Rodzina Whiteoaków - Tom VII. - Jalna.doc

(1386 KB) Pobierz

Mazo de la Roche

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rodzina Whiteoakóᶦw

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tom VII. Jalna

 

 

 

Spis rozdziałów

1. - Najmłodszy z rodu - str. 3

2. - Rodzina - str. 10

3. - Ernest i Sasza - str. 20

4. - Mikołaj i Nip - str. 23

5. - Piers i jego miłość  - str. 28

6. - Fezant i Maurycy - str. 36

7. - Piers i Fezant po ślubie - str. 41

8. - Powitanie w Jalnie - str. 46

9. - Eden i Alina - str. 54

10. - Alina i życie - str. 60

11. - Najdroższa, nadszedł dzień - str. 63

12. - Państwo młodzi - str. 66

13. - Za wrotami Jalny - str. 70

14. - Finch - str. 83

15. - Jeszcze o Finchu - str. 87

16. - Tam, gdzie padło drzewo - str. 92

17. - Niedziela - str. 103

18. - W deszczu i w wichrze - str. 113

19. -  Zmienne nastroje - str. 120

20. - Krotochwilni panowie - str. 131

21. - Eden i Fezant - str. 143

22. - Wake obchodzi urodziny - str. 146

23. - Noc czerwcowa w Jalnie - str. 155

24. - Ucieczka Fezant - str. 161

25. - Chata Skrzypka Jocka - str. 167

26. - Urodziny babki - str. 172

 

 

 

 

 

Rozdział 1. - Najmłodszy z rodu

 

Wakefield Whiteoak biegł i biegł, prędzej i prędzej, aż wreszcie nie mógł już dalej.                    Nie wiedział, dlaczego przyśpieszył nagle kroku. Nie wiedział nawet, dlaczego biegnie.

Gdy zdyszany rzucił się twarzą na świeżą, wiosenną murawę na łące, zapomniał zupełnie, że w ogóle biegł i leżał wtulony policzkami w miękką trawę, z bijącym sercem i bez myśli. Nie był bardziej szczęśliwy ani nieszczęśliwy od kwietniowego wiatru, który gonił przez jego ciało, ani od młodej trawy, która drżała życiem pod nim.

Był po prostu żywy, młody i gnany potrzebą gwałtownego wysiłku. Spoglądając w dół na włókna trawy, dostrzegł mrówkę sunącą pośpiesznie z maleńkim, białym przedmiotem. Umieścił palec przednią, zastanawiając się, co też sobie pomyśli,                         gdy zobaczy, że wysoka wieża zagradza jej drogę. Mrówki były znane z wytrwałości. Wejdzie pewno na palec i przejdzie po ręce. Nie, zanim dotknęła palca, skręciła nagle w bok i pobiegła w innym kierunku. Znowu zablokował jej drogę, ale nie chciała wejść na palec. Upierał się. Mrówka nie ustępowała. Zmęczona, niespokojna, niosąc wciąż jeszcze swój biały tłumoczek, nie dawała się skłonić ani zmusić, by wejść na ludzkie ciało. A jednak, ile razy mrówki chodziły po nim, gdy tego najmniej pragnął! Kiedyś nawet wpakowała mu się do ucha i omal nie oszalał. Rozgniewawszy się nie nażarty, przysiadł, wziął mrówkę w dwa palce i położył ją na dłoni. Mrówka zgubiła swój tobołek i leżała na grzbiecie, wymachując nóżkami. Była widocznie bardzo wystraszona. Odrzucił ją z pewnym obrzydzeniem i wstydem. Zepsuł głupiej mrówce humor na cały dzień. Może umrze ze zmartwienia. Zaczął jej szukać. Nie było śladu ani mrówki, ani jej bagażu, za to szczygieł siedzący na gałęzi rozśpiewał się. Wypełniał przestworza pełnymi, dźwięcznymi trelami, rzucając je wesołemu słońcu jak brzęk miedziaków. Wakefield przyłożył do ramienia wyimaginowaną broń i pociągnął                        za kurek.

- Bum - zawołał, ale szczygieł śpiewał, jak gdyby był żywy.

- Słuchaj no - poskarżył się Wakefield - czy nie wiesz, że cię zastrzeliłem? Martwe ptaki nie śpiewają, ja ci to mówię.

Szczygieł zeskoczył z gałęzi dzikiej jabłoni i odfrunął na sam szczyt brzozy,                              gdzie świergotał jeszcze głośniej, ażeby dowieść, jak bardzo jest żywy. Wakefield położył się znowu na trawie, oparłszy głowę na ramieniu. Wilgotny, słodki zapach ziemi wchodził w nozdrza, słońce nagrzewało plecy. Zastanawiał się teraz,                                             czy ta wielka, biała chmura, która wypłynęła od strony południa, znajdowała                             się jeszcze nad jego głową. Będzie leżeć spokojnie i liczyć do stu nie, sto to za dużo, zbyt wielki wysiłek na taki dzień jak dzisiejszy. Będzie liczył do pięćdziesięciu, a potem uniesie wzrok i jeżeli chmura będzie nad głową, to zrobi, nie wiedział co zrobi,                            ale w każdym razie będzie to coś zatrważającego. Może pobiegnie pełnym pędem                        do rzeczki przeskoczy przez nią w najtrudniejszym miejscu. Wsunął rękę do kieszeni, dotknął nowych kawałków agatu. Ogarnęła go rozkoszna ociężałość. Miłe wspomnienie wybornego, gorącego śniadania, które zjadł z apetytem, napełniło                         go zadowoleniem. Zastanawiał się, czy było wciąż jeszcze w żołądku,                                                            czy też przerobiło się już w krew, kości i muskuły? Takie śniadanie powinno wzmocnić. Jął badać i zginać ramiona. Nie ulega wątpliwości, że są silniejsze.                      Gdyby jadał w dalszym ciągu takie śniadania, to nadszedłby dzień, w którym                                nie musiałby ustępować Finchowi ani starszym braciom, ani nawet najstarszemu Renny'emu. Dawałby się zawsze poszturchiwać Meg, ale Meg była kobietą. Mężczyźnie nie wolno bić kobiety, chociażby była tylko siostrą. Nie usłyszał szelestu zbliżających się kroków, który by ostrzegł go przed niebezpieczeństwem. Poczuł                        się zupełnie bezradny w uchwycie dwóch żelaznych rąk, które zatrzęsły                                                nim i postawiły na równe nogi. Stał teraz przed swoim najstarszym bratem.                            Dwa wyżły towarzyszące Renny'emu wskoczyły na Wakefielda, liżąc go po twarzy                       i omal nie przewracając z radości, że go odkryły. Renny, trzymając go wciąż za ramię, zapytał:

- Dlaczego wałęsasz się, gdy powinieneś być na lekcji u pana Fennela? Wiesz, która godzina? Gdzie są twoje książki?

Wakefield nie odpowiedział na dwa pierwsze pytania, czując podświadomie, iż trzecie

prowadzi na niebezpieczny tor.

- Zostawiłem je wczoraj u pana Fennela - szepnął.

- Zostawiłeś je u Fennela? Więc w jaki sposób, do diabła, spodziewałeś się odrobić lekcje!

Wakefield namyślił się chwilę:

- Nauczyłem się łaciny ze starej książki Fincha.  Wiersze umiałem już. Z historii było powtórzenie, żebym miał czas namyślić się, co sądzę o Cromwellu. Religii mogłem nauczyć się z biblii Meg i … - zapalił się do tematu, jego wielkie, ciemne oczy błyszczały - robiłem arytmetykę w pamięci, gdy zbliżyłeś się tutaj.

- Mało prawdopodobna historia - rzekł Renny bez przekonania - nie chcę być                             dla ciebie srogi, ale musisz się poprawić. Sądzisz, że płacę panu Fennelowi za twoje lekcje dla żartów? To, że jesteś zbyt wątły, by chodzić do szkoły, nie jest powodem, żebyś bąki zbijał. W głowie masz same zabawy, jesteś nieznośnym próżniakiem. Pokaż, co masz w kieszeniach?

- Kamienie. Tylko kilka kamyków, Renny.

Renny wyciągnął rękę. Wakefield nie miał powodu do płaczu, ale zmysł dramatyczny skłaniał go do wylania kilkułez, gdy wręczał swoje skarby. Mógł zawsze zmusić                                się do płaczu, gdy miał po temu ochotę. Wystarczyło, żeby zacisnął mocno powieki                      i powtarzał sobie: "ach, jakie to straszne! Jakie straszne" i po chwili zjawiały się łzy. Gdy był zdecydowany nie płakać, żadne zniewagi nie skłoniłyby go do tego.                          Teraz, oddając kamienie, powtarzał w myśli swoje magiczne zaklęcie: "Ach, jakie                        to straszne! Jakie straszne". Pierś się uniosła, zafalowało w gardle i łzy zaczęły spływać po twarzy jak groch. Renny schował kamienie.

- Przestań beczeć - odezwał się łagodnym głosem - i nie spóźnij się na obiad.

Odszedł, gwiżdżąc na swoje psy. Wakefield wyjął z kieszeni chustkę do nosa                                      i jął wycierać łzy. Spoglądał na wysoką, smukłą postać oddalającego się brata, póki Renny nie odwrócił głowy i nie uśmiechnął się. Następnie pobiegł truchcikiem                              w stronę domu pastora, lecz radość poranka skończyła się.

Wakefield był uroczym, szczupłym, wątłym, dziewięcioletnim chłopcem                                                       o ciemnobrązowych oczach, zbyt wielkich dla drobnej twarzyczki. Nosił zielonkawe, samodziałowe ubranko i zielonkawe skarpetki do kolan. Poszedł polem, wdrapał                       się na płot i zeskoczył na ścieżkę idącą wzdłuż błotnistej, wijącej się drogi. Niebawem ukazała się kuźnia pomiędzy dwiema majestatycznymi brzozami. Jakiś ptaszek                                   o żółtym podgardlu skakał z brzozy na brzozę i, gdy milkły na chwilę odgłosy z kuźni, ćwierkał wesoło. Wakefield zatrzymał się przed kuźnią.

- Dzień dobry, John - rzekł do Johna Chalka, kowala, który przybijał podkowę roboczemu koniowi.

- Dzień dobry, - odrzekł Chalk, unosząc głowę i uśmiechając się. On i Wake byli starymi przyjaciółmi. - Ładną mamy pogodę.

- Ładna pogoda dla tych,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin