Romański Marek - Czarny trójkąt.pdf

(709 KB) Pobierz
Marek Romański
CZARNY
TRÓJKĄT
Opracowano na podstawie edycji owarzystwa Wydawniczego
"RÓJ", Warszawa 1932.
SK.cba.pl
Rozdział I
W komisariacie policji panował spokój i cisza. Wskazówki
dużego zegara pokrytego dawno nieścieranym kurzem zbliżały
się wolno do godziny jedenastej.
Aspirant Solski odłożył ilustrowane pismo, któremu
poświęcił zbyt wiele czasu i uwagi w stosunku do wartości jego
treści, i białą, starannie wypielęgnowaną ręką, sięgnął do
pudełka z papierosami.
Słynny detektyw angielski, Mac Grady, zwykł był często
powtarzać, między jednym a drugim łykiem czarnej kawy, ze
swym spokojnym, nieco drwiącym uśmiechem, iż dobry agent
śledczy musi być w paru procentach neurastenikiem.
Przynajmniej w paru procentach.
Jeżeli Mac Grady miał rację, to nie ulega wątpliwości, że
aspirant Leon Solski posiadał owe kilka procent neurastenii, a
był szczególnie wrażliwy na zmiany pogody.
Nocy owej czas był taki, o którym mówią, że
psa wygnać
szkoda.
Drobny jesienny deszcz siąpił dokuczliwie, szemrał
denerwująco na szybach okien komisariatu. Aspirant Solski
klął tę pogodę na czym świat stoi, chociaż właściwie jej
zawdzięczał, że dyżur nocny przechodził spokojniej niż zwykle.
Gryząc w zębach papierosa, Solski z niechęcią jął wertować
protokoły. Były to wszystko drobne sprawy. Bójka dorożkarza z
szoferem na tle zawodowym, zeznania prostytutki oskarżonej,
iż okradła „na podchód” jakiegoś przyjezdnego z prowincji,
który za drobną sumę kupił sobie prawo do kwadransa miłości.
Solski odsunął z niechęcią teczkę z protokołami. Nie tak
zaiste wyobrażał sobie służbę w policji. Śniły mu się jakieś
wielkie czyny na miarę Sherlocka Holmesa, ściganie wielkich
zbrodniarzy w stylu Arseniusza Lupina, marzył o sprawach
tajemniczych i zagadkowych, o sprawach, w których
okolicznościach błąka się umysł, jak po labiryncie, o sprawach,
przy których rozwiązaniu krew czasami zbiega do serca, a
włosy jeżą się w tyle głowy.
A tu tymczasem... Drobne codzienne sprawy... szara
przeciętna rzeczywistość... i ten deszcz jesienny dzwoniący o
szyby.
— Psiakrew!!...
Równoczesne z rzuconym przez zęby przekleństwem aparat
telefoniczny, milczący dotąd jak sfinks, ozwał się nagle
natarczywym, wściekłym alarmem.
Solski zdjął słuchawkę z widełek. Dlaczego właśnie
dzwoniono na ten numer aparatu, a nie na aparat, przy którym
czuwał dyżurny przodownik?
W telefonie ozwał się głos kobiecy. Głos kobiety starszej,
zdenerwowanej do najwyższego stopnia.
Solski zmarszczył brwi. Pochwycił ołówek i na skrawku
papieru jął notować szybko:
— Hoża 40, mieszkanie 8?... Tak!... Sublokator pani...
Student politechniki, Wacław Hurwicz... Tak!... Tak!!... A
zatem samobójstwo?... Nie jest pani tego pewna?... Dlaczego?...
Aha... Proszę niczego nie ruszać w pokoju, przyślę wywiadowcę
albo przyjdę sam... Powiadomię lekarza policyjnego...
Z tamtej strony przerażona kobieta położyła już słuchawkę,
Solski jednak obracał przez chwilę w ręku słuchawkę swego
aparatu, po czym wolno złożył ją na widełki.
Raz jeszcze przebiegł oczyma zanotowane szczegóły
meldunku. Dlaczego ta stara kobieta powiadamiająca go o
wypadku, jaki zdarzył się w jej mieszkaniu, powątpiewała, czy
chodzi tu o samobójstwo, czy o morderstwo? Ot, histeria...
kobieca histeria.
— Pójdę tam jednak! — zdecydował po namyśle.
Nacisnął guzik dzwonka znajdujący się na biurku. W
drzwiach ukazał się policjant.
— Czy jest wywiadowca Szprot?
— Właśnie przed chwilą wrócił...
— Dobrze. Proszę go zawołać i wezwać lekarza policyjnego by
udał się pod adres: ulica Hoża 40, mieszkanie 8...
— Rozkaz, panie aspirancie!
Roman Szprot stawił się natychmiast. Był to młody człowiek
ubrany w danej chwili od stóp do głowy w kratki. W kratki miał
skarpetki, w kratki ubranie, w kratki krawat, płaszcz i czapkę i
jeżeli żałował czegoś w życiu, to tego, że nie wyrabiają jeszcze
butów w kratkę. O swoim upodobaniu do ubrania w kratkę
mawiał, że każdy ma swą specjalność: jedni siedzą za kratkami,
inni ubierają się w kratki. Był dumny, iż należy do tej drugiej
kategorii. Wesoła, łobuzerska twarz Szprota rozjaśniała często
najgorsze humory jego kolegów i zwierzchników.
— Szprot! — rzekł aspirant Solski. — Pojedziemy na Hożą,
zastrzelił się jakiś student politechniki.
— Jestem gotów, panie aspirancie, jak powiedział Landru do
kata, gdy ów dał mu do zrozumienia, że czas udać się na
gilotynę...
— Szprot! Znowu zaczynasz swoje.
— Kończę, panie aspirancie, jak powiedział pewien indyk w
minutę po obcięciu mu głowy.
W pięć minut potem wystraszony i zaspany dozorca domu
otworzył im bramę. Zadzwonili do mieszkania numer 8.
Ukazała się siwa głowa staruszki.
— Panowie z policji? — ręce drżały jej ze wzruszenia. — Tak,
to tułaj. Niech panowie pozwolą za mną. Od dwudziestu lat, od
śmierci mego męża, kiedy zaczęłam odnajmować pokoje, nie
zdarzyło mi się nic podobnego.
Leon Solski zmarszczył niecierpliwie brwi i pchnął szybko
drzwi pokoju, gdzie mieszkał Hurwicz.
W małym, skromnie umeblowanym pokoiku płonęło jasne
światło. Przy biurku, przegięte na poręczy fotela, spoczywały
zwłoki samobójcy. Strużka krwi spływała z warg i zastygała na
brodzie. Ubranie było również powalane krwią. Na twarzy
trupa widniał grymas przerażenia. W czasie swej krótkiej
kariery policyjnej aspirant Solski widział już niejednego trupa,
nigdy jednak nie widział człowieka martwego, w którego
oczach zastygłby tak obłędny, okropny lęk i nieprzytomna
trwoga.
Solski rzucił przelotne spojrzenie na pokój, po czym zwrócił
Zgłoś jeśli naruszono regulamin