Patrick O'Brian - Kapitan.doc

(2481 KB) Pobierz

Patrick O'Brian

 

 

 

Kapitan

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kochanej Mary

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

Strugi deszczu z sunących na wschód w poprzek kanału La Manche chmur przerzedziły się nieco o świcie, pozwalając dostrzec, że ścigana jednostka zmieniła kurs. Fregata Charwell, płynąca w pogoni przez większą część nocy, pomimo mocno porośniętego dna rozwijała prędkość około siedmiu węzłów i odległość dzieląca oba żaglowce wynosiła obecnie niewiele ponad półtorej mili. Doganiany okręt powoli obracał się ku linii wiatru i na pokładzie Charwell zapanowała jeszcze głębsza niż dotąd cisza, gdyż oczom zgromadzonych na stanowiskach ludzi ukazała się burta z dwoma długimi rzędami furt działowych. Dopiero teraz, po raz pierwszy od chwili, gdy obserwator na maszcie zameldował o żaglach na horyzoncie, mieli okazję przyjrzeć się dokładnie nie znanej jednostce. Niemal cudem dostrzeżono ją wówczas w gęstniejącym mroku, o jeden rumb na lewo od kursu. Zmierzała na północny zachód i większość członków załogi Charwell uznała, iż musi to być statek z jakiegoś rozbitego francuskiego konwoju lub usiłujący przerwać blokadę Amerykanin, zamierzający przedrzeć się do Brestu pod osłoną bezksiężycowej nocy.

W dwie minuty po dostrzeżeniu potencjalnej zdobyczy na fregacie postawiono dodatkowo bramsle na foku i grotmaszcie. Nie była to imponująca powierzchnia płócien, lecz przecież okręt miał już za sobą długą i męczącą podróż z Indii Zachodnich: dziewięć tygodni z dala od lądu, sztormy w okresie równonocy, które do granic wytrzymałości targały nadwerężony takielunek, do tego jeszcze trzy dni sztormowania w najgorszym punkcie Zatoki Biskajskiej.

Nic więc dziwnego, że kapitan Griffiths oszczędzał trochę swoją jednostkę. Mimo iż na masztach nie rozpięto piramidy żagli, fregata już po kilku godzinach znalazła się za rufą ściganego okrętu, a gdy zabrzmiały cztery szklanki porannej wachty, na pokładzie Charwell ogłoszono alarm bojowy. Na dźwięk bębna hamaki w błyskawicznym tempie powędrowały do siatek, tworząc ochronne nadburcia, odtoczono działa. Rozespani i wyrwani z ciepłych posłań odpoczywający marynarze stanęli przy armatach w strugach lodowatego deszczu - trwali tak już ponad godzinę, co wystarczyło, by przemarzli do szpiku kości.

W grobowej ciszy, jaka teraz zapadła, dał się słyszeć głos kogoś z obsługi dział na śródokręciu. Jakiś marynarz wyjaśniał sytuację swemu towarzyszowi, stojącemu obok małemu człowieczkowi z szeroko otwartymi oczami.

- To francuski dwupokładowiec, bracie. Siedemdziesiąt cztery lub osiemdziesiąt dział. Wpakowaliśmy się, bracie, w niezłą kabałę.

- Ciszej tam, do diabła! - zawołał kapitan Griffiths. - Panie Quarles, proszę zapisać nazwisko tego mądrali.

I wtedy morze znów znikło, przesłonięte strugami ulewnego deszczu. Teraz już jednak wszyscy na zatłoczonym pokładzie rufówki wiedzieli, co kryje się za tą szarą, gęstą kurtyną - francuski okręt liniowy z dwoma rzędami otwartych szeroko furt działowych. Zauważono też delikatną zmianę ustawienia jednej rei, oznaczającą, iż liniowiec zamierza wystawić na wiatr fokżagiel, stanąć w dryfie i zaczekać na fregatę.   

Uzbrojenie Charwell stanowiły trzydzieści dwie dwunastofuntowe armaty. Gdyby udało się zbliżyć do przeciwnika na tyle, by oprócz dalekosiężnych dział mogły zostać również użyte krótkolufowe karonady, umieszczone na forkasztelu i na rufie, łączna waga metalu wyrzucanego przy pełnej salwie burtowej wyniosłaby dwieście trzydzieści osiem funtów.

Francuski okręt liniowy był tymczasem w stanie wystrzelić pociski o łącznej wadze dziewięciuset sześćdziesięciu funtów. Dysproporcja sił była w tej sytuacji bardziej niż oczywista i ewentualna ucieczka z wiatrem nie przyniosłaby tutaj nikomu wstydu, gdyby nie fakt, że gdzieś z tyłu, za szarą zasłoną, znajdowało się wsparcie - potężna, uzbrojona w trzydzieści osiem osiemnastofuntowych dział fregata Dee. W czasie ostatniego sztormu straciła co prawda stengę grotmasztu i poruszała się teraz nieco wolniej, lecz oba okręty pozostawały wcześniej w zasięgu wzroku, i z pokładu Dee odpowiedziano na sygnał kapitana Griffithsa o podjęciu pościgu. Dowódca Charwell był przecież w tym zespole najstarszym kapitanem. Okręt liniowy nadal niestety miałby znaczną przewagę ognia nad dwiema fregatami, lecz bez wątpienia mógłby zostać pokonany. Na pewno spróbowałby ostrzeliwać salwami burtowymi jedną z fregat, dotkliwie ją przy tym kalecząc, lecz w tym samym czasie druga jednostka mogłaby zająć pozycję przed dziobem lub za rufą liniowca, by niemal bezkarnie razić go morderczym ogniem wzdłuż pokładów. Coś takiego byłoby możliwe, a podobne przypadki już się wcześniej zdarzały. Na przykład w 1797 roku Indefatigable i Amazon zniszczyły francuski okręt uzbrojony w siedemdziesiąt cztery działa. Indefatigable i Amazon dysponowały jednak wtedy razem osiemdziesięcioma dalekosiężnymi armatami, a Droits de l'Homme nie mógł otworzyć furt na najniższym pokładzie - morze było zbyt wzburzone. Dzisiaj fala jest niezbyt wysoka i aby stawić czoło napotkanemu okrętowi, brytyjska fregata musiałaby odciąć mu drogę do Brestu i walczyć - kto wie, jak długo?

- Panie... Panie Howell... Proszę wejść z lunetą na maszt i sprawdzić, czy uda się panu dostrzec gdzieś Dee - polecił kapitan Griffiths.

Nim skończył mówić, długonogi podchorąży był już w połowie drogi na top stermasztu i głośne: Tak jest, sir! doleciało na pokład z wysoka, wraz ze strugami zacinającego deszczu. Nadszedł szczególnie gwałtowny szkwał i przez moment zgromadzeni na rufie ludzie z trudem dostrzegali przez szarą ulewę słabe zarysy forkasztelu. Ze szpigatów płynęły rwące strumienie wody. Nagle deszcz ucichł, świat pojaśniał niespodziewanie i z masztu rozległo się wołanie:

- Na pokładzie! Sir, widzę ich na zawietrznym trawersie. Naprawili prowizorycznie...

- Zamelduje pan o tym na dole - odpowiedział kapitan donośnym, bezbarwnym głosem. - Niech zgłosi się do mnie pan Barr.

Trzeci porucznik biegiem ruszył ze swego stanowiska na rufę. Gdy wbiegał na górę, wiatr poderwał połę jego przemoczonego płaszcza i oficer konwulsyjnym gestem przycisnął ociekający wodą materiał, sięgając równocześnie drugą ręką do kapelusza.

- Proszę zdjąć ten kapelusz! - zawołał kapitan Griffiths, a jego twarz nagle poczerwieniała. - Proszę go natychmiast zdjąć. Wszyscy panowie zaznajomili się z rozkazem wydanym przez lorda St. Vincenta i wiedzą, w jaki sposób należy prawidłowo oddawać honory... - Dowódca okrętu urwał nagle i odezwał się ponownie dopiero po krótkiej chwili. - Kiedy zmienia się pływ?

- Proszę o wybaczenie, sir - powiedział ostrożnie Barr. - Dziesięć minut po ósmej. Już niedługo skończy się przesilenie pływu.

Kapitan chrząknął i zwrócił się w stronę podchorążego.

- Panie Howell?

- Na Dee naprawili prowizorycznie stengę grotmasztu, sir - pośpiesznie zameldował młody człowiek. Stał z odkrytą głową, wysoki, o wiele wyższy od swego przełożonego. - Właśnie zmienili kurs. Płyną teraz ostro na wiatr.

Dowódca skierował swą lunetę w stronę Dee. Bramsle drugiej fregaty były teraz wyraźnie widoczne nad postrzępionym horyzontem. Chwilami pojawiały się też marsle, gdy oba okręty płynęły równocześnie w górę na fali. Kapitan starannie wytarł ociekający wodą obiektyw, jeszcze raz spojrzał na Dee, potem obrócił się, by popatrzeć na Francuza. Złożył w końcu teleskop i wpatrywał się teraz w odległą fregatę. Stał samotny, oparty o reling, na kapitańskim pokładzie na prawej burcie rufówki. Zgromadzeni po przeciwnej stronie oficerowie spoglądali zamyśleni to na Francuza, to na Dee, to na plecy dowódcy.

Sytuacja wciąż była niepewna. Wszystko na razie należało rozpatrywać jako szereg ewentualności. Jakakolwiek jednak decyzja podjęta teraz w sposób jednoznaczny wpłynie na dalszy przebieg wydarzeń. Z tą chwilą wypadki zaczną następować jeden po drugim, z początku powoli, później coraz szybciej, a ewentualne ich skutki nigdy już nie będą mogły zostać cofnięte. Należało jednak tak postąpić, i to szybko, gdyż przy obecnej prędkości i kursie, Charwell w ciągu dziesięciu minut znajdzie się w zasięgu dział dwupokładowca. Wciąż jednak pozostawało zbyt wiele możliwych do uwzględnienia czynników...

Druga fregata, Dee, nie żeglowała najlepiej na wiatr. Powstrzyma ją także na pewno zmieniający się pływ - prąd popłynie prostopadle do jej kursu i kto wie, czy nie okaże się konieczny dodatkowy hals. Pół godziny mogło wystarczyć, by trzydziestosześciofuntowe działa Francuza wypruły z Charwell wnętrzności i pozbawiły ją masztów. Potem pozostawało tylko odprowadzić zdobytą fregatę do Brestu. Wiatr wiał akurat w tamtym kierunku.

Dlaczego nie widać żadnego z okrętów blokady? To niemożliwe, by wszystkie zostały zepchnięte ze swoich pozycji. Nie wiało przecież aż tak mocno. Wszystko to było bardzo dziwne. Wszystko, zaczynając od dziwnego zachowania francuskiego liniowca. Odgłos dział powinien przyciągnąć tutaj okręty blokującej eskadry... Może uda się grać na zwłokę...

Kapitan Griffiths czuł na sobie spojrzenia wielu par oczu i ta świadomość napełniała go wściekłością. Obserwowało go wyjątkowo dużo ludzi, gdyż na pokładzie znajdowało się kilku oficerów i cywilów, którzy zaokrętowali jako pasażerowie - część w Gibraltarze, pozostali zaś w Port of Spain. Byli wśród nich: otrzaskany z ogniem w wielu bitwach generał Paget, bardzo wpływowy człowiek, oraz kapitan Aubrey. Tak. Szczęściarz Aubrey, który nie tak dawno z powodzeniem zaatakował uzbrojonym w czternaście dział brygiem Sophie hiszpańską fregatę Cacafuego, zaopatrzoną w trzydzieści sześć armat. Kilka miesięcy temu o niczym innym nie rozmawiano we flocie i ewentualna decyzja stawała się w tej sytuacji jeszcze trudniejsza.

Kapitan Jack Aubrey stał przy ostatniej od rufy karonadzie na lewej burcie, a jego twarz nie zdradzała jakichkolwiek emocji. Dzięki swemu wysokiemu wzrostowi, z miejsca, w którym się znajdował, miał doskonały obraz całej sytuacji i widział oba szybko przesuwające się okręty, które razem z Charwell wyznaczały wierzchołki gigantycznego trójkąta. Tuż obok Jacka znajdowały się dwie nieco niższe postacie: doktor Maturin, były lekarz okrętowy na brygu Sophie oraz jakiś mężczyzna w czarnym ubraniu, w czarnym kapeluszu i długim czarnym płaszczu. Na wąskim czole tego człowieka bez wahania można było napisać słowa: agent wywiadu lub krócej: szpieg - z powodu braku miejsca. Obaj panowie rozmawiali w dziwnym języku, który kilku słuchaczom wydawał się łaciną. Dyskutowali z wyraźnym ożywieniem i Aubrey pochylił się w ich stronę, przechwyciwszy rozwścieczone spojrzenie z przeciwległej strony pokładu.

- Stephen, czy nie powinieneś czasem już zejść na dół? - wyszeptał wprost do ucha swego przyjaciela. - Za chwilę możesz być potrzebny w kokpicie.

Kapitan Griffiths odwrócił się od relingu i wyraźnie siląc się na spokój, powiedział:

- Panie Berry, proszę podnieść sygnał. Zamierzam...

W tym momencie na okręcie liniowym odezwało się działo i natychmiast z sykiem wystrzeliły w niebo cztery błękitne race, które płonęły przez chwilę wysoko bladym płomieniem, w coraz jaśniejszym świetle poranka. Zanim jeszcze ostatni, opadający powoli snop iskier uleciał z wiatrem, w górę wzbiły się jedna po drugiej kolejne rakiety. Wyglądało to jak jakiś dziwny pokaz sztucznych ogni, urządzony daleko na pełnym morzu.

O co im do diabła chodzi ? - pomyślał Jack Aubrey, przymrużając oczy. Na fregacie odezwał się szmer zdumionych głosów. Wszyscy członkowie załogi byli wyraźnie zaskoczeni niezwykłym widowiskiem.

- Na pokładzie! - zawołał obserwator z fokmasztu. - Na ich zawietrznej pojawił się jakiś kuter!

Dowódca Charwell natychmiast skierował w tę stronę swoją lunetę.

- Podebrać wyżej dolne żagle - zawołał szybko.

Gdy podniesione na gejtawach płótno grot i fokżagla przestało zasłaniać liniowiec, kapitan Griffiths ujrzał kuter, wyraźnie angielski, który podciągnął właśnie w górę reję i powoli nabierając prędkości, kierował się w stronę fregaty.

- Niech podejdą do naszej burty. Panie Bowes, proszę wystrzelić z działa przed ich dziób - polecił kapitan zdecydowanym głosem.

Nareszcie, po tylu godzinach oczekiwania na chłodzie, padły szybkie rozkazy. Starannie wycelowano dwunastofuntowe działo, rozległ się huk wystrzału, obłok gryzącego dymu wirował przez chwilę unoszony wiatrem. Kula przeleciała przed dziobem nadpływającego stateczka i na pokładzie Charwell rozległ się gromki okrzyk radości. Odpowiedzią był podobny okrzyk z kutra, zamachały uniesione wysoko kapelusze. Obie jednostki zbliżyły się do siebie z wypadkową prędkością prawie piętnastu węzłów.

Kuter był szybki i bardzo dobrze prowadzony - z pewnością statek przemytniczy. Podszedł blisko zawietrznej burty Charwell, wytracił prędkość i stał teraz, kołysząc się na fali, elegancki jak mewa. Ogorzałe, uśmiechnięte twarze spoglądały z jego pokładu w górę, na lufy dział fregaty.

Już w następnej minucie wcieliłbym spośród nich siłą do służby z pół tuzina doskonałych marynarzy - pomyślał Jack, a kapitan Griffiths wywołał tymczasem dowódcę kutra.

- Zapraszam na pokład - zaproponował ostrożnie.

Na stateczku zapanowało małe zamieszanie. Manewrowano żaglem, wystawiano odbijacze, posypały się przekleństwa. Po chwili kapitan kutra ze sporym pakunkiem pod pachą wspiął się po stopniach na rufę fregaty. Sprawnie przeskoczył przez reling i wyciągnął w stronę kapitana Griffithsa dłoń na powitanie.

- Życzę panu wszystkiego najlepszego z okazji zakończenia wojny - powiedział wesoło.

- Koniec wojny? Pokój? - zawołał zdumiony Griffiths.

- Tak, sir. Wiedziałem, że zaskoczy pana ta nowina. Traktat pokojowy został podpisany przed zaledwie trzema dniami. Na okrętach w morzu nikomu nic jeszcze o tym nie wiadomo. Mój kuter jest wypełniony gazetami: londyńskimi, paryskimi i lokalnymi. Mnóstwo artykułów, najświeższe wiadomości... - dodał gość, rozglądając się dookoła rufówki. - Pół korony za egzemplarz...

Nikt nie wątpił w prawdziwość wypowiedzianych przed chwilą słów, lecz twarze zgromadzonych na rufie oficerów nie zdradzały żadnych emocji. Szeptana wiadomość pobiegła jednak po pokładzie, a pośród promieniujących radością załóg karonad i na forkasztelu odezwały się nagle wiwaty. Kapitan jak zwykle polecił, by pan Quarles zapisał nazwiska ludzi naruszających dyscyplinę, lecz nikt nie zwracał na to specjalnej uwagi. Wesołe okrzyki pomknęły w stronę rufy i rozlegały się już teraz na całym okręcie. Ludzie wrzeszczeli jak opętani, szczęśliwi wobec wizji zakończenia służby, wolności, powrotu do żon i kochanek, bezpieczeństwa, rozkoszy życia na lądzie.

Groźby kapitana Griffithsa nie brzmiały zresztą zbyt poważnie. Ktoś, komu udałoby się w tym momencie zajrzeć głęboko w oczy dowódcy fregaty, dojrzałby w nich coś bliskiego ekstazie. Pokój oznaczał co prawda utratę pracy - wszystko rozwiało się w jednej chwili jak obłoczek dymu - lecz równocześnie nikt już nigdy nie dowie się. jaki to sygnał miał zostać przed chwilą wysłany. Pomimo pozornie surowej twarzy kapitan był wyjątkowo uprzejmy, gdy prosił pasażerów, pierwszego porucznika, oficera i podchorążego z wachty, by wszyscy zechcieli wspólnie z nim zjeść dzisiejszy obiad.

- To wspaniałe widzieć, jak rozsądni potrafią być ludzie. Jak umieją docenić dobrodziejstwa pokoju - Stephen Maturin zagadnął grzecznie pastora Hake'a.

- Tak, oczywiście. Błogosławiony pokój... - odparł duchowny. Kapelan nie miał na lądzie żadnego majątku ani stałego źródła utrzymania, nie miał też zgromadzonych oszczędności. Wiedział za to doskonale, iż cała załoga Charwell zostanie zwolniona do domów, gdy tylko okręt zacumuje w Portsmouth. Po słowach doktora demonstracyjnie wyszedł z mesy oficerskiej. Chodził teraz tam i z powrotem po p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin