Skrodzki Wojciech - FINISAŻ.doc

(277 KB) Pobierz

Wojciech Skrodzki

Finisaż

Jadwidze Sawickiej, aptekarzowej z Wodzisławia, która nosiła japońską parasolkę w kolorach błękitów

W połowie nocy obudził mnie straszny sen: w scenerii jakby magazynu galeryjne­go, ale mglistej i nieczytelnej, słyszałem głos - „zgrzeszyłeś przeciwko pierwszemu przykazaniu; uczyniłeś sobie ze sztuki Boga”. Byłem w stanie zgrozy. Po ciemku się­gnąłem po relanium i coś na serce. Przede mną stawał cały obraz mojego życia, a zwłaszcza owe - jakże częste zwłaszcza w czasach mojego częstochowskiego wygna­nia — powtarzanie słów Flory z Toski: „vissi d’arte, vissi d’amore”, choć i tą miłością była sztuka. Myśl, że w sztuce tkwi coś grzesznego, nurtowała mnie od dawna. Napi­sałem nawet kiedyś, jeszcze we „Współczesności” (1971), felieton o sztuce zatytuło­wany Grzech i utopia. A jednak tkwiłem w nim przez cale moje życie.

Moja matka miała bardzo szczególną i rzadką chyba cechę psychiczną - bardzo silnie współbolała ze wszystkimi cierpiącymi, biednymi, pokrzywdzonymi przez los. Było to coś, co o wiele później odkryłem w buddyzmie tybetańskim - ten codzienny, poranny płacz w przejmującej muzyce gyalingów, pełen współczucia dla cierpienia świata, cierpienia wszystkich istot żyjących. Straszliwym bólem dla matki były wszyst­kie akty rozpaczy biedoty: otrucie się w naszej bramie esencją octową bezrobotnej kobiety, desperackie wyskoczenie z wysokiego okna oficyny naszej kamienicy zrozpa­czonej kobiety (założyła sobie sweter na głowę) i mnóstwo podobnych sytuacji ze Starej Pragi: głód dzieci biedoty, proszących o trochę jedzenia, moje zaglądanie przez okienka przy chodniku w głąb ciemnych i wilgotnych suteren, gdzie gnieździły się liczne rodziny. Często w domu rozmawialiśmy o tym i była to pierwsza dla mnie szko­ła życia. Zresztą ja odczuwałem podobnie, było mi wstyd wobec biednego otoczenia, że jestem dzieckiem względnie bogatych rodziców. Bardzo przeżywałem cierpienia innych, biedoty. Nieraz rozmawialiśmy z matką, jakby tu pomóc innym i pomagali­śmy niektórym, ale przerażała mnie wizja innych, tych, którym żadna pomoc nie jest możliwa. Od dziecka przerażał mnie świat z jego nędzą i cierpieniem. Nie komunizo- waliśmy, choć z pewnością wpłynęło to na moją dziecinną akceptację nowego sys­temu po przyjściu Rosjan, zwłaszcza reformy rolnej. Przecież znałem tylko hasła ideologiczne.

51

Kiedy Stanisława Grabska w rozmowie ze mną wykrzyknęła ze zdumieniem^,Prze­cież to wszystko wynosi się z domu”, nie powiedziałem jej, że domu właściwie nie miałem, a to, co mógłbym wynieść, to właśnie to; że matka biednym wydawała lekar­stwa za darmo, czyli po prostu, mówiąc językiem liberałów, okradała właścicieli.

A obraz nędzy w Wodzisławiu przekraczał wszystkie doświadczenia z warszawski|jjM Pragi.

Moje styki ze światem ziemiańskim zaczęły się w Wodzisławiu, Przyjeżdżali tu bryczką biednie wyglądający właściciele Mieronic. Przede wszystkim jednak nad Wodzisławiem górował zespół rezydencjalny Lanckorońskich - Brzezie, ich główny historyczny majątek stanowiący właściwie przedmieście Wodzisławia. Lanckorońskicłjlfi od dawna nie było, ale Niemcy, którzy przejęli majątek, pozostawili dawnego zarząd­cę, dzięki czemu wielu mogło się skryć przed zagrożeniem niemieckim. Udało się i mnie być tam - pałac, nazywany przez ludzi Kałamarzem od nadbudówki osiemna- i stowiecznej podobnej do Łazienek, był pusty i straszliwie zapuszczony. Gdzieniegdzie tylko wisiały na ścianach jakieś stare, bogato oprawione sztychy. Za to użytkowany dwudziestokilkupokojowy parterowy dwór był świetnie utrzymany i urzekały mnie jego lśniąco wyfroterowane posadzki.

Bodaj w czerwcu ’44, po wysadzeniu jakiegoś mostu w okolicy, w Wodzisławiu zapanowała panika, że miasto zostanie spalone. Kto mógł, gdzieś uciekał. Ja z bratem uciekaliśmy - wraz z aptekarzem i proboszczem - do majątku Wały pp. Hamburgów, znajdującego się za i nad Moczydłem. Poznałem wówczas typowy polski dwór z na­rożnymi alkierzami, drewniany i cały pobielony wapnem. Wnętrza były typowo dwor­skie. Spędziliśmy tam blisko tydzień, raz po raz chodząc na wzgórze przed dworem, porośnięte kwitnącymi wówczas dzikimi różami, i patrzyliśmy, czy nad górą zasłania­jącą Wodzisław nie unoszą się dymy, podobnie jak wcześniej patrzyliśmy z Wodzisła­wia ponad Klemencką Górą, jak płoną Klemencice. Wtedy nawet całe ściany ognia było widać. Matka musiała zostać w aptece, aptekarzową chciała pilnować domu.

W parę miesięcy później, jesienią ’44, Wały spotkała straszna tragedia. Pod dwór za­jechali Niemcy i powiedzieli, że ponieważ udziela się tu pomocy partyzantom, dwór zostanie spalony. Kazali wszystkim wyjść i podpalili. Ale pani Hamburgowa była spa­raliżowana. Syn rzucił się do wnętrza płonącego dworu, żeby ją wynieść, i zginął w płomieniach wraz z nią. Po tej tragedii pan Hamburg wraz z dwiema córkami za­trzymał się na krótko u naszych aptekarzostwa, potem przenieśli się do Jędrzejowa.

W końcu lat 80. przechodziłem wraz z Marszem Kadrówki przez teren parku dworu Wały. Zatrzymaliśmy się. Chciałem zobaczyć to miejsce, rozpoznałem wzgórze z dzikimi różami. Przejeżdżał wozem stary chłop; prosiłem go, żeby mi pokazał miej­sce, gdzie stał dwór Wały. Odpowiedział, że wszystko tak gęsto lasem zarosło, że w żaden sposób nie można dostać się na to miejsce, ani odnaleźć go.

Bodaj w końcu marca ’45 wybrałem się z kimś, tak dla atrakcji, do Sędziszowa.

I byłem świadkiem poruszającej sceny. Przed bramą dworu w Sędziszowie stała stara kareta. Ktoś poprawiał na jej tyle umocowanie starego, stylowego kufra, podczas gdy z dworu wychodziła o lasce, zgięta niemal w pól i oparta na czyimś ramieniu starusz­ka. Przy bramie zebrało się kilka osób. Mówili, że to dziedziczka opuszcza dwór i udaje się do miasta, do Jędrzejowa.

Moja świadoma pamięć sięga początków roku ’39; no, może jeszcze jakoś obej­muje święta Bożego Narodzenia ’38. Mój ojciec, który pracował w Ministerstwie Komunikacji jako specjalista od dróg i mostów od samych początków istnienia mini­sterstwa, w roku ’36 czy ’37 został wcielony do referatu „mob”. Kryptonim ten ozna­czał przygotowanie kolei do funkcjonowania w warunkach wojny. Do domu wracał coraz bardziej ponury i milczący. Kiedyś przy obiedzie powiedział, że wbrew oficjal­nej propagandzie Niemcy zmiażdżą nas bardzo szybko. Brat, uczeń pierwszej klasy gimnazjum, opowiadał o dziwnych formach szkolenia na przysposobieniu wojsko­wym -jak się zachować w czasie nalotów, jak posługiwać się maskami przeciwgazo­wymi (które były w domu) czy nieść pomoc rannym. Nad całym, wesoło i normalnie toczącym się życiem wisiało — niejednakowo wyczuwane przez ludzi - widmo wojny.

Mimo to życie nasze toczyło się zupełnie normalnie. Jeździliśmy z naszej Pragi na Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat, robili różne zakupy; w niedzielę chodziliśmy tradycyjnie do muzeów i do Zachęty, skąd najbardziej wyraziście zapamiętałem jakąś jakby ogromną kropielnicę z gołębiami na obrzeżu, wykonaną w białym marmurze, stojącą w westybulu. Myślałem: „Jakie to piękne!”. Zwłaszcza fascynowała mnie urze­kająca biel marmuru. No, i oczywiście - Gladiator, na którego spoglądaliśmy, siedząc z matką na jakichś fotelikach na balkonie pierwszego piętra.

Ja wtedy jakoś dużo chorowałem. W ogóle byłem dzieckiem chorowitym i od mojego pojawienia się na świecie rodzice zrezygnowali z dalekich wyjazdów w góry czy nad morze i spędzali wakacje w kręgu Warszawy, żeby można było łatwo dojechać do lekarza. Na wakacje roku ’39 rodzice wynajęli domek letniskowy w Świdrze, i to na kilka miesięcy. Poza miesiącem urlopowym ojciec dojeżdżał stamtąd codziennie do pracy. Cudowne były kąpiele w tamtejszej rzece. Z otwartych okien pensjonatów żydowskich słyszało się puszczane głośno szlagiery w jidysz. Pamiętam, jak rano 1 września ojciec ponuro powiedział: „No cóż, wojna”. Zostaliśmy w Świdrze. Dojaz­dy ojca do pracy stały się koszmarem. Pociągi, takie same jak obecnie (wzór wagonów wprowadzony w ’36 roku), były ostrzeliwane przez lotnictwo niemieckie i kule waliły w dachy wagonów. Ojciec wracał na ogół bardzo późno i nieregularnie.

Jednego dnia spadł w Świdrze zestrzelony, płonący samolot niemiecki. Brat cho­dził oglądać jego wrak i zwłoki spalonego lotnika.

Któregoś dnia, nie wiem, którego września, ojciec przyjechał niespodziewanie, żeby się pożegnać z nami. Całe jego ministerstwo jest ewakuowane do Równego. Nie­jasno mi się wydaje, że gdzieś na Bugu miała być ostateczna linia obrony.

Niedługo po tym matka zdecydowała, że wracamy do Warszawy. Ale okazało się, że pociągi już nie chodziły, więc szliśmy pieszo. Gdzieś chyba za Falenicą natknęliśmy się na kordony wojska. Okazało się, że z Warszawy tylko wypuszczają uciekinierów, ale nikogo nie wpuszczają. Wszelkie tłumaczenia i błagania matki na nic się zdały. Zaczęliśmy wracać, ale zrobiło się już późno, a my byliśmy szalenie zmęczeni. W ja­kiejś willi w Falenicy bardzo uprzejmie przyjęto nas na noc; dostaliśmy nawet czystą, wykrochmaloną pościel. Rano ruszyliśmy z powrotem do naszego domu w Świdrze.

W Świdrze zaczęto budować schrony - głębokie i długie rowy ziemne, które przy­krywano wynoszonymi z domów drzwiami i na nie sypano zwały ziemi. Bomby -

53

choć rzadko - padały wszędzie. W czasie największego nasilenia bombardowań bodaj ze trzy dni przesiedzieliśmy w takim schronie. Ziemia się cala trzęsła, a na nas sypał się z góry piasek, powoli zasypując nas. Kiedy najgorsze bombardowania się skończy­ły, wróciliśmy na stałe do domu i zaczęły się smutne, wczesne już wieczory przy lam­pie naftowej.

Chyba w samych początkach października matka postanowiła wrócić do War­szawy. Wynajęła chłopski wóz, na który załadowaliśmy cale nasze gospodarstwo (bo tak się wtedy wyjeżdżało na letnisko) i po parogodzinnej człapaninie konia dotarli­śmy do Warszawy. To, co zobaczyłem, wstrząsnęło mną. Chodniki w al. Waszyngtona i al. Zielenieckiej dosłownie zamieniły się w cmentarze wojskowe. Mogiły ciasno przy­legały jedna do drugiej. Oznaczone były prowizorycznymi krzyżykami z jakimiś napi­sami. na niektórych zawieszona była czapka żołnierska. Tu i ówdzie stały wraki spa­lonych armat i leżały trupy koni ze wzdętymi brzuchami i kopytami podniesionymi do góry. Jezdnie były tak poryte lejami po bombach, że niekiedy trudno było wozem przejechać.

Wreszcie dotarliśmy do naszej kamienicy przy Kępnej 6. Obraz naszego mieszka­nia okazał się przerażający. Jako opuszczone, zostało zajęte przez wojsko. Mebli, po- spychanych w kąty, prawie nie było widać. Wszędzie stały ciasno obok siebie trzypię­trowe żelazne łóżka i walały się sterty materacy. Szyb w oknach oczywiście nie było. Właściciel kamienicy, bardzo zaprzyjaźniony z nami pan Ludwik Szweryn, oddał nam srebrną, zabytkową cukiernicę, którą już w bramie wyjął jednemu żołnierzowi z ple­caka. Dozorczyni Antoniowa powiedziała, że jedna z pań odwiedzających żołnierzy wyszła w najlepszym futrze matki, ale nie udało się jej zatrzymać. Jasny kredens, cie­kawie zaprojektowany przez ojca w stylu huculskim, miał cały bok dosłownie popalo­ny od gaszenia oń papierosów. Ale oczywiście najbardziej brak było nam ojca; matka

-              milcząco - zaczęła już nawet chodzić w żałobie.

Długie i ciężkie było porządkowanie mieszkania. Szklarz - mistrz wówczas bar­dzo poszukiwany - łatanymi kawałkami szkła oszklił nam jedno okno w stołowym, inne pozabijał dyktą, wstawiając w innych pomieszczeniach nieregularne kawałki szkła jako świetliki. Na szczęście w jakiejś skrytce zachowały się nasze, dość spore walory, byliśmy więc naówczas bogaci.

Pewnego dnia w drugiej połowie października wracaliśmy wszyscy troje Targową, gdy dobiegła nas Żydówka z naszej kamienicy. Już z oddalenia głośno wolała: „Pani Skrodzka, pani Skrodzka, jak ja pani coś powiem, to się pani ucieszy - mąż pani wrócił!”. Biegliśmy do domu, wpadamy - ojciec siedzi w stołowym smutny i ponury. Zaraz po powitaniach powiedział, że jest chory; miał gorączkę.

Krótko opowiedział swoją historię. Po zajęciu Równego bolszewicy trzymali ich w jakimś otwartym otoczeniu cerkiewnym, a było już zimno. Kiedy ich puścili wolno, ojciec, czepiając się wagonów towarowych, dotarł do Bugu, który był już zamkniętą linią graniczną. Ze strony niemieckiej i sowieckiej co jakiś czas puszczano race. Żeby się przeprawić łodzią, przewoźnik musiał czekać na jeden wystrzał i ruszyć natych­miast, żeby zdążyć przed drugim. Nie zdążyli, przeczekiwali gdzieś w zaroślach, przy wysiadaniu ojciec skąpał się w lodowatej rzece i cały przemoczony ruszył w dalszą drogę. Badania lekarskie w Warszawie wydały wyrok; gruźlica i reumatyzm. Jednak­że początkowo stan nie byl ciężki, ojciec jakiś czas żył normalnie, no powiedzmy, dość

normalnie. W mieszkaniu naszym odbywało się systematycznie tajne nauczanie. Chcia­łem nawet to formalnie zweryfikować, ale miałem tylko jednego świadka (mecenas Oziemski, znajomy Danki Wróblewskiej).

Ojciec przez około półtora roku miał posadę nauczyciela w jakimś technikum na Pradze (szkoła techniczno-rzemieślnicza przy końcu Ratuszowej i zbiegu z Targową) oraz lekcje w szkole rzemieślniczo-zawodowej przy Kawęczyńskiej. Ale choroba roz­wijała się. Reumatyzm przerodził się w ropne zapalenie stawów z otwartymi ranami.

0              żadnej pracy nie mogło być mowy. Wymagał opieki, a właściwie pielęgnacji. Póź­niej nawet łyżki nie mógł w ręce utrzymać i trzeba było go karmić. Zrobiła się nędza, chyba porównywalna z lepszymi sytuacjami w getcie. Przez jakiś rok jedliśmy tylko właściwie talerz zupy z brukwi dziennie. W domu panowała rozpacz. Opuchnięty i na wpół obłąkany ojciec wciąż śpiewał „Któraś wykarmiła świata Odkupienie, daj nam pożywienie”. Agresja sowiecka 17 września ’39 była bezpośrednią przyczyną męczeń­skiej choroby i przedwczesnej śmierci mojego ojca, choć dokonywało się to w Warsza­wie. Dla mnie oznaczało to rozpacz i nędzę sieroctwa, brak ojcostwa w dziecięcych latach życia, którego tak silnie i tragicznie potrzebowałem.

Matka wciąż chodziła do Izby Aptekarskiej w poszukiwaniu pracy, ale tak wielu aptekarzy zbiegło do Warszawy, że o otrzymaniu pracy nie było mowy. Praga, Stara Praga, była właściwie dzielnicą żydowską, choć wbrew obiegowym opiniom mieszka­ło tu wiele polskiej inteligencji. Przed wojną (no i w czasie okupacji) na Targowej tory tramwajowe biegły oddzielnie, tuż przy chodnikach obu kierunków ulicy. Cały środek (obecne torowisko) stanowił obszerny skwer z aleją pośrodku, pełen drzew, krzewów

1              mnóstwa ławek. Był to tradycyjny teren sobotniego odpoczynku Żydów, których były całe rzesze. W ten swojski dla mnie widok w pewnym momencie wkroczyła groź­na nowość^pojawiły się tłumy ludzi z opaskami na ramieniu. Początkowo wprowa­dziło to podział między ludzi - na tych z opaskami i tych bez, ale nikt jeszcze nie przewidywał bezmiaru nadchodzącej tragedii. Kiedy wyszło rozporządzenie o utwo­rzeniu getta i przymusowym przenoszeniu się tam Żydów, utkwiły mi w pamięci wstrzą­sające sceny: Targową w kierunku mostu Kierbedzia sunęły nie kończącym się koro­wodem całe ciągi, jeden za drugim, jakichś samodzielnie skleconych wózków, obłado­wanych ponad miarę wielkimi, powiązanymi sznurami meblami (szafy, stoły itp.), pchanych z wielkim wysiłkiem przez ludzi z opaskami. Byłem wstrząśnięty.

W jakiś czas po zamknięciu getta przyszła do nas córka naszego bezpośredniego sąsiada, rzemieślnika Wielkobrody. Mówiła, że ojciec jest opuchnięty z głodu. Matka dala jej kilo cukru, sporo mąki i coś jeszcze, ale ze smutkiem tłumaczyła, że u nas już zaczyna być głodno.

Szczęście zawitało do nas w początku ’42 roku. Przy kolejnej wizycie w Izbie Aptekarskiej matka spotkała tam swego kolegę ze studiów farmaceutycznych, Zyg­munta Sawickiego, właściciela apteki w Wodzisławiu koło Jędrzejowa. Przyjechał szu­kać pracownika. Matka zdecydowała się od razu. Wpadła do domu, żeby się spako­wać, i razem z nim pojechała. Byliśmy uszczęśliwieni takim nagłym ratunkiem. Ja i mój brat mieliśmy tam jechać, gdy tylko przygotowane będą dla nas warunki; ojcem opiekować się będzie dozorczyni Antoniowa. Prawie zaraz po przyjeździe do Wodzi­sławia matka przysłała nam paczkę z kilkudziesięcioma gotowanymi jajkami. Trudno

m t

wprost wyrazić, czym to byio dla nas. Perspektywa wyjazdu niezwykle rozbuchała moją wyobraźnię. Uwielbiałem przyrodę i najgoręcej jej pragnąłem, a tu żyłem parę już lat zamknięty w murach kamienicy. Nigdy też poza drogą do Świdra nie wyjeżdża­łem poza Warszawę, a tak bardzo pragnąłem jakiejś podróży.

Kiedy wreszcie wyjechaliśmy wczesną wiosną, przez cały czas podróży stałem w oknie i chłonąłem świat. Moja ekstaza osiągnęła swój szczyt, gdy przed Kielcami jechaliśmy wśród Gór Świętokrzyskich. Wydawały mi się o wiele wyższe, niż są w rzeczywistości, a między nimi otwierały się jakieś bajkowe przestrzenie. Doznałem niezwykle silnego uczucia piękna świata. Kiedy dziś myślami wracam do tej podróży, nie mam wątpliwości, że była to najpiękniejsza podróż mojego życia.

Jakoś zupełnie inaczej odczuwałem wtedy skalę przestrzeni i również Wodzisław wydawał mi się jako leżący w dolinie wśród gór.

W Wodzisławiu - jak pamiętam jakąś informację przedwojenną - mieszkało około ośmiu tysięcy Żydów i dwa tysiące Polaków. Kiedy się jechało od Sędziszowa, w pa­noramie miasteczka górowała synagoga z XVI wieku, zamieniona przez Niemców na magazyn zboża. W Wodzisławiu mieszkali także Żydzi, którzy uciekli z Krakowa przed zamknięciem w getcie. Tacy właśnie uciekinierzy mieszkali niemal w sąsiedztwie- pamiętam, że mieli w domu olbrzymi regał na całą ścianę, pełen najlepszych książek. Bawiłem się z dziećmi żydowskimi, ale szczególnie fascynowała mnie żydowska że- braczka Ciejwe, z którą często i długo rozmawiałem. Moi gospodarze byli filosemi- tami; trudno mi ocenić, jak dalece byli wyjątkiem w tamtejszym środowisku. Pa­ni Maria szczególnie oburzała się na posądzenia o picie przez Żydów krwi chrześ­cijańskiej.

Pewnego dnia, chyba pod koniec lipca, przyszła stara Żydówka, przerażona, z wiadomością o czekających ich strasznych rzeczach. Na początku sierpnia ogłoszo­no, że w niedzielę Żydzi mają się zebrać na łąkach na zachód od miasteczka, zwanych Wierdonkiem. Przez cztery dni, jakie pozostały do tej niedzieli, Żydzi gorączkowo się naradzali: jedni mówili, że pójdą na miejsce zbiórki, inni, że uciekną do lasu (wielu uciekło do pobliskiej wsi Nawarzyce). Wszyscy zdawali sobie sprawę, że pozostanie w domu grozi śmiercią. W nadziei, że kiedyś wrócą, przynosili Polakom rozmaite rzeczy na przechowanie. Jednego z tych dni wracałem z pola prawie nocą i zobaczy­łem Ciejwe, idącą w przeciwnym kierunku. Gdy zapytałem, gdzie idzie, odpowiedzia­ła: „Idę do Działoszyc [było to jeszcze przed zagładą tamtejszych Żydów], a potem będę szła dalej, aż do Palestyny. Tam, w Palestynie, to - Wojtuś - jest raj; otwierasz okno i zagarniasz całe naręcza pomarańczy”. Zrozumiałem, że zwariowała. „No, idę”

-              usłyszałem i zniknęła wśród pól.

W tę straszną niedzielę ulice Wodzisławia były dosłownie zasypane perukami ko­biet. Krawiec Kwaśniewski, który miał dom w Rynku, podpalił się i zginął z rodziną w płomieniach. Obok apteki mieszkał Żyd, który mówił matce, że nie może pójść do punktu zbornego, bo ma chorą żonę - oboje zostali zastrzeleni na miejscu. Świadko­wie, którzy pojawili się na Wierdonku już po tym, jak Żydów wywieziono ciężarów­kami, mówili, że na trawie były ślady krwi, leżały kawałki mózgu, czaszek z włosami,

56

stal dziecinny wózek. Dużą grupę Żydów rozstrzelano na kirkucie - dziś przez lo miejsce biegnie obwodnica wodzisławska.

Reakcje Polaków były różne - zastraszenie, czasem plącz, ale byl i miody gran- dziarz, który podśpiewywał: „Hojdy dydy, wyzdychaly wszystkie Żydy”. Kilka dni po niedzieli zagłady rozpoczęły się licytacje mienia pożydowskiego. Od domu do domu chodziła komisja licytacyjna ze stołem, ustawianym na ulicy przed drzwiami, na któ­rym licytowano dosłownie wszystko. Do opuszczonych przez Żydów lokali stopnio­wo zaczęli wprowadzać się nowi lokatorzy, ale wiele domów pozostało opuszczonych i popadło w ruinę. Do domu moich gospodarzy nocą przychodzili Żydzi z lasu: brali prowiant, kąpali dzieci w balii, chętnie rozmawiali. Jeden barczysty Żyd tłumaczył mi znaczenie zdeponowanych u Szymańskich, taniutkich zresztą, przedmiotów sakral­nych, ale niewiele z tego pamiętam. Niektórzy mieszkańcy ukrywali Żydów. Złapa­nych Niemcy, oczywiście, rozstrzeliwali. Szczególnym okrucieństwem w mordowaniu Żydów odznaczał się granatowy policjant Machowski, stracony po wojnie w Kiel­cach. Mówiono, że niebezpiecznie jest chodzić do lasów, bo pełno tam kryjówek żydow­skich i ukrywający się mogą ze strachu strzelać.

Nie przypominam sobie, by po przyjściu Rosjan ktokolwiek z Żydów wrócił do Wodzisławia.

W Wodzisławiu często chodziłem na cmentarz. Szczególnie mnie fascynował je­den grób, na którym widniał ogromny napis TR1STIS EST ANIMA MEA USQUE AD MORTEM. Byl to grób baronówny Marii Osten-Sachsen-Koburg-Gotcha, przy­jaciółki aptekarzowej jeszcze z pensji, zwanej przez nią Ostenówną. Po wkroczeniu Niemców do Polski do jej majątku pod Pułtuskiem przyjechała grupa gestapowców, żeby złożyć wyrazy szacunku dla wielkiej arystokratki niemieckiej. Ona tymczasem krzyknęła do nich: „Przez was wstyd mi, że jestem Niemką” i przepędziła ich. Następ­nie została wyrzucona przez nich na dwór i ratowała się desperacką ucieczką do Wo­dzisławia. Ostatni etap drogi przebyła na furze chłopskiej, a była już zima. Chłop przyszedł do apteki i powiedział, że przywiózł Panią, która mówi, że w aptece mu zapłacą. Była tak schorowana, że niedługo potem umarła.

Okupacyjny Wodzisław był pełen wszelakich uciekinierów i wygnańców, zwłaszcza z Wielkopolski, ale przez to był żywy, ludny i ciekawy. Wraz z falą uchodźców z Powstania Warszawskiego zaczął po prostu pękać w szwach. Zdarzyło się, że w jednym pokoju ko­czowały na podłodze trzy rodziny. Myśmy musieli się na ten - krótki zresztą - czas wy­nieść do jakiegoś dziwnego pomieszczenia przyaptecznego. Wśród uchodźców z Warsza­wy panowała ogromna śmiertelność S szybko na miejscowym cmentarzu powstały trzy jednakowe kwatery, w których grzebano systemem liniowym. 1 w takiej linii pochowany został słynny profesor Wasiutyński, chyba Aleksander. Później został wyróżniony nie­wielką płytką z jego nazwiskiem. Wcześniej żonie prof. Wasiutyńskiego ukradziono futro. Proboszcz wyrąbał na ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin