Jan Józef Szczepański
BUTY i inne opowiadania
Od autora
Tak się jakoś złożyło, że opowiadania te, stanowiące moją trzecią z kolei pozycją wydawniczą, miały być kiedyś moim debiutem. Bardzo to przykro debiutować wstecz i na raty. Ale nie moja w tym wina.
Zastanawiałem się, czy pod opowiadaniami wchodzącymi w skład tego zbioru powinienem umieścić daty. Chociaż wszystkie one są już mniej lub więcej „stare” — powstawały przeważnie na przestrzeni lat 1945— 1950, i chociaż każde z nich napisałbym dzisiaj inaczej, postanowiłem zrezygnować z tego. Nie chcę prosić o pobłażliwość.
Zbiór mój nie jest jednolity. Zarówno pod względem wartości literackiej poszczególnych opowiadań, jak też ich tematyki stanowi istotnie raczej zbiór aniżeli wybór. To jest jedna z konsekwencji spóźnionego debiutu. Ale nie jedyna. Jakieś osiem lat temu próbowałem wydać tom opowiadań okupacyjnych. Część z nich weszła do tej książki, jest jej zasadniczym trzonem. Przeglądając obecnie maszynopisy zdałem sobie zupełnie jasno sprawę z tego, że pisząc każde z tych opowiadań nie miałem żadnej sprecyzowanej koncepcji ideologicznej, nie szukałem świadomie, żadnej syntezy. Pisałem tak, jak
się wspomina: bez planu — po prostu o tym, co człowieka nurtuje i niepokoi, co mu wewnątrz doskwiera i domaga się jakiegoś „potraktowania”. Zawsze podejrzewałem, że pisarz przypomina pewien gatunek morskiego małża, który w perłową otoczką ubiera ziarnko piasku sprawiające mu ból. Proszą wybaczyć mi to porównanie i traktować je jak najbardziej metaforycznie. Nie twierdzą bynajmniej, że nowelki moje są perłami. Wskazuję jedynie na pewną osobliwą cechę, charakteryzującą moim zdaniem proces twórczy. Ale rzeczą jeszcze bardziej osobliwą jest, że z takich na pół instynktownych odruchów samoobrony powstaje jednak jakaś ciągłość, świadectwo postawy, wyraz, którym na różne sposoby chce się powiedzieć coś jednorodnego, własnego, coś; co jest określonym stanowiskiem w nieustającej dyskusji o życiu i losie człowieka.
Tak oto, mimo całej przypadkowości tego zbioru, mimo dorywczego i fragmentarycznego charakteru jego dydaktyki, znajduję w nim coś na kształt tezy. Lecz i tym razem nie mówię tego na obronę wiłasnej skóry. Brnąc zuchwale w moim uzurpatorśkim przedsięwzięciu pragnę wstawić sięj za tego rodzaju „tezami organicznymi”, nie zamkniętymi w żaden wyrazisty aforyzm, a wynikającymi z samej wrażliwości pisarza, z właściwego mu sposobu reagowania na rzeczywistość. Sprawą uderzającą mnie w moich opowiadaniach okupacyjnych, jako rzecz najmniej przypadkowa, jest pewien brak, którego wytknięcie uznałbym za całkowicie uzasadnione. Jest to brak hitlerowskiego zła pokazanego wprost — na gorącym uczynku. Nie wynika to oczywiście stąd, abym go nie dostrzegał. W każdym poszczególnym wypadku było ono przyczyną pisarskiej reakcji, nigdzie jednak nie stało się bezpośrednim tematem. Jak czarna, burzowa chmura stanowi tło, na którym z niezwykłą
ostrością ujawniają się barwy znanego nam krajobrazu, tak owo zło ukazywało nas samych i nasze sprawy w odkrywczym i groźnym świetle.
Pisząc te opowiadania na dużej przestrzeni czasu, nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, że ulegam wciąż tej samej fascynacji. Stwierdziwszy to teraz, doznałem W pierwszej chwili rodzaju wstrząsu. Właśnie ów wstrząs był dla mnie najsilniejszą ewokacją mojej okupacyjnej prawdy. Kiedy przypominam sobie przeżycia tamtych czasów, widzą> że zawsze najbardziej przejmowało mnie zło objawiające się wśród nas samych. Ilekroć jakaś ówczesna sprawa stawała przede mną jako temat, ilekroć przybierała formĄ problemu i zaczynała męczyć póty, aż nie było już innej ucieczki jak kartka papieru i pióro, zawsze konflikt rozgrywał się po tej stronie frontu. To dlatego, że prawdziwe niebezpieczeństwa tryumfującej brutalności, cynizmu, tchórzostwa i nihilizmu sięgających po władzę nad światem uświadamiałem sobie dopiero wówczas w całej pełni, gdy dostrzegałem je w sobie, we współtowarzyszach walki, w sercach ofiar i obrońców. Wtedy też rozumiałem najlepiej, że zbrodnia nie jest czymś, co przychodzi z zewnątrz i może być przezwyciężone doraźnie, ale że stanowi aktualną możliwość, o której nie wolno zapominać ani na| chwilę. Cały mój stosunek do faszyzmu i do wojny skrystalizował się na tej zasadzie. Na zasadzie nie dającej się zagłuszyć obawy, że grozi nam nie tylko fizyczna porażka, ale i zarażenie, że nawet w zwycięstwie możemy okazać się nie dość odporni.
Styl rodzi się z tego, co pisarz ma do powiedzenia. Nie kadencja zdań i nie metaforyka decydują o nim w ostatniej instancji, ale wrażliwość i postawa pisarza ujawniająca się w specyfice jego problemów i konfliktów, w typowości jego postaci.
Z poczuciem winy chylę głową przed surowością krytyków. Moi bohaterowie nie są pozytywni, ich poczynania nie są krzepiące. Interesuje mnie ludzka słabość, pogranicze moralnego upadku, rezygnacji, oportunizmu. Moje pole widzenia jest wąskie. Nie obejmuje —- przynajmniej w tych opowiadaniach — tak bardzo dla nas doniosłych zagadnień społecznych i politycznych. Ogranicza się do spraw indywidualnych. Wcale się tym nie szczycę. Jak najdalszy też jestem od spekulowania na znużeniu czytelników „modnymi” tematami. Ale wydobywając z szuflady te dawne historie, nie czynię tego wyłącznie dla wydania jeszcze jednej książki. Jak każdy autor żywię w sercu nadzieję, że to się komuś na ćoś przydał Ze sprawy, które mnie trapią, są, niestety, wspólnym dziedzictwem ludzi. I że nawet w swej niepełności i niedoókreśloności pobudzić mogą ową wewnętrzną czujność, tak skutecznie tłumioną przez rutynę codziennego bezpiecznego życia.
J.JS.
Wszarz
Sierżant Skrzetuski zameldował powrót od fotografa. Wyglądał jak opryszek z amatorskiego przedstawienia. Cyfelistówka i jakiś niedorzeczny szalik. Tylko spod kożucha wystawały buty wojskowe i między rozchylonymi •połami prześwitywało sukno bryczesów. Jego ludzie rozchodzili się do kwater. Przez niskie okienko bunkra widać było ich nogi znikające wśród świerczków zagajnika. Porucznik nie przejął się wiadomością o podejrzanym żebraku, który tkwił uparcie naprzeciw chałupy fotografa. " *
—-■ Pytałem się ludzi we wsi, nikt go nie zna — powiedział Skrzetuski z ważną miną. Porucznik składał spokojnie parabellum, którego świeżo naoliwione części lśniły przed nim na stole.
^ Poleciłem Szarakowi, żeby miał oko na dziada — dodał Skrzetuski. Czekał jeszcze chwilę, a potem zasalutował do swojej głupiej cyklistówkd i wzruszając ramionami wyszedł.
Sierżant Hieronim przerwał stemplowanie szarych blankietów.
0Ę$ Gzas jemu na melinę, panie poruczniku — zaśpiewał miękkim, wołyńskim głosem..— Ot, stary party-:
zant; gieroj. Teraz byle dziada zobaczy, już pełne portki. Zrobię ja jemu kenkartę, sam Frank nie pozna.
Porucznik docisnął magazynek, położył delikatnie pistolet na sosnowym stole. Ziewnął szeroko. — Lepiej za dużo ostrożności niż za mało. — Przeciągnął się, wstrząsnął. Zimno tu czegoś. Od tej wody pod podłogą ciągnie, cholera! — Zerknął w kąt koło wejścia. — I piec czarny...
Hieronim odwrócił się na taiborecie, bystre, niebieskie oczy utkwił w ciemnej wnęce dolnej pryczy. — W piecu zgasło J|grzekł tonem rozkazującym.
Kupa szarych koców poruszyła się leniwie. — Mnie ciepło — mruknął zaspany chłopięcy głos.
Hieronim trzepnął (pięścią w kolano. — Och, żeby ciebie diabli wzięli! Ciepło jemu!.— Porozumiewawczo kiwnął głową do porucznika. — Rozpuścił się gówniarz, jak Boga 'kocham.
—Te, Hieronim, daj se spokój z gówniarzami, radzę ci. Dziś nie opłaca ci się ze mną zaczynać.
Hieronim znów kiwnął głową w (bok i uśmiechnął się z ubolewaniem: do czego to doszło!
— Tobie też na melinę, Zbirek — powiedział. Nerwy grają.
¡ira* W dupie mam twoją melinę.
— To czort cię ¡bierz, zimuj w lesię.
— W dupie mam twój las! — głos z pryczy stawał się ooraz bardziej piskliwy.
Porucznik szurnął nogami pod stołem.
— Kapralu Zbirek...
— Bo mnie denerwuje, panie poruczniku.
Hieronim przybrał .ton surowy i stanowczy: — Więc
jak ma ¡być? Pewnie ja pójdę po drzewo albo może pan porucznik. Jesteś najmłodszy czy nie jesteś?
— Taak, najmłodszy... — rzekł Zbirek z ironią. Wylazł już ze swego barłogu. Niekształtna, żabia figurka, ¡po żaibiemu otyła. Pękaty kadłub i cienkie nogi. Nalana, blada twarz przekarmionego dziecka, usta zacięte krnąbrnie.
Porucznik spuścił wzrok pod jego spojrzeniem, rogiem chustki wydłubywał coś ipilnie spod języczka spustu.
Strzeliły tarcicowe drzwi. Trochę sosnowego łupieżu posypało się z nie korowanych belek powały.
— No, proszę, panie poruczniku — powiedział Hieronim, kiedy na stopniach włazu umilkły niechętne kroki. — Za długo, za długo tego lasu. To tak ze starymi partyzantami. Najmłodszy z nas, prawda, a jednak, panie poruczniku: najstarszy. Z pierwszej dziesiątki. Od samego początku grupy...
Porucznik poruszył się niecierpliwie, ale nie odezwał się ani słowem.
Ja go rozumiem — podjął po chwili Hieronim, nie zrażony. — Złości mnie on czasem, cholernik. Ot, szcze- ,niactwo takie! Ale rozumiem. Przyjaciel mój jak by nie było, znam ja jego na wylot. — Przybił parę pieczątek, pokręcił głową. — Trzecia zima w lesie, czternaście razy ranny, i to wszystko na te osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Inny w tym wieku jeszcze u mamy.
— Ot, wczoraj — przypomniał sobie. — Braliśmy tę mąkę w Nadolniku we młynie. Przygadał tam sobie dziewczynę, poszedł z nią na strych, na siano. Nie minęło dziesięć minut, patrzę, złazi mój Zbirek. — Zachichotał krótko, bez wesołości. — Czerwony taki, łzy w oczach, głowę odwraca. „Cóż, Zbirek”, mówię, „nie udało się i teraz”. A on, panie poruczniku, jak nie skoczy! Kaburę odpina, już by mnie strzelał. Musiałem mu łapę wykręcić. To z tego dzisiaj te grymasy. Widział
pan, jak on patrzy, panie poruczniku? Zabić! Zabić chce choćby kolegę. Kto jemu winien, że go tak paskudnie trafiło? — Hieronim pogładził w) zadumie koniec spiczastego nosa. — Ale i on nie winien — rzekł jakby ze zdziwieniem. — Ot, trudno jemu pogodzić się z tym. Inny, starszy, dałby se może spokój, a tego nadzieja kusi. A nuż naprawi się coś samo... No, bo co taki z życia miał? Niech pan powie, panie poruczniku. Nawet tymi swoimi ranami niej pochwali się, bo zawsze ktoś uśmiechnie się za plecami: „żabi ogier”. Ja mu dlatego i pobłażam. Jakby mi inny tak grymasił, tak się stawiał, to jak słowo daję...
Znów strzeliły drzwi, kopnięte gniewnie. Wionęło chłodem, cierpkim zapachem sośniny i butwiejących liści. Zbirek zwalił z rumorem naręcze szczap pod ścianę, ukląkł ciężko przed piecykiem.
— Rozdmuchaj — powiedział Hieronim^ żaru jeszcze dosyć.
— Nie musisz mnie uczyć ś— warknął Zbirek.
Porucznik zapatrzył się w okienko, jakby skrawek
zdeptanej darni i kilka niskich chojaczków stanowiły widok godny uwagi.
— Ilu jeszcze do fotografii? — zapytał po chwili nie odrywając oczu od szybki.
— Ostatnich pięciu — rzekł Hieronim; — Pójdą z Głośnym.
— Głośny na służbie?
— Tak jest. Do południa.
Milczeli długo. Zbirek chrobotał polanami w żelaznym piecu. Te odgłosy były pełne urazy. Coś chilupnęło pod podłogą. Zapiszczał szczur. Porucznik westchnął. — Niech mi pan da tytoń, podzielę.
Hieronim wstał, z półki nad pryczami wygrzebał mały, pękaty woreczek, rzucił na stół. Pacnęło miękko.
— Zupełnie mokry.
— Niech pan powącha, panie poruczniku. Śmierdzi jak zaraza.
— Aha. Amoniakiem czy czymś»..
— Ja wiem czym. Jszczą dranie do tego. Żeby było mocniejsze i większa waga. Cholerne świnie!
Porucznik rozwiązał z obrzydzeniem tasiemkę, wysypał na deski zawartość. Wyglądała jak kupka ciemnego nawozu. Pociągnąłem nosem. — Cóż? Na bezpti- czu... — Sięgnął po wbity między belki bagnet i jego końcem zaczął oddzielać porcje.
*
— Nic nowego ńie wymyśliłeś, bracie — iuknął Hieronim. — Każdy, ilu was jest, to samo: bibułki, bibułki... Nie mam. Jakbym miał, tobyś dostał. Sam w gazecie kręcę. Radź se, jak umiesz. Liścia urwij, o!
Jarząbek mruknął coś pod nosem, zgarnął ze stołu garsteczkę tytoniowej mierzwy. W drzwiach zderzył się z Głośnym. Plutonowy Głośny miał biało-czerwoną opaskę służbowego na ramieniu, ruszał się sprężyście. Na baczność przed porucznikiem wyszczekał formułę medun- ku i wiadomość, że Szarak przyszedł w ważnej sprawie.
Zabłocone gumiaki Szaraka przestępowały w miejscu za szybą.
—- Dajcie go tu — rzekł porucznik.
Szarak położył na taborecie zieloną czapkę o przepo- conym denku, rozpiął łatany kabat, rękę każdemu u- ścisnął. Potem usiadł na pierwszej z brzegu pryczy wyciągając przed siebiej sztywną nogę; o kolano drugiej oparł laskę. Miała rączkę z kozłowego rogu. Garścią zebrał wilgoć z wąsów, chuchnął w dłonie, zatarł je z chrzęstem.
— Ciepło u was — rzekł. — Dziś rano był przymrozek. Widzi mi się: ciężka zima idzie.
Z wewnętrznej kieszeni bluzy wydobył blaszane pudełko z tytoniem, częstował. Na wierzchu leżał zeszycik cienkiej bibułki. Kręcili zadowoleni, tylko Zbirek odmówił. Mościł się z powrotem w swoim gnieździe z koców.
— Skąd pan ma taką fajną bibułkę, panie Szarak?
— Dawali na przydział w nadleśnictwie. Jeszcze tam coś mają w magazynie.
— Słowo daję, panie poruczniku, warto by zrobić ten magazyn — zapalił się Hieronim.
— Nie, teraz nie róbcie — rzekł Szarak. — Ściągnęli wczoraj batalion żandarmerii do miasta. Ja wam wykombinuję po cichu zei dwa kartony.
— Szykują coś? — zapytał porucznik.
Szarak skrzywił się, rozłożył ręce.
— Na to wygląda. Szpiclu ją po lesie. Właśnie o tym miałem mówić.
— No? Gadaj pan.
— Skrzetuski meldował panu o tym żebraku, panie poruczniku?
— Mówił coś. Myślałem, że mu się wydaje.
Szarak pokręcił głową.
— Podejrzany gość. Od trzech dni tu się plącze. Wczoraj widziałem go na przesiece koło waszej grobli. Jak mnie zobaczył, udał, że grzybów szuka. O tej porze!
— E, może głupi jaki...
— Oho ho, panie poruczniku! Głupi — niegłupi, swój rozum ma. Już on dobrze przewąchał. Kiedy wasi idą do Bentkowskiego fotografować się, ten już stoi pod kapliczką. Nie spóźni się o minutę. Zobaczy pan dzisiaj...
Głośny poderwał się z taboretu, uderzył dłonią
w stół. — Panie poruczniku, mam pomysł! Ja go ale wypróbuję, pierona. —- Oczy zabłysły mu w zmiętej, szarej twarzy.
—i Ja przeca idę z chłopakami do Bentkowskiego po obiedzie. Odziejemy te żandarmskie anzugi, co je mamy — będziemy widzieć, co zrobi.
Szarak aż tupnął zdrową nogą w podłogę. — Dobrze mówi, jak Boga kocham!
— Ot, co głowa, to i rozum — pochwalił Hieronim. — Tak, to jest dobre, panie poruczniku. Głośny potrafi szkopa odstawiać aż miło, a tamci inni mogą Się wcale nie odzywać; tylko „jawol” i „befel”, czy jak tam trzeba. Oj dobre to,' dobre... — roześmiał się. Nawet Zbirek zawtórował ze swego kąta.
— Tak, to jest dobre — przyznał porucznik. — Tylko musi pan uprzedzić wieś, panie Szarak, o tych żandarmach, żeby nie było jakiej draki.
— Rozumie się, może pan być spokojny, panie poruczniku.
— A pan zamelduje mi się z ludźmi przed wyjściem, Głośny, chcę was obejrzeć.
...
kadorka1