Krok do nieba - Leszek.pdf

(103 KB) Pobierz
Tekst pojedynkowy > klik <
Krok do nieba Leszek
Pamięci mieszkańców Magicznego Miasta, zamordowanych pół wieku temu tylko dlatego, że byli,
kim byli...
Ta ulica nie zmieniła się od wielu lat. Końskie łby bruku zbiegają w dół po ostrej pochyłości,
malejąc w oczach do rozmiarów łebka od szpilki. Chodniki po obu stronach zatłoczone, jak zawsze.
Tylko zabite deskami okna i drzwi niektórych sklepów odbiegają od obrazu utrwalonego w pamięci.
I nagłe przerwy w tłumie przechodniów, kiedy para żandarmów z metalowymi ryngrafami na
łańcuszkach sprawdza dokumenty jakiegoś przechodnia. Nikt nie chce być następny – ludzie
przebiegają na druga stronę ulicy, nie oglądając się nawet za siebie. Zaniepokojenie wyczuwalne
jest w powietrzu jak ozon po wiosennej burzy.
Ostrzegano go przecież o tym, uprzedzano. I na kursach przygotowawczych, gdzieś pod Glasgow,
w małym pałacyku, będącym jedna ze stacji zbornych SOE. I na ostatecznych kursach
odprawowych, przed samym odlotem z Anglii. A jednak nie mógł przywyknąć do zmiany nastroju
ulicy – ostatni raz widział przecież to miasto jeszcze przed wojną. Pełne gwaru, optymizmu, wiary
w lepszą przyszłość. Teraz było przybite, milczące, szare. I ostrożne.
On tez musiał być ostrożny. Zadanie, jakie miał do wykonania nie było łatwe. Z politowaniem
wspominał swoja reakcję, kiedy usłyszał o nim po raz pierwszy, na specjalnej odprawie w pokoju
Oddziału IX (Magicznego – jak mówili wtajemniczeni) Sztabu Naczelnego Wodza, na ukrytym
przed mugolskimi oczami korytarzu londyńskiego hotelu Rubens.
- Poruczniku Wojciechowski, czy znany jest panu niejaki Salomon Wisenthal? – pytanie
pułkownika Nowickiego, szefa Odziału IX zabrzmiało jak retoryczne, bo i takim było. Każdy
wychowanek szkoły Twardowskiego *(1) znał profesora Wisenthala, wykładowcę zaklęć i
transmutacji magicznej nie tylko w tej szkole, lecz także w słynnej na cały świat Jesziwa Chachmej
- Szkole Mędrców.
- Tak jest, panie pułkowniku – nie mogło być innej odpowiedzi.
- Z pańskich akt wynika, że zna pan również Lublin – zarówno mugolski, jak i magiczny. Mówi pan
po niemiecku, francusku i w jidisz. Właśnie takiego człowieka potrzebujemy.
Nieme pytanie w oczach podwładnego wystarczyło za komentarz.
- Wisenthal to najwyższej klasy specjalista w dziedzinie transmutacji i zaklęć. Można by
zaryzykować stwierdzenie, że to geniusz, jeśli chodzi o teorię magii. Gorzej może z praktyką, ale to
naprawdę wielki umysł Taki człowiek jest bezcenny – zarówno dla nas, jak i dla przeciwnika. A tak
się składa, że wciąż jest na terytorium, zajmowanym obecnie przez wroga. Profesor nie opanował
teleportacji. Nie może się z Polski wydostać samodzielnie I trzeba go stamtąd wyciągnąć.. Za
wszelką cenę.
Ten ostatni zwrot obejmował również jego osobę – co do tego nie miał wątpliwości. Mimo to
wydawało się, że sprawa będzie banalnie prosta. Teleportacja do Polski, zabranie profesora i hajda,
z powrotem do Londynu. Bułka z masłem.
- Niech nie wydaje się panu, że będzie to sprawa łatwa – Nowicki najwyraźniej umiał czytać z oczu
rozmówcy. - Z naszych informacji wynika, że profesor przebywa obecnie w gettcie,
zabezpieczonym zarówno przez mugolskich wartowników, jak i ludzi Grindelwalda. Cała dzielnica
obłożona jest barierą antyteleportacyjna, a od czujników zaklęć aż się tam roi. Zadanie trzeba
będzie wykonać sposobem prawie niemagicznym. Na szczęście przeszedł już pan odpowiednie
szkolenie – choćby w Audrey End.
Omawianie zadania trwało dwie godziny. A potem zaczął się prawdziwy kołowrót. Kurs
„odświeżający” ( ćwiczenia kondycyjne, strzelanie, zasady konspiracji, łączność, terenoznawstwo)
niejednemu dał w kość tak, że wręcz marzył o przeniesieniu gdziekolwiek. Potem szkolenie
spadochronowe w Ringway, ostatnia odprawa i wreszcie odlot do Kraju. Na pokładzie Halifaxa
było zimno, a hałas mógł być porównywalny jedynie z fabryką młotów parowych. Wyskakując
cieszył się, że ma to wreszcie za sobą – choć oczywiście towarzyszył mu strach przed tym, co
zastanie na ziemi.
Na ziemi też było przerażająco, choć w inny sposób. Już pierwsza przechadzka wśród ludzi, kiedy z
zatłoczonego dworca usiłowali dostać się do bezpiecznego lokalu kontaktowego, pokazała, jak
bardzo zmieniła się jego Ojczyzna. Niemieckie patrole były wszechobecne. A w magicznej części
Warszawy niemal co krok zobaczyć można było jasnowłosych, dobrze zbudowanych młodzieńców
w czarnych płaszczach, z runicznym białym emblematem. Zimnym wzrokiem obserwowali
wszystko, czyhając na najmniejsze nawet odchylenia od nakazanych wszechogarniającymi
obwieszczeniami czynności. Nie było łatwo również przedostać się do Lublina – teleportacja była
zakazana, miotły skonfiskowano, świstokliki były pod staranna kontrolą. Pojechał więc mugolską
modą – pociągiem, pełnym ludzi szmuglujących żywność. Dwa razy był kontrolowany przez
żandarmów, którzy starannie sprawdzali jego dokumenty (w duchu błogosławił dobra robotę ludzi z
sekcji legalizacji). Raz rewidowano go szczegółowo, ale na szczęście nie miał przy sobie nic
trefnego, a różdżkę dość łatwo dało się ukryć pod postacią laski do podpierania się. Dotarł więc do
miasta, w którym spędził młodość, nawiązał łączność i wkrótce mógł przystąpić do wykonywania
zadania.
Zatrzymał się na rogu Lubartowskiej i Kowalskiej, przyklęknął i markując poprawienie
niewygodnie podwiniętej cholewki buta, starannie rozejrzał się po okolicy. Naprzeciwko znajdował
się płot z kolczastego drutu, dwa rzędy ogrodzenia przedzielone strefą wysypaną piaskiem. W
płocie była brama – przecinał ją czarno – czerwono – biały szlaban. Obok niego stało trzech ludzi –
dwóch żandarmów w karabinami trzymanymi w obu dłoniach, i nordycki młodzieniec w czarnym
płaszczu. Odetchnął głęboko, wyprostował się i ruszył przed siebie. Nadeszła pora na wykonanie
zadania.
- Ihre dokumenten! – warknął żandarm. Posłusznie wyciągnął z kieszeni komplet, przygotowany
przez legalizatorów. Kenkarta, Arbeistkarta, przepustka z Komendy Miasta. Wszystko miało być
podrobione perfekcyjnie. No cóż – zaraz się przekonamy.
Żandarm przekartkował podane książeczki, podniósł, głowę, porównując zdjęcie ze stojącym przed
nim niezbyt wysokim ciemnym blondynem, ubranym w szary drelichowy kombinezon, ze skórzana
torbą na ramieniu.
- Hydraulik ?– zapytał chropowata polszczyzną. Pokaż torbę!
Posłusznie ściągnął pasek z ramienia. Niemiec zajrzał do torby, potrząsnął nią, grzechocąc
narzędziami.
- Gut. Marsch! – machnął ręką. ”Hydraulik” zarzucił z powrotem swoje brzemię na ramię i ruszył
po pochyłości Kowalskiej w dół. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i zakręt, dalej będzie już widać
Szeroką i górującą nad całą dzielnicą ponurą bryłę Zamku. Podobno właśnie tam ma swoja siedzibę
lokalny przedstawiciel wszechgermańskiego czarnoksiężnika...
- Skup się na zadaniu, matole – skarcił sam siebie. Wiesenthal mieszkał przed wojna na rogu
Kowalskiej i Szerokiej. Tam należało rozpocząć poszukiwania.
* * *
Godzinę później był bliski przyznania przed samym sobą, że nie dorósł do takiego zadania.
Dzielnica, która przecież dobrze znał przed wojna, zmieniła się nie do poznania. W kamienicy, w
której Mistrz Zaklęć mieszkał za czasów jego szkolnej nauki, gnieździło się obecnie kilkadziesiąt
rodzin, tłocząc się po kilka osób w jednym pokoju. Z każdego kąta bił odór śmierci – wychudzeni,
apatyczni ludzie nie mieli ochoty odpowiadać na żadne pytania. Jedynym ich celem było
przetrwanie kolejnego dnia – może ten następny okaże się choć odrobinę lepszy. Może uda się
zdobyć trochę jedzenia, może coś do okrycia się przed wyraźnymi już chłodami.
Zatrzymał się, rzucił torbę pod nogi i wyciągnął z kieszeni chustkę, aby przetrzeć twarz. Jak spod
ziemi tuż przed nim wyrósł niewysoki, wychudzony chłopiec w przetartej jarmułce na długich,
skudlonych włosach. Ubrany był w przetarty, wielokrotnie cerowany, łatany i niemiłosiernie brudny
chałat, sięgający mu niemal do pięt. Widać było spod niego jedynie podeszwy drewniaków.
- Czego pan tu uważa? - zapytał po polsku z charakterystycznym akcentem. – Pan zza bramy? Coś
potrzeba, kogoś znaleźć, coś pokazać? Ja wszystko wiem, wszędzie trafię...
Spojrzenie malca świdrowało go niemal na wylot. Nie trzeba było być oklumentą, aby poznać
myśli, kłębiące się w tej ciemnowłosej główce. Ten nieznajomy nie wyglądał na mieszkańca getta.
Może uda się zarobić kilka złotych, może ma chleb?
- Chodzisz do szkoły, smyku? – cóż szkodziło zapytać? Może rzeczywiście będzie mógł pomóc?
Takie szkraby zazwyczaj sporo widzą. Więcej, niż mogą o tym sądzić ich rodzice.
- Nie ma szkoły. Kiedyś. Przed wojną chodziłem do chederu, na Lubartowskiej, przy szpitalu. Ale
zamknęli go zaraz, jak weszli Niemcy. Teraz czasami reb Wiesenthal nas uczy. Czytania,
rachunków, Talmudu...
- Reb Wiesenthal? Salomon Wiesenthal?!!! – z emocji chwycił chłopaka za ramię, ściskając mocno,
aż tamten syknął i najwyraźniej spłoszył się. Skinął tylko głową potakująco.
- Zaprowadzisz mnie do niego? – sięgnął do kieszeni, wyjmując przygotowany wcześniej przez
gospodynię jego tymczasowej kwatery pakuneczek – ćwiartka chleba, trzy jajka na twardo, trochę
sera. Drugie śniadanie hydraulika. Element kamuflażu.
Chłopak błyskawicznym ruchem złapał zawiniątko, powąchał i wsunął w obszerną kieszeń chałata.
- To niedaleko. Tuz przy Grodzkiej Bramie. Chodźmy – stukając drewniakami po kocich łbach
ruszył pod górę, w stronę Starego Miasta. Magiczny cichociemny podążył za nim szybkim
krokiem.
* * *
Absolwent Orfurckiej Wyższej Szkoły Magii, wykładowca w najsłynniejszych uczelniach Europy,
niegdyś zawsze starannie ubrany, z elegancko przystrzyżona brodą – dziś w niczym nie
przypominał samego siebie sprzed zaledwie trzech lat. Miał na sobie kilka warstw czystych, ale
niemiłosiernie podartych ubrań, na głowie sfilcowany kapelusz. Broda – niegdyś zaledwie
szpakowata, dziś była mlecznobiała, długa i splątana. Po długim oczekiwaniu przybysza otworzył
skrzypiące drzwi.
- Pan do kogo? – zapytał po polsku, widząc za drzwiami młodego człowieka w szarym
kombinezonie, bez opaski z Gwiazdą Dawida na ramieniu.
- Pan mnie nie poznaje, panie profesorze?
- Prawdę mówiąc, nie bardzo... – w ciemnych oczach otoczonych siateczką zmarszczek zamigotał
błysk – Zaraz, zaraz. Twardowski... Trzydziesty siódmy rocznik...Andrzej? Andrzej
Wojciechowski???
Przybysz przyłożył palec do ust i rozejrzał się niespokojnie.
- Ależ wchodź, wchodź, chłopcze – Wiesenthal pociągnął go za rękaw. Weszli do zagraconego
przedsionka, profesor dokładnie zamknął za sobą drzwi, po czym pociągnął niespodziewanego
gościa do małego okienka, ulokowanego w grubym wykuszu muru. – Co się z tobą działo przez te
lata? Co ty tu robisz? Podobno służyłeś w wojsku?
- Panie profesorze, ja chętnie odpowiem na wszystkie pytania, ale nie tutaj i nie teraz. Niech pan
zbiera najpotrzebniejsze rzeczy i przygotuje się do podróży. Dziś wieczorem zabieram pana do
Anglii.
* * *
Tego nie spodziewał się nikt. Powody, dla których Wiesenthal nie skorzystał do tej pory z
możliwości ucieczki choćby tylko za mur getta, nie były znane - ale nie podejrzewano, że będzie
miał on jakiekolwiek opory. Tymczasem profesor powiedział stanowcze NIE. Nigdzie nie będzie
jechał, tu jest jego dom, jego krewni, jego kawałek świata. Ma tu dużo pracy i nie pozwoli, aby
ktokolwiek przeszkadzał mu w tym – nawet jeśli ma jak najlepsze intencje. Wszelkie tłumaczenia o
grożącym mu niebezpieczeństwie zbył machnięciem ręku – jest stary, nikomu nie wadzi, nawet
Grindelwald nie ośmieli się zrobić krzywdy bezbronnemu starcowi z taką przeszłością. Nie ma o
czym mówić, zostaje i koniec.
- Andrzeju, pomyśl sam – tłumaczył swojemu byłemu uczniowi. – Żyjemy przecież w połowie XX
wieku, w sercu Europy. Nie można przecież wymordować nas wszystkich bez śladu, bez oporu, bez
przeciwdziałania ze strony innych państw. Co z magiczną solidarnością? Co ze zwykłym
humanizmem? Nie – to się nie może wydarzyć tu i teraz. – zamachał rękami, jakby chciał dodać
swoim słowom powagi. – Popatrz na te dzieciaki dookoła. Wygłodzone, brudne, chorowite. A
przecież wszystkie chcą się uczyć, chcą wiedzieć jak najwięcej. Ile w nich magicznych talentów, ile
możliwości...
Wojciechowski próbował wszystkich argumentów. Odwoływał się do patriotyzmu, osobistego
bezpieczeństwa, wielkich zadań, jakie czekają na jego rozmówce w bezpiecznym Londynie. Nic nie
wskórał. Wiesenthal był nieugięty. Owszem, chętnie przyjmie pomoc, ale udzieloną tu i teraz.
Trochę żywności, ciepłe ubranie, lekarstwa dla siebie i rodziny – to wszystko, czego potrzebuje.
Porucznik wyszedł od profesora tuż przed godziną policyjną zupełnie skonfundowany. Jak wykonać
misję ewakuacyjną, której obiekt ewakuować się nie zechce?
* * *
Kwatera, do której skierowano go po przybyciu do Lublina mieściła się na Piaskach – miał więc do
przejścia niezbyt długi kawałek drogi. Musiał się jednak spieszyć, bo do godziny policyjnej
pozostało zaledwie kilkadziesiąt minut, o czym przypominały krążące po ulicach Kubelwageny
żandarmerii. Niemal zbiegł po pochyłości Zamojskiej, szybkim krokiem przeszedł przez Foksal,
przekroczył czeluść tunelu na Bychawskiej. Wreszcie dom, tuż przy skrzyżowaniu z Nowym
Światem. Ukryte w zapadającym mroku podwórko, oficyna, drzwi po prawej...
- Podchorążówka piętro wyżej – na jego delikatne zapukanie rykiem odpowiedział ochrypły bas.
Cholera, pomylił piętra...
Szybkim krokiem wbiegł po dudniących drewnianych schodach. Gospodyni – szczupła blondynka,
z włosami spalonymi niewprawną, okupacyjną ondulacją otworzyła po pierwszym stuknięciu.
- Słyszałam, jak pan pukał na parterze – mruknęła, sięgając do kieszeni spranego szlafroka w
czerwone różyczki na granatowym tle. – Znowu trzeba będzie obliviatować tego pijaka...
Zręcznie przemknęła obok zaskoczonego porucznika, zbiegła w dół i zastukała do drzwi.
Wojciechowski nie chciał tego słuchać - wszedł do mieszkania i usiadł przy stole w kuchni.
Gospodyni wróciła po chwili, lekko zarumieniona od biegania po schodach.
- No, załatwione. Nie będzie nic pamiętał nawet na przesłuchaniu – zaszczebiotała, kręcąc się po
kuchni. Po chwili przez cichociemnym stała szklanka z lipowa herbata i talerz z dwoma pajdami
chleba z twarogiem. – Niech pan coś zje, na pewno jest pan głodny. Pułkownik jest bardzo
zaniepokojony, już dwóch łączników wysyłał. Zaraz pewnie sam przyjdzie.
Wojciechowski zaledwie zdążył przełknąć ostatni kęs, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Na wszelki
wypadek stanął tuz przy oknie, gotów do deportacji. Okazało się to niepotrzebne - po krótkiej
pogawędce z gospodynią do pokoju wkroczył pułkownik Kamień – sam dowódca okręgu był
zainteresowany powodzeniem jego misji. To chyba naprawdę musiało być cholernie ważne...
- Poruczniku, nie musze panu przypominać o rozkazach, prawda? – pułkownik nie zamierzał
odgrywać dobrego wujaszka. Nie miał na to ani czasu, ani ochoty. – Ma pan wyciągnąć tego
człowieka z getta za wszelką cenę, nawet brew jego woli. Otrzymaliśmy z Londynu pilna depeszę
w tej sprawie. Ma pan dołożyć wszelkich starań. O szczegółach porozmawia pan jutro rano z Lalką.
Jakieś pytania?
Była tylko jedna prawidłowa odpowiedź.
- Nie mam pytań, panie pułkowniku. Rozkaz, panie pułkowniku.
* * *
Kapitan „Lalka” – szczupły, wysoki brunet w grubych okularach, czekał na Andrzeja następnego
ranka, w swoim mieszkaniu przy Bernardyńskiej. Wojciechowski znał już go wcześniej – kapitan
skończył szkołę Twardowskiego dwa lata przed cichociemnym, zetknęli się też w wojsku – „Lalka”
– wtedy po prostu podporucznik Cichocki - był w swoim czasie oficerem do zleceń szefa oddziału
personalnego Sztabu Głównego. To właśnie on załatwiał przydziały młodym czarodziejom, którzy
powodowani niezrozumiałym dla niektórych patriotyzmem decydowali się na wypełnienie
nakazanego mugolską ustawą obowiązku służby wojskowej. Teraz był adiutantem dowódcy okręgu
do spraw nadzwyczajnych – kolejna wygodna przykrywka...
Z okna widać było szerokie łąki nad Bystrzycą, szpetne czynszówki Piasków i bryłę dworca
kolejowego.
- No cóż, sprawa nie jest łatwa. Nie może pan teleportować obiektu ze sobą, bo wcześniej musiałby
pan wyprowadzić go poza getto, a na to się nie zgadza. Chyba musimy skombinować świstoklik...
Wojciechowski aż podskoczył na krześle.
- Przecież produkcja świstoklika wymaga wykorzystania ogromnej mocy magicznej!. Byle pętak z
różdżką wyczuje coś takiego!
- No to zrobimy to szybko i po cichu. – Lalka uśmiechnął się pod nosem. – Wy, z tego Londynu
najwyraźniej nie doceniacie nas, tutaj, w Kraju. Jak pan myśli, poruczniku, jak udało nam się
przeżyć przez te trzy lata?
* * *
Kapitan zmusił skoczka do nauczenia się na pamięć adresu i hasła do komórki „specjalnej”.
Wojciechowski postanowił nie dziwić się niczemu – jednak na widok ślicznej, młodej dziewczyny z
jasnymi długim włosami, która otworzyła mu drzwi pod wskazanym adresem, najwyraźniej przez
moment zapomniał języka w gębie.
- Czego pan sobie życzy? - zapytało nieziemskie zjawisko. Miała duże, szarobłękitne oczy w
ciemnej oprawie brwi i rzęs, sylwetkę klepsydry, widoczną nawet pod niemodną sukienką ze
spłowiałego, błekitnego perkaliku. Z wysiłkiem przełknął ślinę i przemówił.
- Ja do pani Adrianny. Przyjechałem ze Lwowa, po wróżbę.
- Pani Adrianna jest chora, ale ja też mogę panu powróżyć – odparła dziewczyna, najwyraźniej
przyzwyczajona do męskich reakcji na swój widok. Odsunęła się w drzwiach. – Proszę, niech pan
wejdzie.
* * *
Nie było łatwo opowiadać o świstoklikach, zadaniach, zabezpieczeniach, wszystkich tych
ograniczeniach magicznej wojny komuś, kto wyglądał jak uosobienie wszystkich męskich pragnień
o jak najbardziej pokojowym, wręcz sielankowym spędzaniu czasu. Urszula – bo tak miała na imię
właścicielka figury godnej Hollywood, okazała się jednak osoba bardzo mocno stąpająca po ziemi –
jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto zajmował się produkcją bardzo skomplikowanych
anterfaktów. Oczywiście – nie robiła tego sama – tak naprawdę była jedynie łączniczką. Ale jej
zadaniem było dokładne zapamiętanie i przekazanie producentom wymagań zamawiającego. Tylko
jak tu się skupić i mówić z sensem, kiedy chciałoby się wręcz utonąć w wielkim, szarobłękitnym
oceanie TAKICH oczu?
- Czy pan mnie słucha? – lekkie tupnięcie zgrabnej nóżki przywołało młodzieńca do rzeczywistości.
– Jeśli trzeba to zrobić na jutro, to musze już iść. Potrzeba sporo składników, musze zawiadomić
kilka osób. Niech pan czeka na swojej kwaterze. Jutro rano, tuż po godzinie policyjnej, ktoś
dostarczy do pana zamawiany towar.
Posłusznie, niczym wytrenowany piesek, wstał z krzesła i ruszył ku drzwiom. Zamykał je za sobą
bardzo delikatnie, jakby każdy głośniejszy dźwięk, każde drgnięcie mogło spłoszyć to niezwykłe
zjawisko z blond warkoczem. Po drodze na Bychawską nie widział niczego – poza rysującym się
gdzieś w głębi umysłu obrazem szarobłękitnych oczu, małego noska i uśmiechających się co chwila
błyszczących ust.
* * *
Głośne stukanie do drzwi obudziło go ze snu. Natychmiast rzucił okiem na zegarek, wciąż zapięty
na lewej ręce – w szarym świetle świtu wskazówki wskazywały piątą dziesięć. Do końca godziny
policyjnej pięćdziesiąt minut.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin