle, jak spokojnie dotąd krocząca mał­pa silnym szarpnięciem wyrywa swoją dłoń z ręki opiekunki, chwyta naszego małego brzdąca i nie­zgrabnie, na dwóch nogach zaczyna uciekać z nim z powrotem w aleję.

Obydwu kobietom głos zamarł w gardle.

Małpa chyba oszalała!

Co zrobi z dzieckiem?!

Jeśli ją gonić, gotowa skoczyć na drzewo, a póź­niej w przestrachu upuścić małego!

Lusia rzeczywiście zmierzała do pnia grubej to­poli. Najspokojniejszy ze wszystkich był w tym mo­mencie mój dwuletni syn, który, bardzo zadowolony z zabawy, obejmował rączkami za szyję «okropną» bestię.

I oto w parę sekund nastąpiło rozstrzygnięcie ca­łej sytuacji. Małpa postawiła dziecko za pnieiji drze­wa, a następnie, już na czterech nogach, ze zjeżo- nym włosem, jak czarna potworna kula popędziła z powrotem ku nic nie rozumiejącemu i spokojnie przy nodze mojej żony kroczącemu psu.

Proszę się nie dziwić, iż Dora nie dotrzymała placu. Brawurowy atak dużo zresztą od niej mniej­szego, ale lśniącymi kłami połyskującego «diabła», poparty był w dodatku tak rozdzierającym uszy wrzaskiem, na jaki zdobyć się może tylko do ostat­nich granic rozwścieczony szympans. Aby stawić czoło takiemu wrogowi, trzeba by znacznie odważ-

niejszego zwierzęcia, aniżeli Dora, która zresztą na letnisku potrafiła być postrachem włóczęgów i zło­dziei. Tym razem jednak ze spuszczonym ogonem umknęła z placu boju.

Wtedy dopiero żonie mojej powoli udało się uspokoić Lusię, która — jak się łatwo domyślić — dostała porcję bananów, nie płacąc za nie koloro­wymi krążkami, ani nie potrzebując ich zdobywać przez ustawianie piramidy ze skrzynek.

Pando (czytaj «panczjo») urodził się mniej więcej dwa lała temu, Teresa zaś jesł od niego dwa razy sfarsza. Niemniej jednak jesł ona jeszcze zupełnym dzieckiem, podczas gdy Pando od dawna już słał się dorosłym osłronosem.

Urodzili się na antypodach. Pewnie nie każdy wie co ło znaczy? Ten dziwny wyraz mówi mianowi­cie, iż miejsca przyjścia na świał Teresy i osłro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin