Wiechecki Stefan Maniuś Kitajec i jego ferajna.doc

(976 KB) Pobierz
Maniuś Kitajec i jego ferajna

Wiech

Maniuś Kitajec i jego ferajna

 

 

I.

Opóźniony pociąg osobowy ze Szczecina wjedzie na tor drugi, peron piąty, powtarzam...

Na placyku przed drewnianym barakiem, imitującym Dworzec Główny, dramatyczny baryton płynący z megafonu wywołał spore poruszenie.

Kilku przechodniów przyśpieszyło kroku, bagażowi ociężałym starczym truchtem ruszyli w stronę furtki prowadzącej na perony. Kierowcy kilkunastu mniej lub więcej odrapanych taksówek warszawskich, gawędzący dotąd grupkami, rozbiegli się jak podcięci batem.

- Chłopaki, Szczecin - chodu! - krzyknął do dwóch kolegów, zagapionych na przystojną dziewczynę z nartami kierowca szarej warszawy, starszawy, krępy, korpulentny szatyn. I poważnie, lekko tylko przyśpieszywszy kroku ukrył się wraz ze wszystkimi szoferami w hali dworcowego baraku.

Po chwili przez drzwi furtki, oddając po drodze bilety, trzymane czasem w zębach, zaczęli się wysypywać na placyk zmęczeni, niewyspani podróżni. Pierwsi z nich dopadli zamkniętych na głucho taksówek, niespokojnymi oczami poszukując na próżno nieobecnej obsługi. Objuczeni jak wielbłądy bagażowi rzucili się w stronę jakiejś nadjeżdżającej właśnie z miasta de-kawki, ale za obie jej klamki trzymali już, galopujący z szybkością 40 km na godzinę, czterej kandydaci na pasażerów. Piąty cwałował z tyłu z łóżkiem polowym na głowie. Taksiarz dodał gazu, trzej zawodnicy odpadli od klamek, czwarty trzymał się jednak kurczowo. Jeszcze jeden zryw maszyny i ten ostatni potoczył się w stronę chodnika, dostał jednak po drodze w plecy polowym łóżkiem i wraz z jego właścicielem wywinął efektownego kozła.

Zanim się pozbierali, bagażowy ładował już do opróżnionego wehikułu walizki jakiejś flegmatycznej damy z pieskiem na ręku.

W tej chwili wlokąc za sobą łóżko zjawił się posiniaczony szybkobiegacz.

- Panie, co to za porządki? Ja pierwszy złapałem za klamkę, już na Towarowej!

- Mało z tem, w biegu pasażerów nie zmieniam, to nie cyrk, tylko samochodowa komunikacja pasażerska. Zresztą i tak się pan nie nadajesz z tą maszynerią. Pluskwy mnie pan chcesz w wozie zaprowadzić, żebym się potem z niemi użerał?

- To nowe łóżko.

- Nowe nie nowe, bierz pan sałatę. Koniec rozmowy.

W zrozpaczony tłum podróżnych wjeżdżać zaczęli sałaciarze, czyli ostatni Mohikanie wspaniałego ongi cechu konnych dorożkarzy warszawskich.

Mohikanie byli, jak przystało na wymierające plemię, mocno zaniedbani. Brzytwa dawno już nie tknęła ich policzków, zamiast przepisowej granatowej liberii mieli na sobie wylatane marynarki, gdzieniegdzie puszczające pod pachami. Konie dawno już nie widziały zgrzebła i szczotki. O dorożkach też trudno by było powiedzieć coś pochlebnego. W oczach sałaciarzy paliły się jednak szczątki dawnej fantazji. Niektórzy strzelali z batów wołając:

- Na Wschodni, za cztery dychy, na Wschodni, bagaż i dzieci darmo!

Radzi nieradzi pasażerowie, chociaż niechętnie, zaczęli się sadowić w dorożkach. Inni pociągnęli do tramwaju. Kiedy się trochę przerzedziło na placyku, z dworca wyszli pojedynczo taksówkarze. Postali chwileczkę na schodach, poobserwowali niedobitki pasażerskie i zbliżyli się wreszcie do upatrzonych.

- A pan szanowny właściwie gdzie chce jechać?

- Na Saską Kępę.

- Odpada. Mogie pana podrzucić na Bielany, do domu jadę.

- Ależ, panie, co ja będę robił na Bielanach?

- Zaraz, koleżka tu posuwa na Grochów, może pana zabrać. Właściwie jest zamówiony na berliński pociąg, ale 144 minuty opóźnienia i nie chce w taki sposób dłużej czekać. Felek, zabieraj pana derektora!

Powoli placyk pustoszał. Kiedy zażywny kierowca szarej warszawy zjawił się na stopniach dworca, na podjeździe nie było już prawie nikogo, jeśli nie liczyć wysokiego, szczupłego starszego mężczyzny w podniszczonej mocno jesionce. Kapelusz typu „Eden", też mocno wyrudziały, zdradzał długie lata wiernej służby. Pasażer trzymał w ręku sporą walizkę upstrzoną gdzieniegdzie szczątkami starych hotelowych nalepek ,,Grand... Venezia", „Albergo Vittoria Napoli", „Hotel Waldorff... Astoria... New..."

Kierowca ujrzawszy go przymrużył małe, sprytne, lekko skośne oczy, uśmiechnął się i trącił łokciem stojącego obok blondynka w wyszmelcowanym pulowerze.

- Wacuś, widzisz tego starszego faceta w zbankretowanej jesionce i przegranem kapeluszu? Dawaj go do mnie.

- Coś ty, to jakiś hrabia de Nędza.

- Zgadłeś, ale dawaj - powiedział i szybkim, energicznym krokiem poszedł w stronę swego szarego samochodu. Rozejrzał się. Szybko otworzył drzwiczki, „złamał" chorągiewkę z napisem „wolny", zapuścił motor i podjechał w stronę Wacusia idącego już ze starszym panem o podniszczonym wyglądzie.

Pasażer wsiadł, rzucił mimochodem: „Na Stare Miasto", i wydobywszy z kieszeni kamizelki monokl na czarnym sznureczku umieścił go w oku i z zaciekawieniem patrzył na ulicę.

Taksówkarz przyglądał mu się w przydymionym lusterku wozu, uśmiechał się od czasu do czasu, a wreszcie rzekł:

- A co tam, panie hrabio szanowny, w Kozichdupkach słychać?

Pasażer drgnął, wypuścił monokl z oka.

- Przepraszam, a pan skąd mnie zna?

- Ma się trochę znajomości w wyższych sferach miarodajnych. Jak się ma baronowa Kalafonia fon Butersznyt, czy jeszcze na chodzie? Co porabia hrabia Pestka, czy ciągle taki cykoryjny?

- Wie pan, że nie rozumiem...

- Jak to, nie poznaje pan hrabia swojego rodzonego lokatora? A kto u pana z całą ferajną po powstaniu, jako spalony warszawiak, w Kozichdupkach zamieszkiwał? Z kiem pan Cafe „pod minogą" w swojem pałacu prowadził? Z gienierałem Kuropatkinem? Do kogo ta mowa!

- Och, excusez-moi... rzeczywiście... jak mogłem nie poznać, przecież to pan Maniuś, pan Chińczyk, n'est-ce pas?

- Nie śpisz pan, to nie senne marzenie, mnie pan hrabia masz zaszczyt widzieć w osobistej osobie, tylko nie Chińczyk, a Kitajec koleżki mnie nazywają, nieduża różnica, ale jest.

- Je vous prie de m'excuser, panie Marianie, ale bardzo się ucieszyłem z tego spotkania - tu pasażer przechyliwszy się uścisnął rękę szoferowi nieomal wyrywając mu kierownicę.

- Zaraz, wolnego, bo się wyszykujem do Dzieciątka Jezus na chirurgiczne sale albo i do parku sztywnych. Nie mam teraz czasu na pieszczoty. Trzeba uważać, cholerna motoryzacja w tej Warszawie. No i publika chodzić nie umie. Najgorsze to te świeże warszawiacy z Garwolina, latają po jezdni jak byki po polu.

Nagle kierowca przyhamował ze zgrzytem zmienianych biegów. Zajechała mu drogę ogromna supernowoczesna amerykańska limuzyna z żółtym zagranicznym numerem.

- Te, gdzie się pchasz z tem kredensem! - krzyknął przez okienko prowadzącemu ją cudzoziemcowi.

Tamten pokazał w uśmiechu wielkie końskie zęby, pokiwał ręką i przejechał wolno. Maniuś popatrzył za nim.

- Powariowali, jak pragnę zdrowia, z temi wozami, co jeden to większy. Nie na Warszawę taka armata. Obracać się z nią nie można i garażować musi pod gołębiamy.

- Jak to pod gołębiami?

- Na ulicy, znaczy się. Ale pies z niem tańcował. Mów pan lepiej, co słychać? Jak się panu szanownemu powodzi, w dyplomacji się pan może zatrudniasz, bo parasol odpowiedzialny jest. A słyszałem, że hrabiowie znowuż teraz górą.

- Naturellement! Oczywiście. Ja na przykład dostałem świetną posadę. Byłem dyrektorem PGR-u pod Szczecinem, znakomite stanowisko, zwłaszcza przez ostatnie półtora roku. Pełne utrzymanie, mieszkanie, żadnych kłopotów i żadnej, ale to absolutnie żadnej pracy... Aż mi żal było opuszczać to miejsce.

- I dlaczegoś pan opuścił?

- Po prostu ogłoszono amnestię.

- Znaczy się państwowy wikt i opierunek w mam-rze?

- Tak się to nazywało w gwarze moich przygodnych towarzyszy półtorarocznych, w gwarze złodziejskiej.

- I za co żeś hrabia te „półtora kalendarza" zarobił?

- Zarobiłem dwa, odsiadka trwała rok i pół, za brak dozoru w zarządzaniu państwowym gospodarstwem rolnym.

- A co, stonka wam kartofle wtroiła?

- Gorzej, krowy nam pozdychały.

- Wiadomo, jeść trzeba stworzeniu dawać, krowa nie urzędnik, sama nie dokradnie.

- Istotnie, być może, że przeoczyliśmy ten moment, chociaż moja wina nie była największa...

- Dostałeś pan najwięcej, bo pod względem socjalistycznego pochodzenia pasowałeś pan do paragrafu jak ta lala.

- Właśnie prokurator był tego samego zdania.

- Ale co tam, rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata. Każden powinien się troszkie przesiedzieć dla życiowego doświadczenia. Rozchodzi się o to, co teraz zamiarujesz hrabia robić? Gront, żeby nie wpaść drugi raz... Uważaj, ślepa komendo!

- Czy jednak nie przesadza pan w tej trosce o moją przyszłość? Będę uważał, ale tę „komendę" sobie wypraszam - powiedział pasażer z godnością poprawiając w oku monokl.

- Zaraz, chwileczkie, przecież ja nie do pana. Jakaś łamaga pod wózek mnie się pchała tu na rogu. Nie widziałeś pan?

- Nie zwróciłem uwagi. Otóż jeśli idzie o najbliższą przyszłość, przyjechałem tu do Juliana. Pamięta pan chyba mego kamerdynera z Koziedubek?

- Wiadomo, że pamiętam - sztywny Lulian. Jak dzisiaj go widzę za pańskiem krzesłem. Nie przepadał on za naszą ferajną ze Starówki. Razem zresztą z ciotką Kalafonią Butersznyt i Szpicbródką lubili nas jak sól w oku.

- Bośoie im dokuczali, no i nowe porządki zaprowadziliście w pałacu nie licząc się zupełnie z etykietą, do której oni bardzo byli przywiązani...

- No to teraz już chyba się odzwyczaili.

- Oczywiście, bo bratowa moja hrabina Kala von Buttenberg od trzech lat już nie żyje.

- Co pan mówisz - szkoda jednakowoż ciotki Kalafonii. Chociaż sztorcowała nasz po francusku, ale nie była zła kobieta, tylko że charakter miała wredny, niech z Bogiem spoczywa. No a Szpicbródką żyje?

- Hrabia Agenor Trestka - to o nim, zdaje się, chce pan mówić?

- Niech będzie hrabia Pestka, rzecz jasna, że o niem mówię.

- Hrabia Trestka żyje i niech pan sobie wyobrazi, mieszka nawet w moim dawnym pałacu.

- W Kozich... - zawołał zdziwiony szofer.

- ...dubkach... - dokończył za niego pasażer. - Jest teraz sekretarzem prezesa Samopomocy Chłopskiej, która mieści się obecnie właśnie w starej siedzibie mego rodu.

- Hrabia Pestka chłopskim pisarzem, niech ja skonam, niech ja skonam, a nie zalewasz hrabia?

- Nie ma w tym nic dziwnego. Bardzo wielu przedstawicieli arystokracji pracuje w ludowych instytucjach. Niektórzy nawet prowadzą szkolenie ideologiczne.

- Skarż mnie Bóg! Szpicbródka socjalistą się został, a to hasena, jak pragnę zdrowia! No dobrze, a jakżeż on ankietę wypełnił na szczot urodzenia?

- Podał się za syna kolejarza. Istotnie ojciec jego, śp. hrabia Alfons Trestka, był w swoim czasie austriackim ministrem kolei.

- No to faktycznie się zgadza, za dużo nie zalał. W każdem bądź razie jak opowiem o tem Piskorszczakom, poprzewracają się ze śmiechu!

- A to panowie Piskorscy są w Warszawie? Cóż porabiają?

- Gdzie mają być jak nie w Warszawie? Warszawskie rodacy są oba z dziada pradziada. Co mają porabiać, oba za kółkiem siedzą, szoferaki od urodzenia, taksówkarze z przyzwyczajenia. Staśka musiałeś pan widzieć na dworcu parę minut temu nazad podczas tej draki z połowem łóżkiem.

- Owszem, widziałem z daleka jakieś zamieszanie i łóżko w powietrzu. Tym energicznym kierowcą był właśnie pan Piskorski?

- Nie można pasażerom dać sobie wejść na głowę. Całe jednorodzinne domki zaczęliby taksówkami przewozić. Stasiek nie da sobie podgrymaszać zanadto. Jego braciszek, tak zwany Szmaja, któren z Murzynem Karaluchem za zmiennika na szewrolecie lata, już jest inny - ciepła klucha.

- To i ten Murzyn został w Warszawie i też jest taksówkarzem?

- Jest, ale tylko w nocy jeździ, żeby paniki nie wywoływać i zabradziażenia spokoju na ulicach. W dzień dzieciaki za niem latają i przejeżdżająca przez Warszawę ludność małorolna się płoszy... No, jesteśmy na miejscu.

Taksówka z fasonem podjechała pod kamieniczkę na Starym Mieście, gdzie jeden ze sklepów zajmował mały antykwariat. Przez okratowane okna widać było jakieś stylowe meble, stare obrazy w poczerniałych ramach. Na skromnej wystawce, wśród porcelanowych figurek, oparty o srebrną pogiętą cukiernicę stał mały szyldzik, na którym niebieskie litery opiewały:

 

 

WARSZTAT ANTYKWARYCZNY

NAPRAWA STARYCH MEBLI I PORCELANY

Prof. Julian Kijanka

 

 

Pasażer wysiadł.

- Ile się należy?

Kierowca podał mu walizkę.

- Nic się nie należy.

- Ależ ja tak nie mogę.

- Ja też nie mogie i niech się pan hrabia nie upiera, bo obsztorcuje po warszawsku na perłowo ze szlaczkiem.

- No to... panie Marianie, ja się tu zatrzymam na dłużej, niech mnie pan odwiedzi.

- Wiadomo, że odwiedzę, i to nie sam, przywieze ze sobą „kilo i to, co po błocie chodzi".

- Nie rozumiem.

- No, litra i gięś, porozmawiamy o „Minodze" i Kozich...

- ...dubkach, przez be.

- Tak jest, będę w tem tygodniu. Ukłony dla profesora Luliana Kijanki.

Pasażer spojrzał na sklep, uśmiechnął się i zniknął w drzwiach. Kierowca nacisnął starter, ruszył, obejrzał się raz jeszcze i rzekł do siebie:

- Profesor, niech ja skonam, niech ja nic dobrego nie mam! Pokażę mu profesora!

Kiedy szara warszawa dojeżdżała do Miodowej, z Senatorskiej wypadł zielony opel, z którego wyjrzały dwie głowy. Jedna miała twarz śmiertelnie bladej kobiety, druga była głową Murzyna. Dwa zrozpaczone głosy zawołały jednocześnie:

- Maniek... Szmaja zabity!

Szara warszawa omal nie wpadła na latarnię. Szofer zahamował gwałtownie. Zacisnął kurczowo przybladłą dłoń na sygnale. Odezwał się długi, żałosny dźwięk syreny...

 

 

II.

Z bezustannym wyciem syren ciągnął przez most Poniatowskiego nie kończący się sznur taksówek; kiedy czoło tego dziwnego konwoju okrążało już Rondo Waszyngtona, koniec jego ginął gdzieś w okolicach Żelaznej. Taksówki szły wolno, na pierwszym biegu, grając swój przeraźliwy hymn.

Używanie sygnałów przez pojazdy mechaniczne jest w Warszawie surowo wzbronione, mimo to napotykani milicjanci nie zatrzymywali ich, tylko stawali na baczność, długo, poważnie salutując. Może dlatego, że na pierwszej taksówce umieszczona była wśród wieńców i wiązanek stalowa trumna, a zapalone latarnie wszystkich wozów osłaniały welony czarnej krepy.

Tak, był to pogrzeb zabitego przez bandytów kierowcy. Trzeciego w ciągu ostatnich tygodni. Pogrzeb demonstracyjny, wyrażający protest przeciwko bezradności milicji, nie mogącej zapewnić bezpieczeństwa kierowcom taksówek podczas ich ciężkiej pracy... Tak pisała prasa.

W kondukcie wzięli tłumny udział szoferzy i właściciele wozów z rodzinami. Oni to widoczni byli w swych pojazdach, odświętnie odziani, z minami pełnymi smutku, godności i protestu.

Za pierwszą olimpią, wiozącą rodzinę nieboszczyka, jechała szara warszawa pana Mariana Kondrackiego, zwanego Maniusiem Kitajcem, prowadzona osobiście przez właściciela, obok którego siedział blady, z obandażowaną głową, pan Wacław Piskorski, czyli młodszy Piskorszczak, zwany w szerokich kołach towarzyskich Starówki Szmaja, ponieważ wbrew przyjętemu powszechnie zwyczajowi w najważniejszych czynnościach zamiast prawej ręki używał lewej. Jednym słowem, był mańkutem. Na tylnym siedzeniu warszawy spoczywały dość ciasno stłoczone trzy damy. Jedną z nich była małżonka cenionego przed wojną na Starym Mieście właściciela restauracji, pana Konstantego Aniołka, pani Serafina Aniołkowa, obok niej dorodna, choć może nieco nadmiernie gdzieniegdzie zaokrąglona skutkiem skłonności do wyrobów cukierniczych, pani Władysławowa Sobczykowa, niegdyś po prostu Sabcia, wychowanica państwa Aniołków. Trzecią była pani Rypalska, wdowa po inwalidzie, eks-narzeczona również inwalidy śp. Śmieciuszki, który zginął na Starówce w powstaniu, strzelając do ostatka z karabinu maszynowego. O pani Rypalskiej mówiono, że również zginęła na Nowomiejskiej, ale widocznie nie było to prawdą, bo skąd by się wzięła teraz w taksówce Maniusia Kitajca.

A wzięła się w sposób zupełnie zwyczajny. Po opłakaniu śmierci śp. Śmieciuszki pani Rypalska zagięła parol na Maniusia. Otoczyła go tak skomplikowaną siecią serdeczności i troskliwości, że właściwie się nie obejrzał, jak został czymś w rodzaju następnego jej narzeczonego. Pan Maniuś bronił się zaciekle przed utratą swej kawalerskiej niezależności, faktycznie jednak był już w dużej gospodarczej zależności od pani Rypalskiej, która wbrew jego woli prowadziła mu jego jednoosobowy dom. Prała i cerowała bieliznę, tępiła pluskwy, gotowała czasem obiady, zrobiła mu korniszony i gąski w occie i doglądała go w grypie, słowem, postępowała jak wzorowa narzeczona, na razie dochodząca. I zdaniem bliższych znajomych zmiana nazwiska Rypalska na Maniusiowa Kitajcowa była tylko kwestią czasu. Wszyscy byli tego pewni.

Jedyną osobą, która zaprzeczała kategorycznie tej możliwości, był sam obiekt westchnień i nadziei pani Rypalskiej, pan Maniuś. Niemniej jednak na pogrzebie pani Rypalska figurowała w warszawie Maniusia, miała miejsce przy prawej szybie i całe miasto to na własne oczy widziało. Pan Maniuś widział to także i szlag go trafiał. Swój zły humor wyładowywał na Szmai.

- Powiedz mnie nareszcie, do ciężkiej grypy, jak to było z tem napadem, ilu ich faktycznie było tych oprychów i dlaczego Jumbo Karaluch za karakuły szarpany powiedział mnie na Miodowej, że zostałeś zabitem?

- A co, żal masz, że to nie mój pogrzeb?

- Właśnie, pan Maniuś tak mówi, jakby pretensje wnosił - wtrąciła się z tylnego siedzenia wdowa po dwóch inwalidach.

Kitajec nie odwracając głowy odrzekł:

- Pani Rypalska będzie uprzejma przymknąć się trochę i nie rozmawiać z kierowcą, kiedy on nie ma życzenia, dobrze? - po czym zwrócił się do Piskorszczaka:

- Czy ja mam żal, czy nie mam, to jest rzecz druga. Żalu nie mam, ale denerwuje mnie pic na wodę, zwłaszcza w życiu pozagrobowem. Mówmy, że ja z miejsca uwierzyłem i jako twój starszy koleżka daje lekrame do gazet, że tak i tak, że świętej pamięci Szmaja...

- Świętej pamięci Wacław Piskorski - poprawił młodszy Piskorszczak.

- Wszystko jedno, że jednym słowem znajdujesz się w tak zwanem gronie aniołków.

- Tylko nasz niech pan, panie Marian, nie narusza. Nie chcę mieć nic z tem wspólnego - odezwała się z głębi wozu pani Aniołkowa.

- Co jest, jak pragnę zdrowia, do słowa nie może człowiek dojść w swojem własnem wózku. Czy ja pani osobę biere pod uwagie albo pani małżonka, o aniołkach się mówi ze skrzydełkamy. Ani mąż, ani pani do lotniczej branży się nie nadajecie. Słyszałem, że pani szanowna do rybnych delikatesów więcej pasuje.

Była to zjadliwa aluzja do epitetu „minoga", jakim ochrzczono kiedyś panią Aniołkową na Starówce i od którego jej restauracja na Zapiecku wzięła swoją nieoficjalną nazwę Cafe „pod minogą".

Dla pani Serafiny przypomnienie o tym stanowiło kamień najcięższej obrazy, toteż w pierwszym odruchu zamierzyła się na pana Maniusia parasolką, potem usiłowała zemdleć, a w rezultacie krzyknęła rozdzierająco:

- Wysiadam! Zatrzymać to pudło! - I poczęła bić pięścią w szybę.

- Pudło nie pudło, zatrzymać teraz nie możem, bo w żałobnem orszaku się znajdujem parę kilometrów długości. Uroczystość zakłóciem, korek zrobiem i możem być narażone przez to na różne przykrości do mordobicia włącznie. Siedź pani spokojnie, na cmentarzu panią wysadziem.. A detalicznie nie masz się pani tak bardzo co obrażać. Minoga obecnie artykuł zagraniczny, dewizowy.

Wszyscy obecni poparli pana Maniusia udowadniając, że właściwie on nic takiego nie powiedział. W rezultacie pani Serafina zdecydowała się pozostać w samochodzie, ale wyłącznie przez wzgląd na powagę chwili. Na Bródnie jednak natychmiast wysiądzie, złapie przez telefon pana Aniołka, a ten już potrafi załatwić tę sprawę. Gdyby nie potrafił, pani Serafina obleci się sama i z mężem, i z tym, który ją tak ciężko obraził. Towarzystwo jednogłośnie zaakceptowało ten plan, wobec czego pan Maniuś podjął przerwaną rozmowę ze Szmają.

- Więc o czem to żeśmy mówili?

- O mojem nekrologu.

- Właśnie. Jakbym taką nekrologię kazał wydrukować - leżałbyś jak neptek. Znajomi na twój widok by nawiewali, niejeden mógłby naprawdę na serce zakitować, jakby cię znienacka na pustej ulicy albo na schodowej klatce spotkał. Niezależnie od tego parę lat w charakterze ducha po różnych narodowych radach i blokowych komitetach byś się nachodził, zaczem za żywego zostałbyś uznanem. Trzeba się trochę namyśleć przed wstawieniem ludziom takiego bajeru.

- Ja nic nikomu nie wstawiałem, to Karaluch wszystko pokręcił. Jakżem po tem wypadku przyszedł do przytomności i dotaskałem się do komisariatu na Powązkach, dzwonię do niego w nocy, że tak i tak, mówię, że napad miałem, że zostałem się postrzelonem - to on się pyta drżącem głosem, skąd ty właściwie dzwonisz, to ja mówię, że z Powązek, to on, uważasz, rzucił słuchawkie i zemglał. Jak go Apolonia docuciła, to jej powiedział, że jestem zastrzelony i dzwonię z cmentarza.

- To ciemna masa, jak pragnę zdrowia.

- Co ty chcesz, on ma prawo, na puszczy wychowany, ale że ona, że Karaluchowa uwierzyła!

- Z nerw wszystko, nie miała się czasu opamiętać, na miasto wyskoczyli razem i namięszali. Ale żeś ty pojechał z jakiemś ciapciakiem w nocy na Powązki z Warszawy, to tyż by cię trzeba za to fest przebierzmować.

- Kiedy, mówię ci, nie robił wrażenia. Mały, blondynek, zyzowaty, z jakiemiś kalafiorami w siatce... do domu jadzie, spóźnił się na autobus, manto go czeka od żony.- takie mnie przypowiastki zasuwał. Nawet sempatyczny, owszem, nie mogie powiedzieć, przyjemnie nam się jechało, ja byłem zadowolniony, że on taki mowny, bo spać mnie się chciało, druga noc za kółkiem. Dopieru jakżeśmy na miejsce zajechali, on wyjmuje, uważasz, „kopyto" i z innej beczki. ,,A teraz dawaj forsę" - mówi. Ja się zaczęłem śmiać, bo myślałem, że on tak do pucu, a on mnie kopytem pod żebro. „No, już - mówi - dawaj". A ja mówię: „Nie dam, bo nie mam, pierwszy kurs" -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin