Wojnowicz Władimir - MOSKWA 2042.rtf

(1753 KB) Pobierz

Władimir

Wojnowicz

Moskwa

2042

 

WSTĘP

Niestety nie zachowały się żadne zapiski. Wszystkie moje zeszyty, notesy, bruliony, dzienniki, nawet pojedyncze kartki papieru pozo­stały tam. Tylko jeden zmięty karteluszek o postrzępionych brzegach zawieruszył się pod podszewką marynarki i zwróciła mi go Frau Grrunberg, właścicielka pralni chemicznej. Na tym świstku odcyf- rowałem po jednej stronie zapis: „4 szm. U nag. Tt. Ł. O. L.” A na odwrocie: „Jutro albo nigdy!” Sens tego zdania jest dla mnie zupełnie oczywisty i w toku mojej opowieści bez trudu go wyjaśnię. Ale o co chodzi w pierwszej notatce? Co to za „4 szm.” i co oznaczają pozostałe litery? Bóg mi. świadkiem, nie pamiętam.

Intryguje mnie zwłaszcza owo „L.”, nie wiem, co oznacza, przed­miot, człowieka, zwierzę - żadnych skojarzeń w moim umyśle nie wywołuje.

A przecież jeszcze całkiem niedawno miałem świetną pamięć, zwła­szcza do liczb. Zawsze bez sprawdzania mogłem podać numer mojego paszportu, książeczki ubezpieczalni, książeczki wojskowej, legitymacji Związku Pisarzy. Można mi wierzyć lub nie, lecz naprawdę nigdy me zapisywałem ¿mmerów telefonów, wystarczyło mi je raz usłyszeć, żeby zapamiętać.

A teraz?

Teraz nawet o moim własnym dniu urodzin przypominają mi czasem dopiero depesze z życzeniami.

Nie mam jednak innego wyjścia i muszę zdać się wyłącznie na pamięć.

Z łatwością mogę przewidzieć, iż część czytelników potraktuje moją opowieść nieufnie, powiedzą: przesadził, wymyślił to sobie, to niemoż­liwe. Nie zamierzam się z nimi spierać, muszę jednak stwierdzić z całą stanowczością, że nigdy niczego nie wymyślam.

Opisuję tylko to, co widziałem na własne oczy lub słyszałem na własne uszy. Albo co opowiedział mi ktoś, komu bezwzględnie ufam. A może nawet wcale nie ufam. W każdym razie to, co piszę, na czymś się opiera. Czasem nawet zupełnie na niczym. Lecz każdy, kto choćby powierzchownie zapoznał się z teorią względności, wie, że nic stanowi odmianę czegoś, a to już jest coś, z czego można coś wysnuć.

Te wyjaśnienia, jak sądzę, powinny wystarczyć, by czytelnik mógł przyjąć moją opowieść z należytą ufnością.

Pozostaje mi tylko dodać, iż postaci w tej książce nie mają żadnych prototypów w rzeczywistości. Wzorem wszystkich głównych bohate­rów, jak i postaci drugoplanowych jest sam autor; przypisałem im nie tylko moje rzekome zalety, ale także prawdziwe braki, wady i złe skłonności, jakimi tak szczodrze obdarzyła mnie natura.

Część pierwsza

Rozmowa przy kuflu piwa

Ta rozmowa odbyła się w czerwcu 1982 roku.

Miejsce akcji: Englischer Garten, Monachium.

Siedzieliśmy w piwiarni, na powietrzu. My - to znaczy ja i mój znajomy Rudolf albo po prostu Rudi. Jego nazwiska żaden normalny Rosjanin nie jest w stanie zapamiętać. Chyba Mittelbrechenmacher czy też Machenmittelbrecher. Coś w tym rodzaju, nieważne zresztą. Nazywam go zwyczajnie Rudi.

Siedzieliśmy naprzeciw siebie i Rudi zasłaniał mi trochę pole widze­nia. Ale kątem oka mogłem z prawej strony obserwować połyskujące ołowianą szarością jezioro i jego brzeg, na którym powoli przewalając się z nogi na nogę spacerowały tłuste gęsi i goli Niemcy. Zapewne nie tylko Niemcy, lecz także ekshibicjoniści wszelkich narodowości, któ­rzy korzystając z pobłażania tutejszej policji ściągają do Monachium z całego świata* żeby pooglądać ludzi i samych siebie pokazać.

Piliśmy piwo z litrowych kufli, nazywanych tu „mass”.

Nie wiem wprawdzie dokładnie, czy sam kufel tak się nazywa, czy jego zawartość - porcja piwa. To zresztą nieważne.\Tak więc siedzieliś­my w piwiarni i sącząc piwo gadaliśmy o tym, co ślina na język przyniosła. Zaczęło się chyba od koni. Bo Rudi ma stadninę. Hoduje konie i sprzedaje je milionerom. Notabene on sam też jest milionerem, ale to również nie ma znaczenia.

Chociaż Rudi zajmuje się handlem końmi, najbardziej interesuje go supernowoczesna technika. Jeździ luksusowym jaguarem nafaszero- wanym wszelaką elektroniką, nie mówiąc już o tym, co dzieje się

w jego domu. Jakieś komputery, tele, audio wideo, radiokolumny* automatycznie otwierane drzwi i temu podobne udogodnienia. Kiedy robi się ciemno, światło w jego gabinecie samo się włącza, oczywiści tylko wtedy, gdy tam ktoś jest. Jeśli pan domu wychodzi z gabinetu, światło natychmiast gaśnie. (Rudi utrzymuje, że dzięki temu urządzeniu oszczędza na elektryczności co najmniej cztery marki miesięcznie.) Jest w domu, rzecz jasna, syntezator, na którym można grać jak na organach, Skrzypcach, ksylofonie, bałałajce i mnóstwie innych instrumentów, na każdym z osobna i wszystkich razem. Jeden człowiek jednym palcem może wykonywać utwory, wymagające dawniej wielkiej orkiestry.

Rudi jest tak zafascynowany tą techniką, że jak się zdaje, nie czyta nić poza czasopismami technicznymi i fantastyką. Nawet moich książek nie przeczytał, choć trzyma je u siebie na widocznym miejscu i rozmaitym końskim znajomym zawsze się przechwala swoim tak niezwykłym przyjacielem - pisarzem rosyjskim. Mnie natomiast powiada (choć nie przeczytał), że piszę zbyt realistycznie, a realizm - to dzień wczorajszy literatury. Prawdę mówiąc, takie bzdurne sądy doprowadzają mnie po prostu do wściekłości i zawsze powtarzam Rudiemu, że jego konie - to również dzień wczorajszy. A skoro konie są jeszcze komuś potrzebne, to jak dotąd nie wygasła także potrzeba literatury przedstawiającej realne życie ludzi. Bo ludzi znacznie bardziej interesuje czytanie o sobie niż

o              jakichś robotach czy Marsjanach.

To właśnie mu powiedziałem, gdy siedzieliśmy w piwiarni. Na co Rudi z pobłażliwym uśmiechem zaproponował mi porównanie na­kładów moich książek z nakładami któregokolwiek średniej klasy autora fantastyki.

-              Fantastyka - oznajmił autorytatywnie - to właśnie literatura przyszłości.

Jego stwierdzenie wyprowadziło mnie z równowagi. Zamówiłem drugie duże piwo i powiedziałem, że zarówno fantastyka, jak i krymi­nały - to nie literatura, lecz banialuki, które podobnie jak gry elektroniczne przyczyniają się do wzrostu masowego zidiocenia.

Palące słońce, zimne piwo i ogólny charakter tutejszych stosunków nie usposabiały do namiętnych sporów. Rudi nie uległ mojemu wzbu­rzeniu i oponując leniwie, wspomniał o Juliuszu Vernie, który, jak mówił, w odróżnieniu od realistów, przewidział wiele osiągnięć nauki naszych czasów, w tym także podróż człowieka na Księżyc.

Odpowiedziałem, że przepowiadanie osiągnięć naukowych nie nale­ży do zadań literatury, a w przepowiedniach Juliusza Veme’a nie ma nic oryginalnego. Każdy człowiek wyobrażał sobie kiedyś loty kos­miczne i pływanie pod wodą; w starych księgach podobne cuda były opisywane na wiele lat przez Verne’em.

-              Możliwe - przyznał Rudi - ale przecież fantastyka przewidziała nie tylko odkrycia w dziedzinie techniki, ale także ewolucję współczes­nego społeczeństwa w kierunku totalitaryzmu. Weźmy choćby Orwel­la. Czyż nie przepowiedział trafnie powstania systemu, który do dziś trwa u was w Rosji?

-              Oczywiście, że nie - zaoponowałem. - Orwell sparodiował tylko istniejącą już w jego czasach rzeczywistość. Opisał idealnie funkcjonujący mechanizm totalitarny, niemożliwy do zrealizowania w żywym ludzkim społeczeństwie. Jeśli mówimy o Związku Radzieckim, to jego mieszkańcy okazują zewnętrzne tylko posłuszeństwo reżimowi, mają jednocześnie w najgłębszej pogardzie jego hasła i apele - odpowiedzią na nie jest zła praca, złodziejstwo i alkoholizm. Tak zwany starszy brat to obiekt powszechnych drwin i niezmienny temat dowcipów.

Muszę zaznaczyć, że dyskusja z ludźmi Zachodu nie należy do zajęć pasjonujących. Człowiek Zachodu widząc, że przeciwnikowi bardzo zależy na własnym punkcie widzenia, gotów bez większego oporu z nim się zgodzić.

Mój spór z Rudim jakoś przygasał, zapragnąłem więc go podsycić. Dlatego powiedziałem, że autorzy fantastyki wymyślili wiele rzeczy, które się spełniły, ale wymyślają także to, co się nigdy nie ziści, jak na przykład podróże Vf czasie.

-              Tak? - zdziwił się Rudi, zapalając cygaro. - Rzeczywiście sądzisz, że podróże w czasie są niemożliwe?

-              Tak - powiedziałem. - Tak właśnie sądzę.

-              W takim razie jesteś w błędzie - stwierdził. - Podróże w czasie przeszły już ze sfery fantazji w sferę praktyki.

Nasza rozmowa, rzecz jasna, toczyła się po niemiecku, a wtedy, w 1982 roku nie byłem zbyt mocny w tym języku (teraz też nie jestem za mocny) i dlatego spytałem Rudiego, czy dobrze go zrozumiałem, że już dziś można z pomocą jakichś środków technicznych przenosić się z jednego czasu w inny?

-              Tak, tak - potwierdził Rudi. - Właśnie usiłuję ci to wytłumaczyć.

Nawet dziś możesz iść do biura podróży, kupić za określoną sufnę bilet i wehikułem czasu wybrać się w przyszłość lub w przeszłość^ dokąd zechcesz. Nawiasem mówiąc, taka maszyna istnieje jak dotąd tylko u nas, w Niemczech, dysponują nią linie- lotnicze Lufthans£E' Muszę dodać, że rozwiązanie techniczne jest bardzo proste. To zwykły prom kosmiczny, typu promu amerykańskiego,- wyposażony jednak nie tylko w zwykłe silniki rakietowe, lecz także W silniki fotonowe. Najpierw prom osiąga pierwszą, a następnie drugą prędkość kosmicz­ną, po czym włączają się silniki fotonowe. Dzięki nim maszyna rozwija prędkość bliską prędkości światła - wtedy dla ciebie czas się za­trzymuje, a na Ziemi biegnie i lądujesz w przeszłości.

Nażłopałem się piwa i byłem lekko wstawiony, mimo wszystko jednak jeszcze całkiem nie zgłupiałem. Oznajmiłem więc Rudiemu:

-              Słuchaj, przestań wreszcie pleść te duby smalone. Wiesz doskona­le, już Einstein to udowodnił, że niemożliwe jest osiągnięcie nie tylko prędkości ponadświetlnej, ale także prędkości światła.

Tu Rudi zdenerwował się wreszcie, wypluł cygaro, stuknął pustym kuflem o stół, czego bym się po nim, tak zawsze zrównoważonym, nigdy nie spodziewał.

-              To, co powiedział twój Einstein, od dawna je$t przestarzałe

-              oznajmił. - Euklides mówił, że przez punkt leżący poza prostą można poprowadzić tylko jedną równoległą, i miał rację. Łobaczewski stwierdził, że można poprowadzić dwie i więcej równoległych, i oka­zało się, że obaj mieli rację; Einstein mówił, że to niemożliwe, i miał rację, a ja powiadam, że możliwe, i również mam rację.

-              Posłuchaj - powiedziałem mu - nie zadzieraj tak nosa. Szanuję cię oczywiście (kiedy sobie wypiję, szanuję wszystkich), ale mimo wszystko nie jesteś jeszcze Einsteinem.

-              To prawda - przyznał Rudi. - Nie jestem Einsteinem. Jestem Mittelbrechenmacherem, ale muszę ci powiedzieć, że Łobaczewski też

1              nie jest Euklidesem.

Widząc, jak bardzo jest wzburzony, zapewniłem go niezwłocznie, że w gruncie rzeczy mało mnie obchodzi, który z nich (Einstein, Łoba­czewski, Euklides czy Rudi) jest mądrzejszy; chętnie korzystam ze zdobyczy współczesnej techniki, nie interesuje mnie jednak zupełnie na jakich zasadach się opierają. I tak jest w istocie rzeczy. Te notatki, na przykład, piszę teraz ną komputerze. Naciskam klawisze - na ekranie

pojawiają się słowa. Wystarczy kilka najprostszych manipulacji i te same słowa wydrukują się na papierze. Jeśli zechcę przestawić jakieś akapity, maszyna natychmiast spełni moją wolę. Zechcę zmienić wszędzie nazwisko Mittelbrechenmacher na Machenmittelbrecher al­bo na Einstein, maszyna też to dla mnie wykona. Codziennie korzys­tam z maszynki do golenia, z odbiornika radiowego albo z telewizora. Czyż muszę koniecznie wiedzieć, na jakich zasadach opiera się działa­nie tych przedmiotów?

Spytałem Rudiego, czy latał już maszyną czasu. Powiedział, że latał

i              ma 4ość. Chciał raz obejrzeć zapasy gladiatorów w starożytnym Rzymie i sam wylądował na arenie. Ledwo zdołał ujść z życiem. Od tego czasu woli oglądać takie rozmaite cuda w telewizorze albo czytać

o              nich książki.

Nie bardzo chciałem mu wierzyć. Ale powiedział mi, że łatwo mogę się przekonać o realnej możliwości podróży w czasie. W tym celu powinienem tylko udać się do jego znajomej - Fraulein Globke

-              która pracuje w Reiseburo na Amalienstrasse 5.

-              Ale praktycznie i tak chyba nie uda d się odbyć tej podróży

-              orzekł Rudi.

-              Dlaczego „i tak”, dlaczego „chyba nie”? - spytałem. - Sam przecież mówiłeś, że to już przeszło ze sfery fantastyki w sferę praktyki.

-              Tak - uśmiechnął się - to prawda. Ale cena biletu jest jeszcze fantastyczna i nie weszła w sferę dostępności. Zresztą, po co masz latać i narażać się na niepotrzebne ryzyko? Nie jesteś przecież po­szukiwaczem przygód.

To ostatnie zdanie świadczy tylko o tym, że Rudi nie znał mnie; dobrze. Jestem właśnie poszukiwaczem przygód.

Fräulein Globke

Wnętrze Reisebüro na Amalienstrasse wyglądało najzwyczajniej w świecie. Kolorowe plakaty i prospekty zachęcały do obejrzenia piramid egipskich, gejzerów islandzkich, fiordów norweskich. Za­

praszały na plaże Wysp Bahama, na narty w Alpy Szwajcarskie, reklamowały rejsy słynnym transatlantykiem „Królowa Elżbieta II”.

Zapytałem o Fräulein Globke i wskazano mi rudawą piegowatą dziewczynę w kącie odgrodzonym ekranem komputera.

Prawdę mówiąc, w ostatniej chwili ogarnęła mnie duża trema. Zląkłem się, że ten drań Rudi zakpił sobie ze mnie i całe Reisebüro zaraz się tu zbiegnie, żeby porechotać kosztem wystrychniętego na dudka cudzoziemca. Ale gdy wymieniłem swoje nazwisko i po­dałem cel podróży, ku mojej radości i mimo wszystko jednak zaskoczeniu, Fräulein Globke wcale się nie zdziwiła i nie próbowała się śmiać.

-              Tak - powiedziała - biuro rzeczywiście może wysłać każdego klienta w dowolny czas i dowolne miejsce na Ziemi, a ona, Fräulein Globke, jest gotowa do usług.

Moje życzenie z jej punktu widzenia było dość skromne. Chciałem znaleźć się w Moskwie o pięćdziesiąt lat później, to znaczy w Moskwie 2032 roku.

-              Dobrze - powiedziała i jej wymanikiurowane palce zaczęły biegać po klawiaturze komputera.

Na ekranie pojawiły się jakieś skaczące litery i cyfry. Fräulein Globke popatrzyła na nie, cmoknęła językiem, odwróciła się w moją stronę i rozłożyła ręce.

-              Aha, nie macie więc państwo takiej możliwości? - ucieszyłem się, że będę mógł utrzeć nosa Rudiemu.

-              Niestety - odpowiedziała z zakłopotaniem. - Na ten rejs wszyst­kie bilety są sprzedane. Ale jeśli zgodziłby się pan polecieć sześć­dziesiąt lat w przyszłość...

-              To bez różnicy! - przerwałem jej. - Dziesięć lat więcej czy mniej nie ma znaczenia.

-              Świetnie! - i Fräulein z promiennym uśmiechem zakomunikowała mi, że uczyniłem właściwy wybór, przychodząc właśnie do nich. Ponieważ jak dotąd jest to jedyne w Europie biuro podróży, które organizuje tego typu wyprawy. Jeśli interesuje mnie sposób trans- lokacji...

-              Proszę mi wybaczyć - przerwałem zniecierpliwiony - to już mniej więcej wiem, wystarczająco dokładnie objaśnił mi to Herr Machenmit- tełbrecher.

-              Mittelbrechenmacher — poprawiła mnie grzecznie.

Podziękowałem jej za to i powiedziałem, że interesują mnie warunki

lotu, a nie jego teoretyczna podstawa. Chodzi mi o stan nieważkości

i              w ogóle, czy nie za bardzo kołysze. Rzecz w tym, iż po wypiciu miewam czasem mdłości, nawet na Ziemi.

-              O stan nieważkości - uśmiechnęła się Fräulein - nie musi się pan niepokoić. Nasza elektroniczna instalacja wytwarzająca sztuczne pole grawitacji jest bezkonkurencyjna. A jeśli chodzi o mdłości, to nie potrafię nic powiedzieć. Czy nie mógłby pan podczas lotu powstrzy­mać się od picia napoi wysokoprocentowych?

-              Co? — zdziwiłem się. - Mam się powstrzymywać przez sześć­dziesiąt lat? Zbyt wiele pani ode mnie żąda, Fräulein!

-              Ależ skąd! - zaoponowała gorąco. - Nie ma mowy o tak długim okresie. To na Ziemi minie sześćdziesiąt lat. Dla pana będzie to za­ledwie trzy i pół godziny. Tyle co trwa lot z Monachium do Moskwy.

-              No, tak - powiedziałem. - To co innego. Rozumiem. Dla mnie miną tam tylko trzy godziny. A w rzeczywistości minie sześćdziesiąt lat. I przez te sześćdziesiąt lat ani kropli?

-              Ależ nie! Skądże znowu! - Fräulein tak była wzburzona, że na jej twarzy wystąpiło dwa razy więcej piegów. - Dlaczego ani kropli? Pić czy nie pić to w końcu pańska sprawa. Podczas lotu alkohol serwuje się pasażerom w nieograniczonych ilościach i oczywiście bezpłatnie.

-              To co innego - stwierdziłem. - Dlaczego mi pani od razu tego nie powiedziała, że napoje są bezpłatne? Jeśli są bezpłatne, to nie ma się nad czym zastanawiać. Proszę wypisać jeden bilet tam i po miesiącu z powrotem, miejsce dla pijących i palących, najlepiej przy oknie.

-              Dobrze - kiwnęła głową Fräulein. - Muszę pana jednak uprze­dzić, że nasza firma nie gwarantuje powrotu. Uczynimy oczywiście wszystko, co w naszej mocy, ale nie wiemy, jaka tam będzie w tym czasie sytuacja polityczna. Konsul naszego kraju jest, rzecz jasna, zawsze do pańskiej dyspozycji, ale mówiąc między nami, kto może zaręczyć, że za sześćdziesiąt lat nasz kraj będzie jeszcze istnieć i będzie miał konsulów?

No pewnie, pomyślałem, przez sześćdziesiąt lat wszystko może się zdarzyć. Ale właśnie dlatego lecę, żeby dowiedzieć się, co tam nastąpi.

-              Zgoda - powiedziałem. - Nie ma sprawy. Powrotu państwo nie

gwarantujecie. Ale skoro zapewniacie bezpłatnie napoje, to proszę jednak wypisać bilet

Podałem jej paszport. Cienkie palce Fräulein Globke znów zaczęły biegać po klawiaturze komputera, jakby wykonywały jakąś muzykę liter i cyfr. Na ekranie pojawiło się moje imię, nazwisko, numer paszportu i data rejsu, a następnie znów jakieś cyfry skacząc wesoło mnożyły się przez siebie. Pod koniec znieruchomiały ustawiwszy się w taką oto liczbę:

4.578.843.00

-              Bilet w obie strony - odczytała Fräulein - kosztuje cztery miliony pięćset siedemdziesiąt osiem tysięcy osiemset czterdzieści trzy marki.

-              Ho! Ho! - odezwałem się.

-              Ale jeśli zapłaci pan gotówką, to firma udzieli dziesięcioprocen­towej zniżki i wówczas cała podróż będzie pana kosztowała... - Znów jej palce poszły w ruch, cyfry znów zaczęły skakać i ustawiły się w nową liczbę: - Cztery miliony sto dwadzieścia tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt marek i siedemdziesiąt fenigów.

-              To już co innego - powiedziałem.

-              Ponadto, gdyby pan nie wrócił w okresie trzech miesięcy, siedem­dziesiąt pięć procent ceny powrotnego biletu zostanie zwrócone pańs­kim spadkobiercom.

-              Doskonale - orzekłem. 1 Co prawda i tak nie posiadam takiej sumy w gotówce, ale bardzo liczę na pomoc Herr...

-              ...Mittelbrechenmachera - podpowiedziała mi Fräulein Globke.

Co za ludzie! Po co pchają się ze swoim podpowiadaniem? Czyż ta

Fräulein myśli, że bez niej nie potrafiłbym sobie przypomnieć nazwis...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin