Glodne kamienie - Rabindranath Tagore.pdf

(299 KB) Pobierz
Rabindranath Tagore
Głodne kamienie
Przełożył Jerzy Bandrowski
………………………………………..
Fundacja Festina Lente
Z
etknęliśmy się z tym człowiekiem w pociągu, wracając z
kuzynem do Kalkuty z wycieczki wakacyjnej. Sądząc po
stroju i zachowaniu, mieliśmy go zrazu za mahometanina z
głębi kraju, kiedy jednak zaczął mówić, nie wiedzieliśmy
zupełnie, co o nim myśleć. Mówił o najrozmaitszych rzeczach
z taką pewnością, że można było przypuszczać, iż możni tego
świata zawsze we wszystkich sprawach zasięgali jego rady.
Jak dotychczas, byliśmy zupełnie szczęśliwi, nie mając
najmniejszego pojęcia o tym, że w grze są jakieś nieznane,
niesłychane siły, że Rosjanie już idą na nas, że Anglicy knują
naszą zgubę, zaś niezgoda panująca wśród przywódców
narodowych musi doprowadzić do jakiegoś przełomu. Ale
nasz nowy przyjaciel oświadczył z wiele mówiącym
uśmiechem: „Między niebem a ziemią, Horacjo, dzieje się
znacznie więcej, niż twe dzienniki piszą."
Ponieważ dotychczas nigdy jeszcze nie opuszczaliśmy
domu, człowiek ten imponował nam nadzwyczajnie. Przy
najmniejszej sposobności uciekał się do nauk przyrodniczych,
przytaczał Wedy lub cytował wiersz któregoś z perskich
poetów, a ponieważ my nie mogliśmy rościć sobie pretensji do
znajomości nauk przyrodniczych, Wed lub perskiego, nasz
podziw dlań wzrastał oczywiście z każdą chwilą, zaś krewniak
mój, teozof, był głęboko przekonany, że nasz towarzysz
podróży posiada cudowną magnetyczną czy okultystyczną
siłę, ciało astralne czy jakieś inne tym podobne nadnaturalne
inspiracje. Z pobożnym zachwytem słuchał
najniedorzeczniejszych bredni, jakie wychodziły z ust naszego
niezwykłego towarzysza podróży, a nawet robił sobie po
kryjomu notatki. Zdaje mi się, że nadzwyczajny mąż zauważył
to i wcale nie brał za złe.
Stanąwszy na stacji, na której trzeba się było przesiadać,
zebraliśmy się w poczekalni, aby zaczekać na swój pociąg.
Była dziesiąta wieczór, a ponieważ słyszeliśmy, iż pociąg z
powodu zepsucia szyn będzie miał prawdopodobnie znaczne
opóźnienie, rozesłałem na ławce swój koc i już chciałem się
na nim położyć, aby się spokojnie przedrzemać, gdy naraz ów
nadzwyczajny mąż zaczął powoli i z namysłem opowiadać
następującą historię. Oczywiście, o śnie tej nocy mowy już nie
było.
– Kiedy z powodu pewnej różnicy zdań w sprawach
administracyjnych zrezygnowałem ze swego stanowiska w
Dżunagarh i wstąpiłem do służby nizama Hajderabadu,
zostałem – jako energiczny młody człowiek – mianowany
natychmiast poborcą podatkowym od bawełny w Baricz.
Baricz jest miejscowością zachwycającą. Susta, wesoło
gawędząc, skacze w dolinę przez kamienie i żwir i drobi
potem, niby zręczna tancerka, pod drzewami lasu, leżącego u
stóp samotnych gór. Liczące sto pięćdziesiąt stopni schody
prowadzą z rzeki w górę, zaś nad schodami, na brzegu rzeki u
stóp gór, stoi opuszczony pałac marmurowy. Dokoła nie ma
nigdzie ani jednej chaty, bo wieś Baricz ze swym targiem
bawełnianym leży w znacznej odległości od pałacu.
Przed jakimiś dwustu pięćdziesięciu laty cesarz Mahmud
Szah II zbudował sobie ten samotny pałac na letnie
mieszkanie. Za jego czasów biły z fontann strumienie wody
różanej, a na chłodnych płytach marmurowych komnat, w
których powietrze odświeżano za pomocą sztucznych
wonnych deszczów z rozpylaczy, siedziały dzieweczki perskie
z włosami rozpuszczonymi przed kąpielą i, pluskając
delikatnymi bosymi nóżkami w wodzie basenów, śpiewały do
dźwięku gitary gazele swych winnic.
Fontanny nie szemrzą już, pieśni ucichły; różane stopki
nie drepcą wdzięcznie po białym jak śniegi marmurze. Dziś
pałac jest tylko odległą, samotną kwaterą takich jak ja
poborców podatkowych, jęczących pod brzemieniem
samotności i pozbawionych towarzystwa nadobnych kobiet.
Karim Khan, mój stary woźny, kilkakrotnie przestrzegał mnie
przed tą kwaterą.
– W dzień może pan tam siedzieć – mówił – ale na noc
niech pan nie zostaje!
Odprawiałem go ze śmiechem. Służba oświadczyła, że
jest gotowa pracować w pałacu do zmierzchu, ale wieczorami
będzie odchodzić. Nie miałem najzupełniej nic przeciwko
temu. Dom był tak okrzyczany, że nawet złodzieje z
zapadnięciem ciemności nie śmieli się do niego zbliżyć.
Zrazu samotność tego opuszczonego pałacu dławiła mnie
jak zmora. Siedziałem w biurze do późna i pracowałem tak
długo, jak tylko mogłem, a potem wracałem późnym
wieczorem do domu wyczerpany i znużony, kładłem się
natychmiast i zasypiałem.
Ale nim tydzień minął, zaczął pałac wywierać na mnie
niesamowity wpływ. Trudno to opisać lub kazać komuś w to
uwierzyć, ja jednak miałem wrażenie, jak gdyby cały dom był
żywym organizmem, który mnie powoli zupełnie pożera.
Być może zaczęło się to, jak tylko wszedłem do tego
domu, ale ja przypominam sobie dokładnie dzień, w którym
pierwszy raz zdałem sobie z tego sprawę.
Było to z początkiem lata, a ponieważ targ nie był bardzo
ożywiony, nie miałem wiele do roboty. Tuż przed zachodem
słońca siedziałem w fotelu nad wodą przy schodach. Susta
cofnęła się głęboko w łożysko, a na drugim brzegu szeroka
smuga piasku świeciła wszystkimi barwami zachodzącego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin