Herlinger Juliusz - Historie niewiarygodne.doc

(1951 KB) Pobierz
Historie niewiarygodne

Juliusz Jerzy Herlinger

Historie niewiarygodne

 

 

Wydanie polskie 1977

 

 

Spis rozdziałów:

Jedna na milion.              2

Zadanie specjalne.              2

Nr 659.              7

Podniebne curiosa.              9

Życie po raz drugi.              10

Tchnienie śmierci.              12

Postrach mórz.              12

Przylądek Burz i Adamastor.              14

Statki widma.              15

Morze pułapka.              18

Koniec legendy o „Latających Holendrach”.              18

Czerwona Księga.              21

Zbrodnia czy wielka niewiadoma?              24

Głos morza.              25

„Mary Celeste".              26

Kamienne ucho.              28

Deszcz meteorytów.              30

„Diabelski Trójkąt".              32

Za siódmą górą.              36

Mój przyjaciel krokodyl...              36

Władca dusz.              40

Ludzie-zwierzęta.              41

Po drugiej stronie życia.              43

Ogniste ścieżki.              47

Gdzieś tam, niedaleko...              50

W poszukiwaniu drugiego klucza.              54

Dobranoc, kochanie...              54

Co się komu śni.              57

Żonglerzy liczb.              60

Czarodziejska różdżka.              64

To zdarzyło się jutro...              67

Tajemnice spod znaku „psi".              70

Magiczna piątka.              72

Elektronika wewnątrz nas.              74

Niezwykłe fotografie.              77

Psychokineza dla wszystkich.              79

Oczy na dłoni.              80

Pachnący meteoryt.              84

Z czterech krańców świata.              88

Milcząca tajemnica.              88

Magia liczb.              91

Odwiedziny z Kosmosu.              93

Wyspa pułapka.              95

Jack z Pelorus Sound i jego kuzyni.              98

„Ludzie morza".              100

Paradoks Graya.              101

„Inteligent morza".              102

Morski morderca.              104

„Nie lubię poniedziałku".              105

Kartka z Biblii.              107

 

Drogi Czytelniku!

Książka, którą bierzesz w tej chwili do ręki, jest dość dziwna. Przede wszystkim powinna mieć zupełnie inny tytuł: „Historie, które napisało życie". Tak się bowiem składa, że wypadki, o których tutaj opowiadam, wydarzyły się naprawdę, choć na pozór wydają się nieprawdopodobne i nierealne i mogą uchodzić za wytwór wybujałej fantazji autora.

Tak jednak nie jest. Ta książka to nie zbiór opowiadań fantastyczno-naukowych ani też popularny dreszczowiec, lecz literatura faktu, choć mam nadzieję, że zadowoli najbardziej nawet zagorzałych zwolenników science fiction czy też opowieści z dreszczykiem.

Rzecz bowiem w tym, że życie jest często bardziej „pomysłowe" od rutynowanych fantastów, których wymyślne historyjki bledną niekiedy w zestawieniu z faktami, jakie rzeczywiście miały miejsce, choć - jak już wspominałem - wydają się całkowicie nieprawdopodobne.

Niektóre zadziwiające zagadki, o których mowa w tej książce, zostały już rozwikłane, niektóre jednak wciąż jeszcze czekają na ostateczne wyjaśnienie, budząc zaciekłe spory specjalistów. W każdym takim wypadku starałem się obiektywnie przedstawić najbardziej nawet przeciwstawne teorie, i to niezależnie od tego, która z nich bardziej mi przypada do gustu. Wydaje mi się, że sam Czytelnik zdoła sobie wyrobić własny pogląd w każdym konkretnym przypadku.

Dotyczy to zwłaszcza tych partii książki, w których jest mowa o tzw. zjawiskach parapsychicznych: odgadywaniu myśli na odległość, prze-widywaniu przyszłości, poruszaniu przedmiotów samym tylko wysiłkiem woli. Sprawy te nabrały w ostatnich czasach ogromnego rozgłosu, zajmowano się nimi na całym świecie, badano w doskonale wyposażonych laboratoriach przy zastosowaniu najnowocześniejszej aparatury, przy czym interesowali się nimi nie tylko żądni sensacji amatorzy, lecz również wybitni uczeni z różnych dziedzin nauki. Niestety - ostatecznej odpowiedzi na te pytania nie mamy po dziś dzień. Nie jesteśmy również w stanie wyjaśnić wielu innych zadziwiających faktów, o których mowa w tej książce. Być może uda się to w bliższej lub dalszej przyszłości, być może jednak, że niektóre z nich na zawsze już pozostaną zagadkami.

No cóż - rację miał chyba wybitny pisarz angielski, Thomas Hardy, kiedy stwierdził, że zdarzają się wypadki zbyt nieprawdopodobne, aby w nie można było wierzyć, nie ma jednak wypadków aż tak nieprawdo-podobnych, aby nie mogły się wydarzyć.

 

 

Jedna na milion.

 

 

Zadanie specjalne.

- Sprawa jest trudna... - pułkownik odwrócił się od okna. - Czy widzieliście, majorze, te trzy transportowce, które dzisiaj weszły do portu? Niemieckie bombowce polowały na nie na Morzu Barentsa. Gdyby nie obrona przeciwlotnicza Murmańska, zostałyby najprawdopodobniej zbombardowane przy nabrzeżu. Angielski dowódca konwoju twierdzi, że takiej obrony nie powstydziłby się nawet Londyn. No cóż, nie wiem, jak jest w Londynie, ale nasi chłopcy spisują się dobrze.

Zapalił papierosa i dodał:

- Sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Faszyści coraz agresywniej atakują wszelkie konwoje zmierzające do Murmańska. A dzieje się to wszystko właśnie w naszym rejonie.

Major Kurzienkow przyjrzał się mapie z uwidocznionymi na niej bateriami artylerii przeciwlotniczej.

- Rozumiecie więc, że jest to zadanie specjalne. Nie muszę chyba podkreślać jego wyjątkowej wagi - pułkownik zamyślił się na chwilę, po czym dodał: - Gdzieś w rym rejonie - zakreślił na mapie szerokie koło obejmujące swoim zasięgiem brzegi Norwegii - Niemcy mają nocne lotnisko. Trzeba je za wszelką cenę znaleźć. Za wszelką cenę! Polecicie dziś w nocy.

- Ile samolotów mam ściągnąć do akcji?

- Polecicie sami: tylko wy i nikt więcej. Główne wasze zadanie po odnalezieniu lotniska to przekazanie współrzędnych. To przede wszystkim. Ale - pułkownik uśmiechnął się - nie zabraniam, oczywiście w sprzyjających warunkach, zaatakowania...

 

 

Monotonny szum silnika działa usypiająco. Fioletowe strumienie gazów wydobywających się z dysz łagodnie oświetlają boki samolotu. Na tablicy przyrządów połyskują fosforyzowane cyfry i pulsujące światełka licznych wskaźników.

Kurzienkow spogląda na zegarek. Wszystko wskazuje na to, że w tej samej chwili przekracza linię frontu. W dole rozbłyskują ogniki przypominające zapalone papierosy. To nieprzyjacielska artyleria przeciwlotnicza próbuje wymacać jego samolot. Wszystkie pociski wybuchają jednak daleko w tyle.

Na białym tle pokrywy śnieżnej odbija się ołowianym połyskiem łuk zatoki i jest to znakomity punkt orientacyjny. Kurzienkow wykonuje szeroki skręt w głąb lądu: od tej chwili zaczyna się poszukiwanie.

Szybki myśliwiec mknie ze wschodu na zachód, potem z powrotem, skręcając nieco w kierunku południowym. Pilot wytęża wzrok, pod nim jednak rozciąga się jedynie monotonna śnieżna pustynia. Lotnisko - o ile znajduje się w tym rejonie - jest najwyraźniej doskonale zamaskowane, nie zdradza go ani jedno światło.

„Może jednak startują z Norwegii?" - myśli Kurzienkow i skręca na północ.

Po chwili z prawej strony wyłania się najbardziej na północ wysunięty port Norwegii - Kirkenes. Ale i tu nie ma żadnych śladów lotniska, najmniejszego choćby światełka...

Rzut oka na przyrządy: kończy się benzyna! Kurzienkow niechętnie zmienia kurs. „Trzeba będzie spróbować jutro jeszcze raz - myśli z niezadowoleniem. - Straciłem ponad godzinę bez żadnego rezultatu".

Pod lewe skrzydło podsuwa się powoli ołowiany łuk zatoki. Kurzienkow odwraca głowę i... Ręce mocniej chwytają drążek sterowy, a oczy z uporem wpatrują się w dół. Z prawej strony, tuż pod nim, błysnęły nagle trzy krótkie światełka: czerwone, zielone i białe, i natychmiast zgasły. Po chwili jednak znów rozbłysły na ułamek sekundy.

„Nasz? - myśli gorączkowo Kurzienkow. - Bzdura! To niemożliwe! Dlaczego niby radziecki samolot miałby zapalać światła pozycyjne nad nieprzyjacielskim terytorium? Może więc niemiecki myśliwiec?" Też nie - major doskonale wie, że nieprzyjacielskie myśliwce prawie nigdy nie latają w nocy. A więc pozostaje tylko jedna możliwość: bombowiec, i to w dodatku niemiecki!

Samolot najwyraźniej podchodzi do lądowania, stąd właśnie jego światła pozycyjne. „Gdzie jest jednak lotnisko? - zastanawia się Kurzienkow. - Nigdzie przecież ani śladu..."

W tym momencie w dole pod prawym skrzydłem rozbłyskuje migotliwy promień reflektora, a w jego świetle Kurzienkow wyraźnie dostrzega lądującą maszynę. Wprawne oko natychmiast rozpoznaje charakterystyczną sylwetkę: „Junkers-88"!

Prawy silnik bombowca nie działał - śmigło było unieruchomione. Najprawdopodobniej samolot z trudem dociągnął do lotniska.

Kurzienkow podejmuje natychmiastową decyzję: dobić! Maszyna gwałtownie nurkuje. Jest już w pół drogi, kiedy „Junkers" dotyka kołami pasa. Reflektor gaśnie natychmiast, a mrok okrywa szczelną zasłoną lądujący bombowiec.

Kurzienkow nurkuje jednak nadal. Samolot ma podwieszone pod skrzydłami dwie niewielkie bomby rozpryskowe, które pilot postanawia za chwilę zrzucić na kołującego „Junkersa". Niżej!... Jeszcze niżej!...

Ponieważ lądujący bombowiec i tak już zdradził pozycję niemieckiego lotniska, jego obsługa nie krępuje się teraz niczym. Cała artyleria przeciwlotnicza otwiera huraganowy ogień do samotnego myśliwca, prując do niego ze wszystkich działek. Ciemność dookoła nurkującego samolotu zostaje rozświetlona jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Cały ten „fajerwerk" nie budzi w Kurzienkowie zbyt wielkiego zachwytu, myśliwiec jednak nadal nurkuje na maksymalnej prędkości. Rzut oka w dół: na płycie lotniska, jak na defiladzie, stoją ustawione w dwuszeregu „Junkersy". Nieznaczny ruch ręki, niewielka poprawka i...

Nagle przed oczami Kurzienkowa wykwita oślepiający błysk, a jednocześnie ostry ból przeszywa nogę. „Pocisk! Trafili!" - przemknęło mu przez myśl. Z prawego skrzydła bucha płomień. Samolot jednak nurkuje nadal. Do ziemi jest jeszcze mniej więcej 400 metrów, kiedy pilot naciska wreszcie spust!

Bomby wyskakują z uchwytów. Sekunda, dwie, trzy... I oto dwa rozbłyski i dwie rozlewające się kałuże ognia wokół palących się „Junkersów".

Nie przerywając nurkowania Kurzienkow naciska na drugi spust. Rozlega się terkot szybkostrzelnych działek. Długa, bardzo długa seria pocisków przeszywa inne samoloty ustawione na lotnisku. Kurzienkow zdaje sobie oczywiście sprawę z tego, że w ten sposób spali lufy działek, ale to go nie martwi: działka nie będą mu już przecież potrzebne.

Nagle kiedy jest tuż nad ziemią, Kurzienkow przypomina sobie o najważniejszym. Pozycja lotniska! W ferworze walki zupełnie wyleciało mu z głowy, że przecież to jest główny cel jego zadania: przekazanie do bazy współrzędnych lotniska, z którego startują niemieckie bombowce atakujące alianckie konwoje na Morzu Barentsa i w Zatoce Kolskiej.

Gwałtowne ściągnięcie drążka omal nie wywraca samolotu do góry kołami. Maszyna wychodzi z nurkowania i pędzi w górę!

Wysokość... Koniecznie jak największa wysokość! Tylko bowiem na odpowiedniej wysokości można przesiać meldunek radiowy do bazy. Kurzienkow spieszy się więc, ale spieszy się również niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Dla niej palący się radziecki samolot jest świetnym celem. Dziesiątki, setki odłamków i kul przeszywa maszynę, ale Kurzienkowowi udaje się jednak wyrwać ze strefy ostrzału.

Wtedy dopiero oddycha z ulgą. Teraz trzeba jeszcze ustalić wysokość, a więc rzut oka na przyrządy... Przyrządów jednak nie ma! Nie ma w ogóle całej tablicy: została wyrwana wybuchem pocisku i teraz wisi nad nogami Kurzienkowa.

W nocnym locie przyrządy są oczami pilota, bez nich jest ślepy jak nowo narodzone szczenię.

Major włącza radiostację z niepokojem: co będzie, jeżeli i ona została uszkodzona?

- Kazbiek! Kazbiek! Tu Sokół! Tu Sokół! Lotnisko znajduje się w kwadracie nr... Samolot pali się. Jestem ranny. Przyrządy nie działają. Nie wiem, dokąd lecieć. Podajcie kurs. Tu Sokół! Tu Sokół!... Odbiór, odbiór!...

Znowu mijają długie, potwornie długie sekundy. Każda z nich rozciąga się w nieskończoność. Każda z nich... I oto wreszcie w słuchawkach rozlega się głos:

- Sokół! Sokół! Tu Kazbiek! Tu Kazbiek! Zrozumiałem was! Zrozumiałem was! Powtórzcie! Powtórzcie! Włączamy pelengatory. Podajcie sygnał rozpoznawczy. Odbiór! Odbiór!

Fala radości zalewa Kurzienkowa. Szybko powtarza raport i podaje sygnały rozpoznawcze dla pelengatorów.

- Macie odchylenie w prawo. Silne odchylenie w prawo. Kurs czterdzieści, powtarzam: kurs czterdzieści. Rozumiecie?

Wprawne dłonie wyprowadzają samolot na podany kurs. Silnik pracuje na maksymalnych obrotach. Maszyna rwie do przodu, ze skrzydeł buchają płomienie. Pilot wie, że w takiej sytuacji może lecieć najwyżej dziesięć minut, potem zbiornik wybuchnie. Nie ma jednak innego wyjścia - samolot musi jak najszybciej pokonać bezludną śnieżną tundrę pokrytą niezliczonymi pagórkami.

Przejmujący ból w zranionej stopie... Widoczność coraz gorsza. Migocące gwiazdy służące pilotowi za punkty orientacyjne stają się coraz mniej dostrzegalne przez szyby osłony kabiny.

„Czyżbym się znalazł w chmurach?" - myśli Kurzienkow. Nie, to niemożliwe. Przecież prognoza była wyraźna: na trasie nie występują żadne zamglenia. A więc to po prostu dym, zakopcone szyby osłony. Co robić? Zrzucić osłonę? Wtedy ogień zacznie go parzyć. Kurzienkow jednak wie, że musi się na to zdecydować: bez przyrządów, na ślepo, daleko nie zaleci.

Naciska dźwignię awaryjną. Osłona nieznacznie się podnosi, ale gwałtowny napór powietrza uderza w nią z ogromną siłą i zrywa ją. Kabina otwarta! Kurzienkow widzi rozgwieżdżone niebo i... ogień na skrzydle.

Płomienie przedostają się do kabiny. Kurzienkow przekłada drążek sterowniczy do lewej ręki, a prawą, w skórzanej rękawicy, zasłania twarz. Nachyla się do przodu i przyciska czoło do przedniej szyby, kierując samolotem tylko lewą ręką i lewą nogą.

Sam nie wie, jak długo już leci w tej niewygodnej pozycji. Płomień na skrzydle jest coraz silniejszy. Siły go opuszczają, cały jest zalany krwią...

Właściwie powinien był, nie czekając, aż wybuchną zbiorniki benzyny, wyskoczyć z płonącego samolotu i ratować się na spadochronie. Zdawał sobie jednak sprawę z innego niebezpieczeństwa, jakie mu groziło: z ranną nogą po głębokim śniegu daleko by nie zaszedł. A więc lecieć, lecieć możliwie jak najdalej!

Głęboko w dole na tle śnieżnej pokrywy pojawia się wreszcie ciemne pasemko: to Zatoka Kolska! Do lotniska jest już niedaleko - Kurzienkow widzi nareszcie realną możliwość dotarcia do swoich. Natychmiast uruchamia radiostację:

- Włączyć reflektory! Włączyć reflektory! Będę lądował natychmiast z unieruchomionym silnikiem! Włączyć ref...

Straszliwy wybuch przerywa mu w pół słowa - to eksplodują zbiorniki paliwa.

W mgnieniu oka Kurzienkow otwiera zamki pasów i próbuje przegiąć się przez burtę. Nie starcza mu jednak sił na pokonanie ogromnego naporu powietrza, opada więc z powrotem na fotel.

„Spalę się!" - przerażająca myśl rodzi się w mózgu i Kurzienkow z nową energią łapie za drążek, ściągając go gwałtownie w prawo.

Samolot jest jeszcze posłuszny lotkom - przewraca się na plecy. Kiedy pilot zawisa głową w dół, odpycha od siebie drążek. Samolot podrywa się do góry, potężna siła bezwładności wyrzuca Kurzienkowa z kabiny jak katapulta.

Narastający pęd mroźnego powietrza parzy twarz i zapiera dech w piersiach. Kurzienkowowi wydaje się, że leci w nieskończoność, w bezdenną czarną przepaść.

Już w pierwszych sekundach normalnego spadania jego prawa ręka odruchowo szuka na lewej piersi prostokątnego stalowego uchwytu. Chce chwycić pierścień i w odpowiednim momencie wyszarpnąć. A wtedy otworzy się zbawczy spadochron.

Zanim jednak uchwyt znalazł się w dłoni Kurzienkowa, pęd powietrza przewrócił go na plecy. Lecąc twarzą do góry zobaczył przerażający widok: palący się myśliwiec pędził za nim jak ogromna pochodnia, rozsiewając wokół snopy iskier. Gdyby w tej chwili otworzył spadochron, samolot by go dopędził i zapaliłaby się jedwabna czasza spadochronu.

Zachowanie zimnej krwi w beznadziejnej sytuacji nie jest sprawą prostą. Kurzienkow wie jednak, że może go uratować tylko opóźnione otwarcie spadochronu. Spada więc, spada i liczy sekundy. Doliczył mniej więcej do czterdziestu, tracąc w międzyczasie około dwóch tysięcy metrów wysokości, kiedy wreszcie zdecydował się na wyszarpnięcie uchwytu. Za plecami rozległ się natychmiast znajomy dźwięk, któremu towarzyszył gwałtowny wstrząs: spadochron otworzył się.

Szarpnięcie było tak silne, że zerwało mu z nóg lotnicze buty i lewą rękawicę.

W tym samym momencie, kiedy przemknęło mu przez myśl, że jest uratowany, uczuł ponownie, że leci bezwładnie ku ziemi.

Spojrzał do góry: zbawcza czasza spadochronu ucieka od niego, zwijając się w bezkształtną masę. Prawdopodobnie odłamki pocisków pocięły pasy utrzymujące spadochron.

Kurzienkow spadał w dół jak kamień. Zdawał sobie sprawę, że teraz nic już nie jest w stanie go uratować.

Z błyskawiczną szybkością przez mózg przelatują wspomnienia... Jako dziecko zleciał z oblodzonej beczki i rozbił głowę. Mając czternaście lat policzył własnymi żebrami wszystkie gałęzie brzozy. W cztery lata później „znurkował" z mostu na brzeg rzeki i złamał nogę. A teraz... teraz już koniec. Czekał tylko na śmiertelne uderzenie o granit wzgórza...

Świadomość odzyskał pod wpływem straszliwego bólu w całym ciele. Nie wiedział, ile czasu leżał ani skąd się tu wziął. Powoli jednak przypomniał sobie ostatnie wydarzenia. Pomyślał, że życie zawdzięcza grubym zaspom śnieżnym i ślizgowemu lądowaniu po stoku wzgórza.

Spróbował się podnieść, ale przeszywający ból w całym ciele powalił go z powrotem. Opanowuje go całkowita niemoc. Leży w zaspie, rozbity, z licznymi krwawiącymi ranami na całym ciele. A lotnisko jest przecież tuż obok, najdalej kilkaset metrów...

Cisza. Milczenie nocy otuliło ośnieżone wzgórza. Kurzienkow nieomal słyszy, jak zanika tętno w marznących nogach i w lewej ręce, na której nie ma rękawicy. Otwiera oczy... W bezkresnej ciemnej ciszy błyszczą dalekie gwiazdy, nieme i obojętne na wszystko.

Liczy ostatnie chwile zanikającego życia. Mróz coraz bardziej przenika jego ciało, ból ustaje, powieki opadają...

Nagle do uszu dociera znajomy dźwięk. „Silnik!..." Ale zaraz wszystko cichnie i znów oczy się zamykają, tylko gdzieś daleko, w podświadomości, kołacze uporczywa myśl: „Nie zasypiać! Nie zasy..."

Wyostrzony słuch chwyta nagle odgłos czyichś kroków. A może to tylko złudzenie? Prawa ręka, ogrzana futrem rękawicy, z trudem sięga do pochwy po pistolet. Dwa ostre strzały przeszywają powietrze. Stokrotne echo roznosi je jeszcze długo, choć ręka z pistoletem już opadła na śnieg.

I nagle czyjś głos:

- Kto strzelał?

W odpowiedzi Kurzienkow strzela jeszcze dwa razy. Ktoś podchodzi. Przez kurczowo zaciśnięte zęby pilot z trudem wypycha oporne słowa:

- Lotnik... radziecki. Nogi zamarzają... Lewa ręka... Nieznajomy zrzuca z siebie kożuch, okrywa nim pieczołowicie Kurzienkowa.

- Towarzyszu majorze, leżcie spokojnie... Ja tylko na lotnisko, zaraz przyprowadzę ludzi.

Kurzienkow nie pamiętał, jak długo nie było nieznajomego. Ocknął się, gdy dookoła niego zgromadzili się ludzie. Ale w pośpiechu zapomniano noszy, z ogromną więc ostrożnością przeniesiono go na rozciągniętym kożuchu do gazika.

Ból nie ustawał ani na chwilę. Ale Kurzienkow zamknął oczy z ulgą. Nareszcie... Zadanie... zadanie specjalne... wykonane...

 

 

Bohater Związku Radzieckiego major Siergiej Kurzienkow (obecnie pułkownik w stanie spoczynku) żyje po dziś dzień i cieszy się dobrym zdrowiem. Jak sam twierdzi, ma żelazny organizm, nigdy nie choruje, nigdy też nie odczuwa żadnych dolegliwości związanych z tym niezwykłym bądź co bądź lotem.

W czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej Siergiej Kurzienkow walczył w walkach nad Półwyspem Kolskim i Morzem Barentsa. 28 lutego 1940 roku wystartował do kolejnego lotu bojowego. Był to szczególny lot, zadanie specjalne, który miał zadecydować o losach wielkiego portu radzieckiego na Dalekiej Północy - Murmańska. Zadanie - jak wiemy - zostało wykonane.

Na dobrą sprawę w tym locie nie ma właściwie nic szczególnego. Przecież w czasie wojny tysiące lotników radzieckich wykonywało równie trudne zadania w równie ciężkich warunkach frontowych. Wszystko jednak to, co przydarzyło się potem majorowi Kurzienkowowi, jego lot na palącym się samolocie i upadek bez spadochronu z dużej wysokości, zakrawa na czystą fantazję. Uczeni, specjaliści od aerodynamiki, których prosiłem o komentarz do tego niezwykłego wydarzenia, rozkładali ręce bezradnie:

- To jest niemożliwe! - twierdzili. - To się nie mogło wydarzyć! Z pilota, który spadł z tak ogromnej wysokości bez spadochronu, musiałaby zostać tylko przysłowiowa „mokra plama". Co prawda Kurzienkow spadł na zbocze wzgórza i utknął w potężnej zaspie śnieżnej, co oczywiście w jakiejś mierze wyhamowało jego pęd, ale i tak nie mogło to niczego zmienić. Pilot powinien ponieść śmierć na miejscu...

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin