Hiromi Kawakami - Sensei i miłość.doc

(692 KB) Pobierz
HIROMI KAWAKAMI

HIROMI KAWAKAMI

SENSEI I MIŁOŚĆ

Przełożyła Anna Zalewska

Księżyc i baterie

Właściwie nazywa się sensei Matsumoto Harutsuna, ale ja będę mówić o nim po prostu Sensei. Nie sensei pisane małą literą, ale właśnie tak: Sensei.

W szkole średniej uczył mnie języka i literatury narodowej. Nie był naszym wychowawcą, a i ja nie byłam tak bardzo zainteresowana tym przedmiotem, nie mogę więc powiedzieć, żebym go szczególnie dobrze zapamiętała. Odkąd skończyłam liceum, przez dłuższy czas nie spotkałam go ani razu.

Kilka lat temu przypadkiem usiedliśmy obok siebie w knajpce koło stacji i od tego czasu co rusz się spotykamy. Sensei siedział wyprostowany jak struna na wysokim stołku przy barze.

– Tuńczyk z nattō. Korzeń lotosu smażony na ostro. Solone cebulki – powiedziałam, siadając przy barze, i prawie jednocześnie starszy pan obok również złożył zamówienie:

– Solone cebulki. Smażony korzeń lotosu, na ostro. Tuńczyk z nattō.

Spojrzałam zaciekawiona, kto ma tak podobny gust do mojego, a wtedy on też spojrzał na mnie. Podczas gdy ja się zastanawiałam, gdzie widziałam tę twarz, starszy pan przemówił:

– Pani Ōmachi Tsukiko, prawda?

Skinęłam głową, zaskoczona.

– Co jakiś czas widuję panią tu, w tym barze – kontynuował.

– Aha – powiedziałam niepewnie i spojrzałam na Senseia.

Starannie, gładko zaczesane włosy, biała koszula równo zaprasowana, popielata kamizelka. Na ladzie przed nim stoi ceramiczna karafka na ćwierć litra[1], talerzyk z pozostawionym kawałkiem cienko pokrojonego wielorybiego tłuszczu i miseczka z resztką wodorostów mozuku. Stwierdziłam z aprobatą, że co do zakąsek starszy pan ma gust taki jak ja, i wtedy niewyraźnie przypomniała mi się jego sylwetka na podwyższeniu, za stołem, w klasie licealnej.

Sensei zawsze, kiedy pisał na tablicy, trzymał w drugiej ręce gąbkę do ścierania. Pisze kredą „Wiosną cudne są zorze”[2] czy coś podobnego i zaraz to wszystko ściera, choć jeszcze pięć minut nie minęło. Nawet kiedy prowadził wykład, zwrócony twarzą do uczniów, nie wypuszczał z rąk tej gąbki. Zdawało się, że pasek umocowany wokół niej był przyrośnięty do żylastej lewej ręki Senseia.

– Trochę to dziwne, że kobieta przychodzi sama do takiego baru – powiedział Sensei, podnosząc pałeczkami ostatni kawałek wielorybiego tłuszczu, który przed chwilą umoczył delikatnie w sosie z miso i octu.

– Hmm – odpowiedziałam i nalałam sobie piwa do szklanki.

Już sobie przypomniałam, że to mój nauczyciel z liceum, ale ciągle nie pamiętałam jego nazwiska. Wypiłam całe piwo. To, że Sensei pamiętał nazwisko jednej ze swoich dawnych uczennic, budziło we mnie zarówno podziw, jak i pewne zakłopotanie.

– Wtedy nosiłaś chyba dwa warkoczyki?

– Aha.

– Czułem, że cię znam, kiedy tak cię widywałem w tym barze.

– Aha…

– Powinnaś mieć chyba trzydzieści osiem lat?

– Skończę trzydzieści siedem, w tym roku.

– Przepraszam, przepraszam.

– Nie szkodzi.

– Poszukałem cię na listach obecności i w waszym albumie, żeby sprawdzić.

– Aha.

– Na twarzy w ogóle się nie zmieniłaś.

– To pan raczej się nic nie zmienił, Sensei. – Dodałam to słówko „Sensei”, zawstydzona tym, że nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. I od tego momentu stał się dla mnie właśnie Senseiem.

Tego wieczoru wypiliśmy we dwoje prawie litr sake. Za wszystko zapłacił Sensei. Kiedy następnym razem spotkaliśmy się i piliśmy w tym samym barze, to ja uregulowałam rachunek. A już od trzeciego razu nasze zamówienia były zapisywane osobno i każde płaciło osobno. I odtąd tak robimy zawsze. Te spotkania trwają chyba dzięki temu, że mamy tak podobne temperamenty, Sensei i ja. Nie tylko upodobania co do zakąsek nam się zgadzają. Myślę, że chodzi zwłaszcza o sposób zachowywania dystansu w kontaktach międzyludzkich. Różnimy się wiekiem o trochę ponad trzydzieści lat, ale Sensei wydaje mi się bliższy niż moi przyjaciele rówieśnicy.

W jego domu byłam już kilka razy. Bywa i tak, że wychodzimy z baru i przenosimy się do następnego, i tak, że rozchodzimy się do domów. Czasem idziemy dalej, do trzeciego i czwartego baru, a potem kończymy rundkę jeszcze jednym kieliszkiem u Senseia.

– To niedaleko, zajrzyj na chwilę. – Kiedy powiedział tak pierwszy raz, poczułam się trochę spięta.

Słyszałam wcześniej, że jego żona nie żyje. Odwiedzanie w domu kogoś, kto mieszka samotnie, wydało mi się trochę ryzykowne, ale tak już mam, że trudno mi podejmować stanowcze decyzje, kiedy trochę wypiję, więc w końcu weszłam.

Bałagan był większy, niż się spodziewałam. Wyobrażałam sobie schludny pokój bez śladu kurzu, a tymczasem w ciemnych kątach zobaczyłam stosiki jakichś przedmiotów. Z przedpokoju przechodziło się do wyłożonego dywanem pokoju, w którym stała stara kanapa, było całkiem porządnie i nic nie zapowiadało, że w następnym pokoju, wielkości ośmiu mat[3], będą porozrzucane książki, zapisane ręcznie kartki papieru, gazety i inne rzeczy.

Sensei rozstawił niski stolik, spomiędzy rzeczy w kącie pokoju wyciągnął półtoralitrową butelkę sake i nalał do pełna do dwóch filiżanek różnej wielkości.

– Bardzo proszę – powiedział i na chwilę wyszedł do kuchni.

Pokój wielkości ośmiu mat wychodzi na ogród. Okiennice są otwarte po jednej na każdym oknie. Przez szklane drzwi niewyraźnie widać gałęzie drzew. To nie jest pora, kiedy kwitną kwiaty, więc nie wiem, co to za drzewa. Zasadniczo nie znam się na roślinach. Sensei właśnie wszedł do pokoju, niosąc na tacy porcję łososia i ostre chrupki ryżowe, więc zapytałam go:

– Co to za drzewa w ogrodzie?

– Wszystkie to wiśnie – odpowiedział.

– Tylko wiśnie?

– Wszystkie, wszyściuteńkie. Żona lubiła.

– Wiosną musi tu być pięknie.

– Przyciągają owady, a jesienią jest mnóstwo opadłych liści, wtedy jest dość ponuro – powiedział, ale w jego głosie nie czuło się niezadowolenia.

– Księżyc wzeszedł. – Wysoko na niebie wisiał zgrabny półksiężyc otoczony mgiełką. Sensei wziął garść chrupek i podniósł filiżankę do ust, by wypić sake. – Nie można powiedzieć, żeby moja żona była zapobiegliwa czy dobrze zorganizowana.

– Aha.

– Jak jej się coś podobało, to się podobało, jak się nie podobało, to nie.

– Aha.

– Te chrupki są z Niigaty. Dobre są, takie ostre.

Rzeczywiście, ich kłująca w język ostrość pasowała do alkoholu. Przez chwilę nic nie mówiłam, tylko skubałam zakąskę. W koronach drzew w ogrodzie coś zatrzepotało. Może to ptaki? Doleciało mnie ciche ćwierkanie, przez moment słychać też było, jak trzęsą się liście i gałęzie, potem wszystko ucichło.

– Czyżby miały tam gniazda? – zapytałam, ale nie dostałam odpowiedzi. Odwróciłam się i zobaczyłam, że Sensei siedzi z nosem w gazecie. To chyba nie jest dzisiejsza gazeta, po prostu wyłowił ją spomiędzy leżących na podłodze, pomyślałam. Wydaje się całkowicie pochłonięty czytaniem rubryki wiadomości międzynarodowych, gdzie zamieszczone było zdjęcie kobiety w kostiumie kąpielowym. Wyglądał, jakby zapomniał o mojej obecności.

– Sensei – spróbowałam jeszcze raz, ale nie odpowiedział. Pełne skupienie.

– Sensei! – powiedziałam głośniej. Dopiero wtedy podniósł głowę.

– Chce pani poczytać, Tsukiko? – zapytał.

Nie czekając na moją odpowiedź, odłożył gazetę na podłogę, otworzył przesuwane drzwi i wyszedł do drugiego pokoju.

Ze starej komody wyjął jakieś przedmioty i wrócił, trzymając je w objęciach. Były to małe naczynia ceramiczne. Powtórzył tę drogę między pokojami kilka razy.

– Proszę, proszę – powiedział i mrużąc lekko oczy, ustawił naczynka delikatnie na matach. Naczynia miały rączki, pokrywki i dzióbki do nalewania.

– Proszę spojrzeć.

– Aha.

Co to może być? Pomyślałam, że gdzieś już widziałam coś takiego, i przyjrzałam się dokładniej. Wszystkie są dość surowej roboty. To chyba jakieś czajniczki? Ale jak na czajniczki są dość małe.

– To czajniczki pociągowe – powiedział Sensei.

– Czajniczki pociągowe?

– Kiedyś w podróży kupowało się bentō[4], a do niego takie czajniczki z herbatą. Teraz herbata jest w plastikowych naczyniach, ale dawniej sprzedawali ją w takich właśnie czajniczkach pociągowych.

Na macie Sensei ustawił więcej niż dziesięć takich naczynek. Niektóre były koloru ciemnego bursztynu, inne dość blade. Kształtem też się różniły. Jedne miały grube dziobki, inne – szczególnie duże rączki, malutkie pokrywki albo pękaty korpus.

– Czy pan je kolekcjonuje? – zapytałam, ale Sensei pokręcił głową. – Po prostu dawniej je kupowałem, razem z bentō dworcowym, kiedy byłem w podróży. Ten kupiłem w roku, kiedy dostałem się na uniwersytet, jechałem wtedy do Nagano. A ten, kiedy w czasie letnich wakacji wybrałem się z kolegą do Nary. W drodze wysiadłem na którejś stacji i kupiłem herbatę i bentō, dla kolegi też, ale pociąg odjechał, zanim do niego wróciłem. Tamten, kupiony w Odawarze, kiedy jechaliśmy w podróż poślubną, żona owinęła w gazety, żeby się nie potłukł, włożyła między warstwy ubrania i nosiła cały czas ze sobą.

I tak Sensei po kolei wskazywał palcem i opowiadał historię każdego z ustawionych w rzędzie na macie czajniczków pociągowych. Ja musiałam tylko potakiwać: ach tak, tak.

– Słyszałem, że są osoby, które kolekcjonują takie rzeczy, więc…

– I dlatego pan też, Sensei?

– Ależ skąd. Nie oddaję się takim szaleństwom. – Sensei zmrużył oczy. – Ja tylko czasem po prostu ustawiam sobie rzeczy, które mam w domu. Nie umiem niczego wyrzucić – dodał i z tymi słowami wyszedł jeszcze raz do sąsiedniego pokoju. Wrócił po chwili, niosąc tym razem kilka foliowych torebek.

– To są takie… – zaczął, rozwiązując jedną z nich.

Sięgnął do środka i wyjął garść baterii. Na każdej było coś napisane czarnym pisakiem: na jednej „golarka”, na innej „zegar ścienny”, na kolejnych „radio”, „latarka” i podobnie. Sensei wziął baterię R14 w palce.

– Ta jest z pięćdziesiątego dziewiątego, kiedy był ten straszny tajfun w zatoce Ise. Do Tokio także dotarł wtedy wyjątkowo silny tajfun i w ciągu jednego lata zużyłem w latarce tę baterię. O, a ta to z czasu, kiedy po raz pierwszy kupiłem magnetofon kasetowy. Wymagał ośmiu paluszków na raz, a też wyczerpywały się bardzo szybko. Pamiętam, że słuchałem symfonii Beethovena, po kilka razy odwracałem kasetę i w ciągu paru dni wszystkie się wyczerpały. Pomyślałem, że wszystkich ośmiu to nie, ale jedną odłożę: zamknąłem oczy i na raz, dwa, trzy, wziąłem właśnie tę.

Tak to mi objaśnił: współczuje biednym bateriom, które z takim oddaniem dla niego pracowały, i nie jest w stanie ich wyrzucić. Dotąd zapalały dla niego światło, pozwalały puszczać muzykę czy poruszały silniczkami, byłoby więc okrutne wyrzucić je natychmiast, gdy tylko padły.

– Czyż nie jest tak, Tsukiko? – zapytał Sensei, zerkając na moją twarz.

Nie wiedząc, jak odpowiedzieć, wydałam z siebie już chyba piętnaste tego wieczoru „aha” i dotknęłam czubkiem palca jednej z kilkudziesięciu baterii. Była zardzewiała i wilgotna. Na tej było napisane „kalkulator Casio”.

– Księżyc zszedł już całkiem nisko – powiedział Sensei, wskazując go głową. Księżyc wyszedł zza chmur i świecił jasno i mocno.

– Herbata musiała być smaczna, kiedy piło się ją z takiego czajniczka – wymamrotałam.

– Może zrobię herbaty – zaproponował Sensei.

Szybko sięgnął ręką do miejsca, gdzie stała półtoralitrowa butelka sake i po krótkich, hałaśliwych poszukiwaniach wygrzebał puszkę z herbatą. Nonszalancko nasypał listków herbacianych do bursztynowego czajniczka, podniósł pokrywkę starego termosu, który stał obok stolika, i nalał wrzątku.

– Ten termos dał mi mój uczeń. Jest bardzo stary, produkcji amerykańskiej, ale jak wlałem wrzątek wczoraj, tak do dziś jest gorący… Wspaniała sprawa.

Sensei nalał herbaty do filiżanek, z których przed chwilą piliśmy alkohol, i z szacunkiem pogłaskał termos. W mojej filiżance chyba musiało zostać trochę sake, bo herbata miała dziwny smak. Naraz poczułam się wstawiona i wszystko w polu mojego widzenia nabrało nowego uroku.

– Sensei, czy mogę rozejrzeć się po pokoju? – zapytałam i natychmiast, nie czekając na jego odpowiedź, weszłam między walające się w kątach ośmiomatowego pokoju rzeczy. Makulatura. Stare zapalniczki Zippo. Ręczne lusterko, lekko podrdzewiałe. Duże czarne teczki ze skóry, pomarszczone od długiego używania, leżą aż trzy. I wszystkie tego samego typu. Jeszcze sekator. Pudełko na papiery. Coś czarnego, plastikowego, jakby pudełko. Z podziałką i igłą.

– Co to jest? – zapytałam, biorąc pudełko z podziałką.

– Co takiego? A, to. To jest miernik.

– Miernik – powtórzyłam zdziwiona, a wtedy Sensei delikatnie wyjął z moich rąk czarne pudełko i zaczął grzebać między porozrzucanymi rzeczami. Znalazł dwa przewody, czarny i czerwony, i podłączył je do miernika. Oba przewody miały na końcach styki.

– O, w taki sposób – powiedział Sensei i podłączył czerwony przewód do jednego końca baterii opatrzonej napisem „golarka”, a czarny do drugiego. – Proszę spojrzeć, Tsukiko, o. – Sensei wskazał mi podbródkiem, ponieważ obie ręce miał zajęte, podziałkę na mierniku.

Igła lekko drży. Kiedy Sensei odłącza styki od baterii, igła zatrzymuje się, a gdy znów je podłącza, zaczyna drżeć.

– To znaczy, że zostało w niej trochę prądu – powiedział Sensei spokojnie. – Nie ma tyle siły, żeby poruszyć silniczkiem, ale jest w niej jeszcze odrobina życia.

Sensei podłączył do miernika po kolei kilka baterii. Większość z nich w ogóle nie poruszyła igłą na podziałce, ale znalazły się i takie, przy których igła drgnęła. Za każdym razem Sensei wydawał wtedy stłumiony okrzyk: „O!”.

– I tak sobie żyją po cichutku – powiedziałam, a on lekko przytaknął i powiedział beztroskim, nieobecnym głosem:

– Tylko że w końcu wszystkie wyczerpią się i padną.

– Spełniają się we wnętrzu tej komody.

– Rzeczywiście, chyba na to wychodzi.

Przez dłuższą chwilę oboje milczeliśmy, czasem zerkając na księżyc, wreszcie Sensei odezwał się rześkim głosem:

– Napijemy się jeszcze trochę sake? – I ponalewał do naszych filiżanek. – Oj, w filiżance jeszcze była herbata.

– Czyli mam koktajl na herbacie.

– Nie robi się koktajli z sake i herbaty.

– Nie szkodzi, Sensei.

I wypiłam jednym haustem moją sake, powtarzając: Nie szkodzi, nie szkodzi. Sensei tymczasem siorbie swoją porcję małymi łyczkami. Księżyc lśni jasno na niebie.

– „Przez wierzby prześwieca

rzeka, co nocą bieleje,

a na drugim brzegu, na polu dymem owianym…”[5] – znienacka wyrecytował Sensei.

– A co to, sutrę mi pan tu recytuje? – zapytałam, na co on obruszył się:

– Tsukiko, ty naprawdę nie uważałaś na zajęciach z japońskiego.

– O czymś takim nas pan nie uczył – mówię.

– To przecież Irako Seihaku, prawda? – mówi Sensei. Takim nauczycielskim tonem.

– Nigdy nie słyszałam o żadnym Irakosei Haku – powiedziałam, sięgając po butlę sake, i bez pytania nalałam sobie do filiżanki.

– Kto to widział, żeby kobieta sama sobie nalewała, Tsukiko – skarcił mnie gospodarz.

– O, pan to jest stary, staroświecki – odparowałam.

– Stary, ale jary – mruknął Sensei i też nalał sobie pełną filiżankę.

– „…A na drugim brzegu,

na polu dymem owianym,

niesie się słaby dźwięk fletu i dotyka serca wędrowca”…

Z zamkniętymi oczami wygłasza te słowa, jakby wsłuchiwał się w swój głos. Ja spoglądam nieuważnie na mniejsze i większe baterie. Leżą spokojnie w słabym świetle lampy. Księżyc znów zaczął okrywać się mgiełką.

Pisklęta

To Sensei zaproponował, żebyśmy wybrali się na targ urządzany w dni z ósemką.

– To znaczy, że targi są ósmego, osiemnastego i dwudziestego ósmego. W tym miesiącu dwudziesty ósmy przypada w niedzielę, więc ten dzień chyba by ci odpowiadał – powiedział Sensei i z teczki, którą zawsze miał przy sobie, wyciągnął kalendarzyk.

– Dwudziesty ósmy? – Ja też wyjęłam kalendarzyk i zaczęłam powoli przewracać kartki, choć przecież i tak nie miałam w nim wpisanych żadnych terminów. – Tak, mogę wtedy – odpowiedziałam, jakbym to właśnie z trudem ustaliła.

Sensei grubym piórem wpisał pod datą dwudziestego ósmego: „Targ ósmego dnia. Tsukiko. Południe. Przystanek autobusu, Minamimachi”. Ma ładne pismo.

– Spotkajmy się w południe – powiedział, chowając kalendarzyk do teczki.

Bardzo rzadko zdarza nam się widzieć w biały dzień. Nasze spotkania zwykle wyglądają tak: siedzimy obok siebie w ciemnym barze i – o tej porze roku – nabieramy na pałeczki kawałki schłodzonego tofu, trochę wcześniej byłoby to raczej podawane na gorąco yudōfu, do tego popijamy małymi łyczkami sake. Mówię „nasze spotkania”, ale to nie jest tak, że się umawiamy na nie, raczej przypadkiem natykamy się na siebie. Zdarza się tak, że nie widzimy się przez kilka tygodni, bywa i tak, że pijemy razem co wieczór.

– A co to za targ? – zapytałam, nalewając sobie sake do kieliszka.

– Targ jak targ. Na targach są różne rzeczy używane na co dzień.

Oczywiście.

Pomyślałam, że to będzie bardzo dziwne, pójść z Senseiem oglądać „rzeczy używane na co dzień”, ale niech tam. Też wpisałam do kalendarzyka: „Południe, przystanek bus, Minamimachi”.

Sensei powoli wypił do dna, a potem sam sobie napełnił kieliszek. Nalewa, lekko przechylając ceramiczną ćwierćlitrową karafkę, a alkohol spływa z cichym gulgotem. Sensei nie przysuwa jej do kieliszka tak, by go niemal dotykała, tylko trzyma ją dosyć wysoko. Sake cienkim strumyczkiem spływa do kieliszka, jakby ją coś tam wsysało. Ani kropelka się nie marnuje. Sensei jest w tym naprawdę dobry. Spróbowałam go kiedyś naśladować i nalać, trzymając butelkę wysoko, ale rozlałam prawie wszystko. Szkoda było zmarnowanego alkoholu. Od tamtego razu trzymam się mojej wypróbowanej, choć nieeleganckiej metody: w lewej ręce mocno ściskam kieliszek, a prawą przysuwam karafkę bliziuteńko, do samej jego krawędzi.

Cóż, rzeczywiście, ktoś z firmy powiedział mi kiedyś, że w moim nalewaniu nie widać seksapilu. Seksapil to pojęcie dość staroświeckie, a i samo przekonanie, że odnajdzie się je w tym, że to kobieta nalewa sake, też jest staroświeckie. Zdziwiona, przyjrzałam się uważnie koledze. A on chyba to źle zrozumiał, bo kiedy wyszliśmy z baru, zaczaił się w ciemnym kącie, a potem próbował mnie pocałować. O nie, pomyślałam i z całej siły odepchnęłam obiema rękami jego zbliżającą się twarz.

– Możesz się mnie nie bać – szepnął. Oderwał moje ręce od swojej twarzy i znów spróbował zbliżyć ją do mojej. Wszystko to też jest bardzo staroświeckie. Z wysiłkiem powstrzymałam się od wybuchu.

– A i dzień dziś niepomyślny – powiedziałam, udając powagę i głosem, i wyrazem twarzy, jakbym parodiowała przemawianie na weselu.

– Dzień niepomyślny?

– Dziś jest ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin