Antologia_Kroki w nieznane_2011_07.rtf

(5184 KB) Pobierz
Antologia_Kroki w nieznane_2011_07


Almanach fantastyki

 

Kroki

w nieznane

tom 7

 

 

pod redakcją

Mirka Obarskiego

 

 

2011

 


Spis treści

 

 

Mirek Obarski PRZEDMOWA

Dan Simmons TEGOROCZNE ZDJĘCIE KLASOWE

Charles Yu SUPERBOHATER TRZECIEJ KATEGORII

K. J. Parker BŁĘKIT I ZŁOTO

Ted Kosmatka PROROCZE ŚWIATŁO

Tony Pi PRZYNĘTA DOSKONAŁA

Will Ludwigsen PAMIĘĆ JEST CZYMŚ JAK DOM

Marina i Siergiej Diaczenko PRZENICOWANY ŚWIAT

Paul M. Berger STEREOGRAM SZAREGO FORTU W DNIACH JEGO CHWAŁY

Charles Stross Palimpsest

Mercurio D. Rivera TWOJE CIERPIENIE NAS OCHRONI

Jurij Nesterienko ROZPACZ

Noty o autorach

Podziękowania


Mirek Obarski

PRZEDMOWA

 

 

Tegoroczny almanach fantastyki Kroki w nieznane jest jednym z najbardziej zróżnicowanych gatunkowo od czasu reaktywacji serii. Czytelnik poszukujący współczesnej literatury fantastycznej znajdzie tu całe bogactwo jej odmian. Począwszy od modnego dziś horroru spod znaku zombie, poprzez opowieści grozy, historię rodem z komiksów o superbohaterach, nowoczesną science fiction, aż po rozegraną w zawrotnym tempie fantastykę przygodową i fantasy.

Ostatnie tomy antologii powstawały w czasie, kiedy amerykański rynek wydawniczy zaczął wchodzić w głęboką i rewolucyjną zmianę. W tym roku stało się to już bardzo widoczne. Amazon, największa na świecie księgarnia wysyłkowa, ogłosił, że na każde sprzedane przezeń 100 książek tradycyjnych, przypadło 105 w formacie cyfrowym. Nie sprawdzają się zatem kasandryczne zapowiedzi rychłego zaniku umiejętności czytania i pisania. Ludzie od początku świata nigdy tyle nie pisali i czytali (wprawdzie dotyczy to również wpisów w mediach społecznościowych), a także nigdy tyle nie kupowali książek (wprawdzie do czytania na tabletach i w komórkach). Ale cóż to szkodzi, jeśli dzięki temu trendowi wzrosła subskrypcja amerykańskich czasopism fantastycznych i szybciej mogą docierać do polskich czytelników tłumaczenia nowych, ciekawych utworów?

Na dostępność i mnogość tytułów elektronicznych nakłada się inne zjawisko: eksplozja amerykańskich wortali i fanzinów internetowych. Początkowo publikowali tam autorzy na dorobku. Dziś pojawiają się też teksty autorów skupionych wokół kluczowych magazynów papierowych. Wszystko zatem wskazuje, że jest z czego wybierać. Ale ta obfitość jest nieco zwodnicza gdyż, jak to często bywa, ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Pocieszający jest fakt, że trafiają się wśród tej powodzi opowiadania doskonałe. Przykładów nie trzeba szukać daleko, np. zamieszczone w poprzednich tomach Kroków w nieznane „Śmiercionauci” Teda Kosmatki, „Dom Maga” Meghan McCarron, „Eros, filos, agape” Rachel Swirsky oraz „Rzeczy” Petera Wattsa zostały opublikowane w Internecie.

Podobnie zamieszczony w niniejszej antologii „Stereogram Szarego Fortu w dniach jego chwały” Paula M. Bergera, będący rzadkim przykładem eksperymentu formalnego w fantasy, której wyjątkowo dużo w tym tomie. „Błękit i złoto” K. J. Parker to okraszona czarnym humorem historia alchemika konfabulującego i oszukującego tak zapamiętale, że wprowadza w błąd nie tylko inne postaci opowiadania, ale i samego czytelnika. Parker zresztą lubuje się w takiej grze. Od lat ukrywa swoją tożsamość za pseudonimem, każąc się domyślać nawet swojej płci.

Trzy opowiadania mieszczą się w szeroko pojętej definicji opowieści grozy. Najbardziej klasyczne jest najstarsze w tym zbiorze „Tegoroczne zdjęcie klasowe” Dana Simmonsa. Mimo dwóch dziesiątków lat od premiery tekst absolutnie nic nie stracił ze swojej wyjątkowej przewrotności. Mercurio D. Riviera, przedstawiciel rzadko spotykanej u nas fantastyki latynoskiej, niekonwencjonalnie opowiada o sile przesądu w „Twoje cierpienie nas ochroni”, zaś Jurij Nesterienko, w depresyjnej i wstrząsającej „Rozpaczy”, wystawia na próbę nerwy nawet najwytrzymalszych czytelników.

Kilka innych opowiadań z tego tomu to czysta fantastyka. Marina i Siergiej Diaczenko, autorzy „Przenicowanego świata” eksplorują rzeczywistość wykreowaną przez siebie w Vita nostrze i Cyfrowym. Wszyscy jesteśmy bohaterami serialu: nikła część gra role pierwszoplanowe, reszta zaś funkcjonuje w drugim planie lub egzystuje na jego obrzeżach jako statyści. Diaczenkowie dobrze czują się w tej konwencji. Spod ich ręki wyszedł przecież scenariusz do rosyjskiej superprodukcji Przenicowany świat (zbieżność tytułów przypadkowa). Will Ludwigsen, amerykański autor, który pisuje niewiele, ale za to bardzo charakterystycznie, debiutuje w polskim przekładzie tekstem „Pamięć jest czymś jak dom”, który ma szansę trafić w gusta miłośników Raya Bradbury.

Almanach odnotowuje wysyp autorów o azjatycko brzmiących nazwiskach. Statystyka podpowiada, że tamten region świata, tylko same Chiny, powinny wydać na świat przynajmniej kilku twórców na miarę Lema. Jednak rewolucja kulturalna i „Kampania przeciwko zanieczyszczeniom duchowym” z lat 80. XX w., wymierzona w prozachodnie tendencje, postawiły skutecznie tamę rozwojowi fantastyki. Lektura tekstów powstających obecnie w Chinach nie wskazuje na jakieś znaczące odrodzenie. Jednak to chyba tylko kwestia czasu, bo zapotrzebowanie na fantastykę jest tam spore. Poziom czytelnictwa najpopularniejszego chińskiego czasopisma „Science Fiction World”, sięga miliona osób.

Natura nie znosi próżni i do głosu doszły dzieci niedawnych imigrantów do Ameryki. Wśród autorów z tego kręgu, korzystających z zachodniej swobody myśli i poglądów, najciekawszy, oprócz Teda Chianga, wydaje się dziś Charles Yu. Zamieszczony w tej książce „Superbohater Trzeciej Kategorii” kontestuje jedno z największych osiągnięć amerykańskiej kultury masowej, czyli kult superbohaterów. „Supermanie, gdzie byłeś?!” – tym napisem krzyczącym z murów po upadku wież World Trade Center mógł inspirować się Yu pisząc o niespasowaniu aspiracji i możliwości, ale też wymyślonego i realnego.

Krańcowo odmienne jest pisarstwo Tonyego Pi. Wyróżnia je wartka akcja, niebanalna scenografia, inteligentne dialogi: wszystko czego potrzebuje rasowy bestseller. „Przynęta idealna”, pierwszy tekst tego autora przetłumaczony na język obcy, wchodzi w skład bardzo filmowej serii o Elektach, nieśmiertelnych zmiennokształtnych.

Fantastykę naukową w ścisłym tego słowa znaczeniu reprezentują w tym tomie dwa opowiadania. „Prorocze światło” Teda Kosmatki eksploruje paradoksy jednego z dziesięciu najpiękniejszych eksperymentów w historii nauki, za jaki uznaje się doświadczenie z tzw. podwójną szczeliną Thomasa Younga. Kosmatka niepostrzeżenie zaciera granice między fikcją a rzeczywistością, stawiając czytelnika oko w oko z fascynującą zagadką wpisaną w posady naszego świata.

Można się spotkać z poglądem, że jest dwóch Strossów. Pierwszy zajmuje się twórczością spod znaku hard sf. Drugi pisuje teksty o zabarwieniu humorystycznym. W tym almanachu prezentujemy „Palimpsest”, czyli Strossa w wydaniu na poważnie, podejmującego dyskusję, jak twierdzi niezamierzoną, z powieścią Koniec wieczności Isaaca Asimova (osią obu utworów jest istniejąca poza czasem organizacja czuwająca nad biegiem historii). Brytyjczyk, swoim zwyczajem, oferuje wielokrotnie złożoną intrygę, opartą na osiągnięciach współczesnej astrofizyki, niedostępnych w latach 50., kiedy swoją książkę pisał Asimov.

To kolejny przykład ciekawej tendencji do recyklingu, wydawałoby się, od dawna zużytych i wyeksploatowanych tematów. Rozwój nauki i technologii, zmiany społeczne i cywilizacyjne pozwalają odrzucać stare klisze i przetwarzać na nowo, ze znakomitym rezultatem, uniwersalne dla gatunku zagadnienia. W poprzednich Krokach w nieznane Rachel Swirsky w „Eros, filos, agape”, również wariacji na temat dzieła Asimova, zajmowała się interakcją robota i człowieka. Ted Chiang w „Cyklu życia oprogramowania”, polemizował ze Stanisławem Lemem w kontekście sztucznej inteligencji. Stross próbuje wywrócić do góry nogami schemat podejścia do podróży w czasie. W świetle tych prób można przypisać fantastyce, w skali niedostępnej chyba żadnemu innemu gatunkowi literackiemu, unikalną cechę: stałą gotowość do zmian, a co za tym idzie, do rozwoju.


Dan Simmons

TEGOROCZNE ZDJĘCIE KLASOWE

 

 

Ze swej kryjówki na balkonie starej szkolnej dzwonnicy pani Geiss obserwowała, jak jej nowy uczeń idzie przez plac zabaw dla pierwszoklasistów. Opuściła lufę remingtona .30-06, aż chłopiec znalazł się w punkcie przecięcia linii celownika w lunetce. W porannym świetle widoczność była doskonała. Nie znała tego chłopca; wyglądało na to, że miał jakieś dziewięć czy dziesięć lat, gdy zmarł. Na jego zielonej koszulce z Wojowniczymi Żółwiami Ninja widać było rozcięcie przez środek, a na wystrzępionych brzegach osiadły kropelki krwi. Pani Geiss dostrzegła biały błysk odsłoniętego żebra.

Zawahała się i odsunęła głowę od okularu. Patrzyła, jak mała figurka miota się i kuśtyka między huśtawkami, a potem dookoła małpiego gaju. Był w odpowiednim wieku, ale miała już dwudziestu dwóch uczniów. Co gorsza, wiedziała, że to będzie trudna klasa. A dziś mieli robić zdjęcie klasowe i nie potrzebowała dodatkowych utrudnień. Poza tym wygląd chłopca nie do końca spełniał jej oczekiwania wobec czwartoklasistów... zwłaszcza na zdjęciu klasowym.

Przed Udrękami nie miałaś takich luksusów, skarciła się w duchu. Przyłożyła znów oko do plastikowej osłony okularu i skrzywiła się lekko na myśl o dzieciach, które w ciągu tych lat kierowano do jej klasy: dzieci głuche i niewidome, dzieci z zaburzeniami z pogranicza autyzmu, dzieci z epilepsją i zespołem Downa, dzieci nadpobudliwe i molestowane seksualnie, dzieci porzucone, dzieci z dysleksją i małymi napadami padaczkowymi... dzieci umierające na raka i AIDS...

Martwe dziecko pokonało już płytką fosę i zbliżało się do ogrodzenia z drutu kolczastego, które pani Geiss ustawiła wokół szkoły, w miejscu, gdzie plac zabaw pierwszoklasistów przylegał do używanego przez czwartoklasistów asfaltowego boiska do koszykówki i do squareballa. Wiedziała, że chłopiec będzie szedł dalej i napierał na druty, nie zwracając uwagi na strzępy ciała wyszarpywane przez metalowe kolce.

Westchnęła; czuła się zmęczona jeszcze zanim szkolny dzień formalnie się zaczął. Opuściła remingtona, przesunęła bezpiecznik i zaczęła schodzić z dzwonnicy po drabinie, by powitać nowego ucznia.

 

* * *

 

Po drodze do szafki ze sprzętem zajrzała do klasy. Dzieci były niespokojne; światło dnia i głód sprawiały, że zaczynały się szarpać na łańcuchach i w metalowych obrożach. Malutka Samantha Stewart, która właściwie była za mała, by uczęszczać do czwartej klasy, podczas nocnej walki nieomal zdarła z siebie sukienkę. Sara i Sarah J. zaplątały się nawzajem w swoje łańcuchy. Todd, największy z całej bandy i były klasowy dręczyciel, znów przegryzł gumową wyściółkę obroży. Pani Geiss dostrzegła płatki czarnej gumy na białych wargach Todda; wiedziała, że metalowa obroża otarła mu szyję prawie do kości. Niedługo pani Geiss będzie musiała coś postanowić w sprawie Todda.

Na długiej tablicy ogłoszeniowej za jej biurkiem wisiało trzydzieści osiem zdjęć klasowych, które tam powiesiła. Trzydzieści osiem lat. Trzydzieści osiem zdjęć, wszystkie zrobione w tej szkole. Od trzydziestego drugiego roku zdjęcia były o wiele mniejsze, gdyż zrezygnowano z wielkoformatowych aparatów, z których korzystało studio fotograficzne, na rzecz szkolnego polaroidu, który pani Geiss przystosowała, by można było podtrzymać tradycję. Klasy były także mniejsze. W roku trzydziestym piątym w czwartej klasie było tylko pięciu uczniów. Sarah J. i Todd byli w tej klasie: żywi, o zaróżowionej skórze, chudzi i wystraszeni, ale zdrowi. W trzydziestym siódmym roku nie było żadnych żywych dzieci... ale klasa liczyła siedmiu uczniów. Na przedostatnim zdjęciu było szesnaścioro dzieci. W tym roku, dziś, stanie z aparatem naprzeciwko dwudziestu dwóch uczniów. Nie, poprawiła się w myślach, z nowym chłopcem będzie ich dwudziestu trzech.

Pani Geiss potrząsnęła głową i podeszła do szafki ze sprzętem. Zaprogramowany szkolny dzwonek rozlegnie się za kwadrans.

Niosąc drąg do łapania, szczypce, kajdanki, grube rękawice i gumowy fartuch, zabrane z szafki ze sprzętem, pani Geiss zbiegła szerokimi schodami na pierwsze piętro. Przy frontowych drzwiach spojrzała na ekrany monitoringu, by upewnić się, że na zewnętrznym dziedzińcu, w pasażu i na placu zabaw dla czwartoklasistów nie ma nikogo poza nowym chłopcem; zawiązała fartuch, przewiesiła remingtona przez ramię, włożyła rękawice, otworzyła zabezpieczone stalowymi zasuwami drzwi, uniosła drąg i ruszyła na powitanie nowego ucznia.

Drut kolczasty dokonał dalszych spustoszeń w odzieniu chłopca. Z jego ramion zwisały strzępy bezkrwistego ciała. Gdy pani Geiss wkroczyła w światło słońca, uniósł martwą twarz i zwrócił puste oczy w jej kierunku. Miał żółte zęby.

Pani Geiss wstrzymała oddech, gdy chłopiec kołysząc się kroczył po omacku w jej stronę. Nie chodziło nawet o zapach; przyzwyczaiła się do tego, że dzieci cuchną padliną. Nowy chłopiec sprawiał wrażenie gorszego od większości uczniów, gorszego nawet od Todda. Podczas marszu przez fosę, na skraju terenu szkoły, spodnie nasiąkły mu benzyną i zapach benzyny nieco tłumił jego własny odór. Pomyślała, że wstrzymuje oddech, bo nawet po upływie tylu miesięcy... czy wręcz lat... nadal spotkanie z nowym uczniem wywoływało pewne emocje.

Chłopiec pokonał piętnaście ostatnich kroków w stronę wybetonowanego podwórza. Pani Geiss przyjęła postawę i uniosła drąg.

Kiedyś drąg był ponaddwumetrowym drewnianym kijem z mosiężnymi okuciami, używanym do otwierania i zamykania wąskich górnych okien szkoły. Pani Geiss zmodyfikowała go, mocując ciężki wędkarski kołowrotek z mocnym drutem do belowania, przybijając przelotki, przez które przechodził drut i prowizorycznie mocując urządzenie na końcu tak, że znalazła się tam pętla o podwójnej grubości. Wpadła na ten pomysł oglądając stare odcinki programu „Mutual of Omahas Wild Kingdom”. Ten... jak mu tam... ten wysoki, przystojny facet, który odwalał całą robotę... Jim... używał czegoś podobnego do łapania grzechotników.

To biedne dziecko jest groźniejsze od grzechotnika, pomyślała pani Geiss. I skupiła się całkowicie na łapaniu.

Obeszło się bez problemów. Dziecko szarpnęło się do przodu. Pani Geiss nałożyła mu na szyję podwójną pętlę z drutu, zwolniła chwyt, by zacisnąć pętlę, po czym zablokowała drut. Metal wpił się w ciało chłopca, lecz był za gruby, by odciąć płat ciała. Gdyby chłopiec oddychał, pętla zadusiłaby go, ale tym nie trzeba było się już przejmować.

Pani Geiss wykonała krok do przodu i chłopiec szarpnął się, zakołysał, opuścił ramiona i upadł na plecy; jego głowa uderzyła o beton z przyprawiającym o mdłości odgłosem, przypominającym rozbicie melona. Nauczycielka obejrzała się przez ramię, by upewnić się, że na boisku i placu zabaw nadal nikogo nie ma, po czym przyszpiliła młócące rękami w powietrzu dziecko, najpierw drągiem, a potem stopą. Chłopiec zaczął drapać jej wysokie skórzane buty.

Pani Geiss wprawnym ruchem opuściła drąg, chwyciła nadgarstki chłopca jedną dłonią w rękawicy i skuła go używając drugiej dłoni, po czym usiadła mu na piersi, podkasując przy tym sukienkę z drukowanej tkaniny. Pani Geiss ważyła prawie 90 kilogramów, więc chłopiec nie miał żadnych szans na ucieczkę. Krytycznym rzutem oka oceniła jego rany: śmiertelny okazał się cios w pierś i wyglądało na to, że zadano go tasakiem rzeźniczym albo długim nożem; pozostałe rany cięte, rany szarpane i ukąszenia oraz jedna rana od kuli wysoko na ramieniu chłopca, powstały już po jego śmierci.

Pani Geiss skinęła głową, z czymś w rodzaju zadowolenia, rozsunęła trzepoczące wargi chłopca, jakby oglądała konia, i wyrwała mu zęby kleszczami. Chłopiec nie wydał żadnego dźwięku. Zauważyła, że muchy złożyły już jajeczka w kącikach jego oczu; postara się coś z tym zrobić przy czyszczeniu.

Zmieniła nieco pozycję ciała, po czym przesunęła się na jego piersi, uniosła skute nadgarstki i sprawnie powyrywała mu paznokcie kleszczami. Nie pojawiła się żadna krew poza wyschniętą i zmatowiałą substancją pod jego paznokciami.

Dziecko warczało na nią jak rozzłoszczony żółw, ale samymi dziąsłami nigdy nie będzie w stanie przebić skóry, a co dopiero gumiaków i sztruksowych spodni, które nosiła pod sukienką.

Spojrzała znów przez ramię. Kilka miesięcy temu zaskoczyło ją pięciu – sami dorośli – którzy bezgłośnie pokonali druciane ogrodzenie, kiedy pilnowała dzieci na przerwie, a remington mieścił tylko sześć nabojów. Jeden ze strzałów w głowę niemal chybił; strzeliła drugi raz, gdy zataczający się mężczyzna był już zaledwie jakiś metr od niej, a adrenalina, jaka pojawiała się w jej żyłach na wspomnienie tego spotkania, skłaniała ją do czujności.

Plac zabaw był pusty. Pani Geiss chrząknęła, uniosła chłopca do pionu za pomocą drucianej pętli, otworzyła drzwi drugą ręką i wepchnęła go przed sobą, prowadząc na końcu drąga. Do pierwszego dzwonka będzie dość czasu na czyszczenie.

 

* * *

 

Pierwszą czynnością w porannym harmonogramie było zapisanie planu kredą na tablicy. Pani Geiss zawsze to robiła, by poinformować dzieci, co tego dnia będą robić i czego się nauczą.

Harmonogram zaczynał się od przysięgi wierności. Pani Geiss zdecydowała, że nie będzie tego zmieniać i przedstawi nowego chłopca później. Posadziła go w trzecim rzędzie od tyłu, od strony okien. Pani Geiss zdjęła mu kajdanki, zapięła na nogach przykręcone do podłogi okowy, przywiązała w pasie łańcuchem, który z kolei był przypięty do długiego łańcucha, rozciągniętego nad wszystkimi biurkami, po czym włożyła mu żelazną obrożę. Chłopiec wymachiwał w jej stronę rękami; w jego martwych oczach przez sekundę pojawiło się coś, co mogło oznaczać głód, ale jego rączki były za krótkie, by mógł wyrządzić krzywdę dorosłej osobie.

Nawet przed Udrękami pani Geiss uśmiechała się, oglądając filmy czy programy telewizyjne, w których dzieci używały technik dżudo czy karate, by rzucać dorosłymi przez cały pokój. Wiele lat doświadczeń podpowiadało jej, że z powodu zwykłych praw mechaniki cios dziecka był zwykle nieszkodliwy. One po prostu nie dysponowały wystarczającą masą, długością ramienia i dźwignią, by wyrządzić jakąś szkodę. Nowy chłopiec nie miał zębów ani paznokci, więc pani Geiss mogła sobie łatwo z nim poradzić bez drąga i łańcuchów, gdyby tylko zechciała.

Ale nie chciała. Trzymała je na dystans i z taką ostrożnością, jak wobec jednego dziecka zarażonego wirusem HIV, jeszcze przed Udrękami.

Czas na przysięgę wierności. Spojrzała na klasę, liczącą dwudziestu trzech uczniów. Kilku stało i szarpało się w jej kierunku, pobrzękując łańcuchami, ale większość leżała rozciągnięta w ławkach albo wychylała się z krzeseł, jakby zamierzali uciec pełzając po podłodze. Pani Geiss potrząsnęła głową i przesunęła duży przełącznik na swoim biurku. Sześć dwunastowoltowych akumulatorów spięto szeregowo, a ich elektrody podłączono do niewolniczego łańcucha, który biegł od biurka do biurka. Zobaczyła iskry i poczuła zapach ozonu.

Elektryczność oczywiście nie wyrządzała im żadnej szkody. Tym dzieciom nic nie wyrządzało szkody. Prąd miał na nie jednak jakiś elektryzujący wpływ, jak w oryginalnych eksperymentach Galvaniego, kiedy to elektryczność sprawiała, że żabie udka zaczynały kopać, nawet odcięte od ciała.

Uczniowie doznawali skurczów, wili się i szarpali, głośno pobrzękując łańcuchami. Wspinali się na palce, jakby próbowali się unieść ponad prąd płynący przez ich ciała. Rozpościerali histerycznie dłonie na wysokości piersi i zamykali je w pięści. Niektórzy otwierali usta, jakby wydając cichy krzyk.

Pani Geiss położyła dłoń na sercu i zwróciła się w stronę wiszącej nad drzwiami flagi.

– Przysięgam wierność fladze Stanów Zjednoczonych Ameryki... – zaczęła.

 

* * *

 

Przedstawiła nowego chłopca jako Michaela. Rzecz jasna nie miał przy sobie żadnych dokumentów i pani Geiss była pewna, że przed Udrękami nie uczęszczał do tej szkoły, ale w klasie nie było żadnego innego Michaela i pani Geiss odniosła wrażenie, że to imię do niego pasuje. Klasa nie zwróciła uwagi na prezentację. Michael też nie.

Pierwszą lekcją po przysiędze była matematyka. Pani Geiss zostawiła uczniów samych na wystarczająco długo, by móc zejść na dół, sprawdzić szereg monitorów wideo i wziąć nagrody za dobrą naukę z długiego szeregu otwartych zamrażarek w korytarzu na dole. Rok wcześniej wyciągnęła te zamrażarki z supermarketu Safeway. Donnie jej pomógł. Pani Geiss mrugnęła dwa razy, myśląc o Donniem, jej przyjacielu i byłym opiekunie. Donnie pomógł jej z tyloma rzeczami... bez niego nigdy nie udałoby się jej uruchomić produkcji nagród za dobrą naukę w wytwórni klopsików drobiowych na skraju miasta... ani podłączyć kamer wideo i monitorów wyniesionych ze sklepu Radio Shack. Gdyby tylko Donnie nie zatrzymał się, by pomóc kierowcy tej ciężarówki z uciekinierami, która zepsuła się tuż przy międzystanowej...

Pani Geiss otrząsnęła się z zadumy, poprawiła pasek od remingtona i zaniosła pudełko z nagrodami do pokoju nauczycielskiego. Ustawiła zegar kuchenki mikrofalowej na trzy minuty.

Zapach podgrzewanych klopsików sprawił, że uczniowie zaczęli głośniej podzwaniać łańcuchami i miotać się, gdy wkroczyła do sali lekcyjnej. Pani Geiss postawiła pudło na stole przy biurku i podeszła do tablicy.

Dzięki Bogu, że Donnie wiedział, jak działa linia do produkcji klopsików w fabryce, pomyślała, wypisując liczby od 0 do 10.

Dzieci oczywiście nie jadały klopsików z kurczaka. Dzieci, jak wszyscy, którzy wrócili podczas Udręk, lubiły tylko jedno danie.

Pani Geiss spojrzała na tacę podgrzanych klopsików. Choć opierała się, poczuła, jak ślina napływa jej do ust. Przypomniała sobie wtedy, że gdzieś w jednej z tych otwartych zamrażarek znajdują się smażone w głębokim tłuszczu, przetworzone na klopsiki, doczesne szczątki byłego dyrektora, pana Delmonico, jak również co najmniej połowy pracowników szkoły podstawowej. To Donnie wpadł na ten pomysł: fala samobójstw w małym miasteczku nie powinna pójść na marne. To Donnie przypomniał sobie o fabryce drobiowych klopsików i zamrażarkach. To Donnie zauważył, że klopsiki się przydają w razie spotkania ze stadem nieumarłych. Donnie mawiał, że tak postępowali włamywacze, żeby odciągnąć stróżujące psy: rzucali im krwisty stek.

Jednak dopiero pani Geiss dostrzegła w klopsikach potencjał: mogły służyć jako nagrody za naukę. Jej skromnym zdaniem apodyktyczny pan Delmonico i reszta leniwych pracowników oświaty nigdy nie przysłużyła się wielkiej sprawie, jaką jest edukacja, lepiej niż teraz.

– Jeden – rzekła pani Geiss, wskazując wielką liczbę, jaką namalowała na tablicy. Uniosła palec. – Powiedzcie „jeden”.

Todd wgryzł się w gumowy pierścień, który pani Geiss umieściła w jego obroży. Mała Samantha przeżuwała kawałek ubrania. Kirsten zaplątała się w łańcuchu i leżała z twarzą na ławce. Justin, nadal pulchny, choć od jego śmierci minęło dziesięć miesięcy, żuł oparcie plastikowego krzesełka stojącego przed nim. Megan szarpała się na łańcuchu. Michael wił się przez chwilę, a potem zaczął się gapić na tył klasy.

– Jeden – powtórzyła pani Geiss, nadal wskazując liczbę na tablicy. – Jeśli nie możecie mówić, unieście jedną dłoń. Jeden. Jeden.

John pokazywał bezzębne dziąsła: mokry, regularny rytm. Za nim Abigail siedziała nieomal nieruchomo, powoli wystawiała i chowała suchy język. David uderzał głową o ławkę. Sara przeżuwała białe końcówki kości, które sterczały z jej palców, a za nią Sarah J. nagle wyrzuciła w górę dłoń, po czym wetknęła sobie palec do oka i tak już zostało.

Pani Geiss nie wahała się.

– Doskonale, Sarah – po czym ruszyła między ławkami, wśród chwytających ją dłoni i mlaszczących ust. Wetknęła klopsika w otwarte usta Sarah J. i szybko się cofnęła.

– Jeden! – rzekła pani Geiss.

Sarah podniosła jeden palec.

Wszyscy uczniowie usiłowali przesunąć się w stronę tacy z klopsikami. Palec Sarah J. nadal tkwił w jej oku.

Pani Geiss cofnęła się w stronę tablicy. W głębi duszy wiedziała, że była to tylko odruchowa reakcja. To nie miało znaczenia, powiedziała sobie. Jeśli tylko będzie to trwało wystarczająco długo, jeśli tylko będziemy dostarczać pozytywne bodźce, połączenia się odbudują. Spójrzmy na Helen Keller i jej nauczycielkę, Annie Sullivan. A przecież chodziło o całkowicie niewidomą i głuchą dziewczynkę, która miała kontakt z językiem zaledwie przez kilka miesięcy, zanim ogarnęła ją ciemność. Jedno dziecięce słowo, „wa-wa”, sprawiło, że wiele lat później Helen udało się wszystkiego nauczyć.

A wszystkie te dzieci miały wieloletni kontakt z językiem i procesami myślowymi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin