Józef Ignacy Kraszewski Skrypt Fleminga Powieść historyczna z czasów Augusta II TOM I Fle — super extremas generosae Poloniae ruinas; Minge — super nomen, quod nova helia parit.1 Współczesny wiersz do Flemminga2 Było to Roku Pańskiego 1718. Zapisujemy datę nie dla ścisłości chronologicznej, lecz że ona jaskrawe rzuca światło na wypadki naszej powieści. Była to chwila właśnie po ukończeniu sejmu pacyfikacyjnego3, gdy po długich latach niedoli i nieładu, walki pomiędzy saskim rządem a nierządem Rzeczypospolitej, nowa zdawała się otwierać era spokoju i odrodzenia. Jeszcze burza tarnogrodzkiej konfederacji z dala odbrzmiewała echem skarg i utyskiwań, ale nareszcie kończyło się wszystko szczęśliwie. Między stanami Rzeczypospolitej a królem jakby nowe pakta stanęły. Cieszono się zwycięstwem, które było pozornym tylko. Sasi, których konsystencja w Polsce tak straszliwie była uciążliwą, wychodzili nareszcie za granicę Rzeczypospolitej; zaledwie tysiąc dwieście głów gwardii królewskich pozostać miało dla strzeżenia osoby pańskiej w Warszawie. Na papierze zwycięstwo konfederacji4 było świetne, a w samej istocie rozbrojono Rzeczpospolitą bardzo zręcznie, bo najznaczniejszą część wojsk cudzoziemskiego autoramentu5 skryptem przez się podpisanym hetmanowie oddali pod komendę saskiego feldmarszałka Flemminga. Zaledwie kilka tysięcy rozproszonych wojska własnego miała Rzeczpospolita, gdy kilkanaście ich na żołdzie jej nie ulegało rozkazom hetmanów. Tego dzieła w chwili największego poruszenia umysłów potrafił ze zręcznością nieporównaną dokonać Flemming. Był to moment największej jego potęgi w łaskach królewskich. Jakim sposobem zajść potrafił Sieniawskiego6 i Pocieja7, aby mu dowództwo to oddali, pozostało tajemnicą. Zaledwie się to dokonało, gdy szlachta, opatrzywszy się nad doniosłością tego kroku, krzyk i lament ogromny podniosła. Od dawna feldmarszałka Flemminga posądzano o plan przeistoczenia Rzeczypospolitej i przerobienia jej na monarchią dziedziczną pod dynastią saską. Chwila dokonania planu tego zdawała się zbliżać. Król już był w ulubionej Saksonii, wśród swego drezdeńskiego seraju8. Od lat kilku panią serca jego i względów była zastępująca odepchniętą hrabinę Cosel9 pani Denhoffowa10, z domu Bielińska. Zarówno nad sercem i umysłem Augusta II, jak nad wszystkimi sprawy ówczesnymi panowały kobiety. Historia całego panowania, całej polityki, wszystkich bohaterów saskich, a po części i polskich tej epoki mieści się w białych dłoniach niewieścich. Piękna Königsmarck11 użytą jest do traktowania ze Szwedami; królem rządzą z kolei reprezentantki różnych wpływów: Aurora12, Esterle13, Cosel, Denhoffowa; Egerią14 feldmarszałka Flemminga jest podskarbina Przebendowska15; za każdym z faworytów i ministrów stoi jakaś pani lub ulubienica; cały areopag intrygantek obsiada zamek drezdeński i wikła około niego sieci; w Polsce więcej czuć i widać panią hetmanową Sieniawską16 i Pociejową17 niż obu hetmanów. Kobiety władną, rządzą, przez nie dzieje się wszystko, bez nich nic się dokonać nie może. Król zaczynał starzeć. Denhoffową narzucono mu raczej, niż się w niej rozkochał. Po dumnej hrabinie Cosel, która istotnie kochała króla, następowała laleczka ładna, mała, żwawa, pocieszna, śmiała, obrotna, aktorka doskonała, z sercem wystygłym, płocha, bez poczucia winy, zimna, roztrzepana, zepsuta, chytra i złośliwa. Dla matki jej, pani Bielińskiej18, która lubiła żyć, a nie umiała postarzeć, było to niespodziewanym szczęściem dostać się do królewskiego worka. Na wszystko Więc była gotowa Denhoffowa, nawet na posiłkowanie przemijającym fantazjom króla dla innych kobiet, byle ona tytuł swój i położenie na dworze utrzymać mogła. Dla zepsutego i zużytego człowieka była to kochanka dobrana, bo nie ustępująca mu w niczyim, gotowa na wszystko. Powolność jej rozciągała się do wszystkich, co mieli wpływ, co mogli szkodzić, których się lękała. Siadała na koń z królem, gdy chciał jechać na łowy, jeździła na wojsk przeglądy, piła wino, pozwalała się okadzać dymem fajki; wszystko można jej było powiedzieć, nie gniewała się za nic. Król i dwór po pijanemu obchodzili się z nią niemiłosiernie, z czego śmiała się obojętnie. Lecz życie płynęło tak wesoło, tak szumnie, tak wrzawliwo, tak złocisto! Złoto lało się przez te białe rączki strumieniem; musiała je mieć dla siebie, aby wspomnienie wspaniałości hrabiny Cosel jej nie ćmiło, dla siostry, dla matki, dla brata i — dla wszystkich szałów, które jej przechodziły przez pustą, biedną główkę. Feldmarszałek Flemming, który z innymi razem dzwonił na pozbycie się despotyzmu dumnej hrabiny Cosel, rad był tej wietrznej istocie, która nikomu, chyba sobie samej tylko, mogła być niebezpieczną. Było to w maju Koku Pańskiego 1718. Król wrócił z Polski uradowany istotnym zwycięstwem Flemminga, gdy Rzeczpospolita cieszyła się urojonym. Godziny jej bytu zdawały się policzone. Tymczasem król, znudziwszy się w Warszawie, gdzie mu niezmiernie wielu rzeczy brakło, gdzie tylko część wspaniałości, co go zwykła była otaczać, mógł mieć ze sobą — pragnął to sobie nagrodzić w Dreźnie. Stolica Wettinów19 rosła, budowała się, rozścielała szeroko po obu Elby brzegach; pałace stawały, jak czarodziejską różdżką z ziemi wydobyte. Za wilsdurfską rogatką20 po generale Birkholzu ogród i pałac, jak go naówczas nazywano Dom Turecki, zamieszkiwała piękna Marynia Denhoffowa. Dom, co dla niej nie było bardzo pochlebnym, otrzymała umeblowany przepysznie po turecku, na sposób sułtańskiego seraju. Tureckie i perskie, indyjskie i asyryjskie stroje, sprzęty, cacka były naówczas w największej modzie. Zbliżał się dzień urodzin królewskich, 12 maja. Z narady z matką Marynia postanowiła wielką swą miłość dla króla okazać mu w sposób pewnie dlań najmocniej przekonywający, rujnując się na wspaniałe jego przyjęcie u siebie. Wprawdzie pieniądze na to płynęły z królewskiej kieszeni, ale było to zawsze wielką dla rozrzutnej Maryni ofiarą wysypać je pod nogi Augusta. Pamiętano, że Cosel dawała też świetne bale; nie chciano się jej dać zagasić. Tradycja panowania jej czuć się jeszcze silnie dawała. Sądzono, że naśladując ją, jej władzę i znaczenie się pozyszcze. Wiosna była trochę chłodna jeszcze; zieloność rozwijała się opieszale, lecz szczupły Dom Turecki nie mógłby był dworu pomieścić; na pół więc musiano ogród zrobić salą do zabawy. Służyły do tego namioty i naprędce zbudowane szałasy. W budynku, w którym król się miał znajdować, w górze przygotowano ukryte miejsce dla niewidzialnej orkiestry, która jakby z niebios miała łagodnymi dać się słyszeć tany. Cały ogród miał być oświecony. W głębi wspaniała grota, z której oświetlone też spadały wody strumienie, mieścić miała posągi Herkulesa21, Słońca22, Apollina23, wszystkie uosobienia cnót pogańskich króla, wielkiego siłą i pragnieniami świetności i sławy. Na skinienie pięknej Maryni wszyscy Włosi, których dwór był pełen, budowniczowie, malarze, dekoratorowie, muzycy biegli, aby jej pomóc do przyjęcia ukochanego bohatera. Z nim razem ministrowie, dwór, rezydenci polscy, cały tłum zawsze w Dreźnie mnogich z Polski suplokantów i intrygantów przyjmować musiała Denhoffowa, a nawet dawne przyjaciółki króla i te mnogie żony, siostry, krewne dygnitarzy, które około babiego dworu jakby rój gwarny i ruchawy składały. Nie dziw więc, że na dni kilka przed urodzinami pańskimi musiała Denhoffowa z Tureckiego Domu uciec do matki, bo tam noc i dzień pracowali rzemieślnicy i wszystko stało rozrzucone. Urodziny nadeszły wreszcie, a piękna Marynia, obejrzawszy z rana swój Birkholz, znalazła go gotowym na przyjęcie króla, który niespodziankami był zepsuty. Na paręset osób przygotowano stoły i wino najdoskonalsze sprowadzono z Węgier umyślnie, bo króla upoić było koniecznością, a Denhoffowa zaklinała się wcześnie, iż nikt od niej trzeźwym nie wyjdzie. Szło jej też bardzo o to, ażeby Polacy znajdujący się w Dreźnie świadkami byli jej tryumfu i mogli o nim za powrotem opowiadać. Zaproszeni byli wszyscy. Marynia na ten dzień ubrana była w lamę srebrną, w koronki, w brylanty i wyglądała odmłodzona, odświeżona, rozjaśniona szczęściem, tak że matka się nią nacieszyć nie mogła. Wieczorne światło bardzo jej było do twarzy, bo na tej niby dziecięcej twarzyczce życie burzliwe, namiętne wyryło już niezatarte ślady, ale tak jeszcze była piękną, a w oczkach złośliwych, a w ustach na przemiany uśmiechających się słodko i szydersko tyle jeszcze było naturalnego i tyle wyuczonego wdzięku…! Mrok padał, gdy przybył król, którego powitały muzyka, śpiewy i piękna gospodyni z najpiękniejszymi towarzyszkami, poubierane za pasterki niby, z bukietami w ręku, z wieńcami, którymi króla oplotły. Wszystkie panie były w bieli, wiosennymi kwiaty strojne. Królowi dostała się najpiękniejsza — gospodyni; inne damy losami ciągnęły kawalerów, którzy im przez ciąg tego wieczora służyć mieli. Co miał najdostojniejszego dwór, znajdowało się dnia tego u Denhoffowej. Służba stojąca u drzwi wpuszczała zaproszonych, ale nikogo wypuścić nie było wolno. Wszyscy musieli dotrwać tu aż do upojenia rozkoszą i winem. Pośród kobiet jaśniały najpiękniejsze twarze, najświetniejsze imiona i najniebezpieczniejsze gospodyni nieprzyjaciółki, które się do niej najsłodziej uśmiechały. Zbytek ten, z którym występowała ulubienica króla, raził i napełniał zazdrością. Poza Marynią spoglądano szydersko, ruszano ramionami, a niejedne usta szepnęły: „Niedługo to potrwa, niedługo”. Muzyka z Włochów złożona brzmiała pieśnią wesela. Król oglądał się, promieniał, był rad i piękne rączki nadskakującej mu gospodyni całował. Ale dla króla nie było przyjęcia bez wina i upojenia. Wnet puc...
marszalek1