Ashford_Park_-_Lauren_Willing.pdf

(1562 KB) Pobierz
Jamesowi,
teraz i zawsze
Prolog
Kenia, 1926
S
mugi potu zmieszanego z rdzawym pyłem pokrywały jej rękawiczki.
I nie tylko rękawiczki. Kiedy Addie obrzuciła się spojrzeniem, skrzywiła się na
widok swojego kostiumu. Perłowy beż miejscami zszarzał, a miejscami zrudział od
dymu i kurzu. Nawet w tym świetle, jakie zdołało przeniknąć przez gęstą okienną
moskitierę, widać było, że materiał jest definitywnie zniszczony. Podróżny strój,
który w Londynie wyglądał tak elegancko, okazał się kiepskim wyborem na drogę
z Mombasy.
Czuła się jak idiotka. Co ona sobie właściwie wyobrażała? Ten nieszczęsny
kostium kosztował ją więcej, niż mogła zarobić w miesiąc; niewybaczalna
ekstrawagancja w czasach, gdy ubierała się raczej rozsądnie niż szykownie. Całe
popołudnie zajęło jej przetrząsanie Oxford Street. Jeden sklep po drugim, a potem
jeszcze kolejny, ta suknia zbyt pospolita, tamta za droga, żadna w sam raz. Aż
wreszcie znalazła to, czego szukała: kostium, który nieco przekraczał jej
możliwości finansowe, ale sprawiał wrażenie — gdy odpowiednio się nań spojrzało
— niemal wykwintnego, całkiem nie jak dla ubogiej kuzynki.
W swoim malutkim mieszkanku, przed lustrem z dziwną zmarszczką pośrodku,
dumna niczym paw przybierała najróżniejsze pozy; wyginała się to tak, to inaczej,
by osiągnąć pełny efekt. Wyobraźnia podsuwała jej setki kuszących obrazów. Bea
czeka na dworcu — starsza, stateczniejsza, o srebrzystozłotych włosach
spłowiałych od równikowego słońca i figurze zaokrąglonej przez macierzyństwo.
Widząc, jak z pociągu wysiada Addie w nowej wytwornej sukni i z nową wytworną
fryzurą, Bea wydaje okrzyk zaskoczenia. Ogląda kuzynkę ze wszystkich stron,
podziwia jej nową wielkomiejską finezję, gładkie, lśniące włosy, świeżo
wyregulowane brwi. „Wydoroślałaś”, mówi. Addie odpowiada jej uśmiechem —
ową lekko kpiącą namiastką uśmiechu, jaką widuje się na koktajlach w Ritzu — i
rzuca niedbale: „Tak się złożyło”.
A potem gdzieś za jej plecami znajomy męski głos woła: „Addie?” Ona odwraca
się i widzi, jak po twarzy Fredericka przemykają zdumienie i podziw, bo wreszcie
uświadomił sobie, co zostawił w Londynie.
Wilgotne krople spływały jej między piersiami, wsiąkając w materiał. Nie
musiała patrzeć, by wiedzieć, że ubranie jest okropnie poplamione zaciekami z
potu, które w praniu tylko żółkną.
Pozwoliła sobie na cierpki uśmiech. Miała nadzieję — bezwstydną nadzieję —
chociaż raz wypaść lepiej. Łudziła się, że nawet ubogi krewny wytwornych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin