Kann Anna B. - Barcelona na zawsze.pdf

(2422 KB) Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział I
EWA
T
ydzień po po​grze​bie Jac​ka od​szedł pies. Nie wia​do​mo dla​cze​go. Ob​ser​wo​wał świat ze swo​je​go
miej​sca w ogro​dzie, na​gle się po​ło​żył, łep mię​dzy ła​pa​mi, pła​sko, jak zwy​kle. I to był ko​niec.
Żad​ne​go jęku, żad​ne​go wes​tchnie​nia. Nic. Po pro​stu za​mknął oczy i za​snął. Ci​cho, nie​zau​wa​‐
żal​nie, jak​by nie chciał ni​ko​mu za​wra​cać sobą gło​wy.
Po​cho​wa​ły go w le​sie obok domu, pod drze​wem wi​dzia​nym przez okno w kuch​ni, tuż przy ścież​‐
ce, któ​rą wspól​nie wy​dep​ta​li przez lata spa​ce​rów. Naj​pierw pa​lił się tam ogro​do​wy lam​pion, póź​‐
niej miej​sce ozna​czył wiel​ki, po​lny ka​mień. Łzy się po​mie​sza​ły i nikt już nie po​tra​fił po​wie​dzieć,
po kim pły​ną szer​szą rze​ką: po Jac​ku czy po psie.
Pies był jak jesz​cze jed​no dziec​ko w ro​dzi​nie, z ta​ki​mi sa​my​mi pra​wa​mi, tyl​ko ina​czej się z nim
po​ro​zu​mie​wa​li, ot i cała róż​ni​ca. Dla​te​go pła​ka​ły tak samo po oboj​gu. Rów​nie gorz​ko, rów​nie gło​‐
śno. A może na​wet po psie bar​dziej, bo czę​ściej niż Ja​cek po​cie​szał je i słu​chał słów nie​wy​po​wia​da​‐
nych przed ni​kim in​nym. Przede wszyst​kim jed​nak był. O każ​dej po​rze dnia, o każ​dej po​rze nocy,
bez pre​ten​sji za sa​mot​nie spę​dza​ne go​dzi​ny. Praw​dę mó​wiąc, w ja​kimś sen​sie na​wet ła​twiej się go
opła​ki​wa​ło, bo cmen​tarz, na któ​rym spo​czął Ja​cek, znaj​do​wał się na tyle da​le​ko od domu, że co​‐
dzien​ne ce​le​bro​wa​nie jego śmier​ci po pro​stu nie wcho​dzi​ło w ra​chu​bę, a i sama śmierć była na tyle
ab​sur​dal​na, że z tru​dem za​do​ma​wia​ła się w ich świa​do​mo​ści. Tym trud​niej, że prze​cież wcze​śniej
też czę​sto zni​kał na dłu​go i bez uprze​dze​nia. Jego sta​ła nie​obec​ność, siłą rze​czy, nie była więc
czymś spe​cjal​nie doj​mu​ją​cym. Tak na​praw​dę odej​ście Jac​ka naj​moc​niej od​czu​li klien​ci jego kan​ce​la​‐
rii, bo ich spra​wy na​gle za​wi​sły w praw​ni​czej próż​ni. Śmierć psa na​to​miast bo​la​ła nie​ustan​nie: co​‐
dzien​nie przy​po​mi​nał o niej naj​pierw pa​lą​cy się lam​pion, a póź​niej głaz na gro​bie. A tak​że po​rząd​‐
nie po​usta​wia​ne buty w ko​ry​ta​rzu, któ​rych nie miał już kto roz​no​sić po domu…
W związ​ku z tą wła​śnie śmier​cią znik​nę​ło też kil​ku zna​jo​mych z ich naj​bliż​sze​go oto​cze​nia –
tych, któ​rzy upar​cie po​wta​rza​li, że „zbyt moc​no prze​ży​wa​na ża​ło​ba po psie umniej​sza war​tość
ludz​kie​go ży​cia” albo że „tak dłu​go trwa​ją​cy płacz jest eg​zal​ta​cją nie​przy​sta​ją​cą do​ro​słe​mu czło​wie​‐
ko​wi”. Oczy​wi​ście sami w swo​ich do​mach nie trzy​ma​li ani psów, ani ko​tów, ani na​wet cho​mi​ków
czy ka​nar​ków, i zu​peł​nie nie przej​mo​wa​li się lo​sem nie​szczę​śli​wych, mal​tre​to​wa​nych, gło​dzo​nych
bądź po​rzu​ca​nych zwie​rząt. Ewa w koń​cu wy​ka​so​wa​ła ich nu​me​ry te​le​fo​nów.
– Em​pa​tia jest em​pa​tią – tłu​ma​czy​ła po​tem cór​kom. – Je​śli ktoś nie po​tra​fi po​chy​lić się nad
zwie​rza​kiem, nie po​chy​li się i nad czło​wie​kiem. Obec​ność tych lu​dzi w na​szym ży​ciu wy​ni​ka​ła
z cie​ka​wo​ści, może z na​ka​zu spo​łecz​ne​go, bo wy​pa​da za​jąć się zna​jo​my​mi bo​le​śnie do​świad​czo​ny​‐
mi przez los, ale nie z praw​dzi​wej po​trze​by przyj​ścia nam z po​mo​cą. Za​pew​ne uwa​ża​li, że roz​tkli​‐
wia​my się nad sobą.
Co do Jac​ka, łu​dzi​ła się, że za​koń​cze​nie śledz​twa w spra​wie jego śmier​ci prze​wrot​nie przy​wró​ci
go tak na​gle po​kan​ce​ro​wa​nej rze​czy​wi​sto​ści i osa​dzi w niej na tyle moc​no, by w efek​cie po​zwo​lić
na osta​tecz​ne za​mknię​cie tego roz​dzia​łu ży​cia. Ure​al​ni łzy dzie​ci i roz​pacz te​ściów. Cią​gle nie po​‐
tra​fi​li w to wszyst​ko uwie​rzyć.
Na cmen​ta​rzu była i nie była jed​no​cze​śnie. Trum​nę spusz​czo​no do gro​bu, za​kry​to mar​mu​ro​wą
pły​tą, któ​rą szyb​ko za​sło​nił stos kwia​tów, ktoś zło​żył kon​do​len​cje… Ale dzia​ło się to wszyst​ko jak​by
za szkla​ną ścia​ną, za​wie​szo​ne w próż​ni, jej nie​do​ty​czą​ce. Nie pła​ka​ła, nie my​śla​ła, nie wy​obra​ża​ła
so​bie przy​szło​ści. Czas po​wró​cił na swo​ją or​bi​tę do​pie​ro pod​czas sty​py, kie​dy wszy​scy po​chy​li​li się
nad ta​le​rza​mi i za​czę​li roz​ma​wiać o swo​ich co​dzien​nych pro​ble​mach. Był czło​wiek, nie ma czło​wie​‐
ka, ze smut​kiem my​śla​ła o tym, że nikt go nie wspo​mi​nał, że waż​niej​sze oka​za​ły się ceny w skle​‐
pach i po​dwór​ko​we plot​ki. Ten smu​tek przy​lgnął, przy​kle​ił się do niej, za​mknął jej usta na tyle
sku​tecz​nie, że ode​zwa​ła się do​pie​ro po po​wro​cie do domu, wie​le go​dzin póź​niej, kie​dy mu​sia​ła za​‐
py​tać cór​ki, czy mają ocho​tę na ko​la​cję, i Ja​nu​sza, czy prze​no​cu​je u nich.
Ja​nusz, sta​ry przy​ja​ciel z cza​sów stu​denc​kich, ostat​nia oso​ba, z któ​rą Ja​cek spo​tkał się za ży​cia.
Nie li​cząc mor​der​cy, rzecz ja​sna. Za​ofe​ro​wał po​moc, za​wiózł je na po​grzeb i przy​wiózł z po​wro​tem,
miał się za​jąć kan​ce​la​rią, wszyst​ko upo​rząd​ko​wać.
Za​raz po stu​diach wy​je​chał do ma​łej miej​sco​wo​ści tuż przy gra​ni​cy wo​je​wódz​twa, a ja​kiś czas
póź​niej jesz​cze kil​ka ki​lo​me​trów da​lej, na wieś. W mia​stecz​ku otwo​rzył prak​ty​kę – naj​pierw jako
no​ta​riusz, po​tem jako do​rad​ca po​dat​ko​wy. Kie​dy owdo​wiał, ogra​ni​czył kon​tak​ty to​wa​rzy​skie. Ewa
była zdzi​wio​na, że wła​śnie z nim Ja​cek spo​tkał się przed śmier​cią. Oczy​wi​ście, śmier​ci nie pla​no​‐
wał, ale z Ja​nu​szem nie wi​dy​wał się od wie​lu lat, mu​sia​ło więc wy​da​rzyć się coś szcze​gól​ne​go,
co skło​ni​ło go do tych od​wie​dzin. I pew​nie nie cho​dzi​ło o spra​wy za​wo​do​we, bo w tych po​mo​cy ni​‐
g​dy nie szu​kał. Ja​nusz zby​wał py​ta​nia Ewy opo​wie​ścia​mi o „po​dró​ży sen​ty​men​tal​nej”, ja​kiej na​gle
za​pra​gnął jej eks​mąż. Nikt, kto znał Jac​ka, nie uwie​rzył​by w po​dob​ne po​trze​by.
* * *
Paź​dzier​nik skrzył się w słoń​cu, zło​cił, czer​wie​nił; był tak go​rą​cy, jak​by wy​ra​stał ze środ​ka lata,
a nie z je​sie​ni. Cią​gle moż​na było za​kła​dać cien​kie su​kien​ki, od​kry​wać ra​mio​na i no​sić san​da​ły.
W taki czas, wy​cho​dząc do ogro​du, Ewa prze​no​si​ła się my​śla​mi do Bar​ce​lo​ny. Mia​ła wra​że​nie,
że roz​po​ście​ra się nad nią tam​to nie​bo, tak samo in​ten​syw​nie nie​bie​skie, otu​la​ją​ce jak cie​pły koc.
Pod roz​ło​ży​stym drze​wem usta​wia​ła fo​tel, na sto​li​ku obok kła​dła książ​kę, te​le​fon i tyl​ko bra​ko​wa​ło
jej kota na ko​la​nach, by po​czuć się tak jak wte​dy, gdy cze​ka​ła, aż Paco wró​ci do domu z pró​by.
Czas pły​nął, ale nie le​czył ran. Bo​la​ły tak samo, a może i moc​niej, bo wspo​mnie​nia nie da​wa​ły
im się za​bliź​nić. Nie po​tra​fi​ła po​ra​dzić so​bie z tymi wszyst​ki​mi stra​ta​mi, było ich zwy​czaj​nie
za dużo. Czu​ła się po​si​nia​czo​na, za​gu​bio​na. Tyl​ko to świe​tli​ste nie​bo uspo​ka​ja​ło na chwi​lę my​śli,
tyl​ko to słoń​ce wy​gła​dza​ło stę​ża​łą z żalu twarz. Wszyst​ko po​szło nie tak. Uwie​rzy​ła w „ży​cie raz
jesz​cze”, mia​ła wiel​ką ocho​tę na​uczyć się być sil​ną i szczę​śli​wą dzię​ki so​bie sa​mej – tak jak w Li​zbo​‐
nie wbi​ja​ła jej to do gło​wy Ma​ria – ale śmierć Jac​ka ob​ró​ci​ła te ma​rze​nia w perzy​nę. W jed​nej chwi​‐
li sta​ła się zno​wu ko​bie​tą bez​rad​ną, upa​da​ją​cą pod cię​ża​rem spraw i obo​wiąz​ków do​tąd dzie​lo​nych
z kimś, kto na​wet je​śli emo​cjo​nal​nie był od niej od​da​lo​ny, od​se​pa​ro​wa​ny, to jed​nak na​dal uczest​ni​‐
czył w co​dzien​nym ży​ciu ro​dzi​ny, choć​by tyl​ko przez te​le​fon; wy​star​czy​ło prze​cież za​dzwo​nić,
by pro​ble​my ja​koś się roz​wią​za​ły… Te​raz nie wie​dzia​ła od cze​go za​cząć, by wszyst​ko zno​wu pra​wi​‐
dło​wo funk​cjo​no​wa​ło w tym na​gle zmie​nio​nym ukła​dzie. Co​raz bar​dziej pod​da​wa​ła się roz​pa​czy.
I zno​wu nie​ustan​nie roz​my​śla​ła o wła​snych błę​dach. Ob​wi​nia​ła się na​wet o deszcz, któ​ry pa​dał
w dniu po​grze​bu.
Sie​dzia​ła w ogro​dzie, pró​bo​wa​ła czy​tać książ​kę, ale nie​wie​le z tego wy​ni​ka​ło. Mia​ła kło​pot ze zło​‐
Zgłoś jeśli naruszono regulamin