Schwartz Gesa - Grimm 02 - Dziedzictwo swiatł‚a.pdf

(3503 KB) Pobierz
===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh7SXFJaQ
R9EmEOehNgWG4uWSkHdxs=
Roz​dział 1
Ś
nieg
opadał z ciemnego nieba niczym mąka z niewidzialnego sita. Grim
zaciskał szpony na parapecie wieży kościoła Świętego Jakuba i spoglądał na ulice
Paryża. Śnieżne płatki kłuły mu twarz jak maleńkie okruchy lodu. Wiatr szarpał
płaszcz, lodowatymi palcami przesuwał się po skrzydłach. Ciemna postać Grima
niemal stapiała się z czernią nocy. Stał nieruchomo jak jeden z posągów
zdobiących wieżę. Był jednak czymś więcej. Chłód przenikał przez płaszcz do
jego kamiennej skóry, wyciągał z kończyn żar koszmaru, który, jak każdej
przeklętej nocy ostat​nich ty​go​dni, zno​wu wy​rwał go ze snu i wypędził na dwór.
W mieście panował cichy, niemal przyjazny spokój, nawet odgłosy ruchu
ulicznego, nieprzerwanie pulsującego białymi oraz czerwonymi światłami,
wydawały się Grimowi jakieś przytłumione. Każdy dźwięk głuszyła śnieżna
pierzyna zalegająca na dachach i od tygodni wprawiająca ludzi w zachwyt, jak
gdyby zwiastowała jakąś cudowną tajemnicę, która już wkrótce zostanie
ob​wiesz​czo​na. Grim par​sknął ze wzgardą. Lu​dzie!
To słowo zabrzmiało w jego myślach obco, sprawiając, że uniósł dłoń do
kamiennej piersi. Poczuł w niej delikatne uderzenia swojego ludzkiego serca
i znowu ogarnęło go to samo uczucie, co pewnej dawno minionej nocy, ponad
dwieście lat temu, kiedy samotnie błądził po Italii, obcy, pozbawiony ojczyzny
i w pełni świadom, że jest najbardziej samotną istotą na ziemi. Pod jego czołem
zagnieździło się wówczas paraliżujące zimno, tępe, niepowstrzymane zwątpienie
i niepokój. Sądził wówczas, że wie, czym jest samotność. A jednak się mylił.
Teraz już od mniej więcej roku żył ze świadomością, że jest Hybrydem i wciąż
czuł rozpadlinę w swoim wnętrzu, przepaść miedzy ludzkim jestestwem oraz
byciem Innostotą, szczelinę ziejącą niczym mroczna otchłań. Wciąż żył między
światami, rozdarty nienazwaną tęsknotą za każdym z nich. Początkowo wierzył,
że ów konflikt skończy się wraz z wyjaśnieniem jego pochodzenia. Jednak
minione miesiące nauczyły Grima czegoś innego. Różnił się od zwyczajnych
Hybrydów, bo nie zrodził się w naturalny sposób, tylko został stworzony siłą
magii, z kamienia i ciała. Nie był również Innostotą, przynależną cieniom Paryża,
nie był człowiekiem, który mógłby poczuć się jak u siebie w którymś z ciepłych
miesz​kań śmier​tel​ników. Był Gar​gul​cem o ludz​kim ser​cu.
Wziął głęboki oddech i uspokoił wzburzone myśli chłodnym ciężarem swojej
kamiennej krwi. Śnieg na dachach błyszczał niczym jakaś obietnica. Grim chętnie
oddałby się, chociażby na chwilę, ludzkim tęsknotom, marzeniom o magii
i niesamowitości zaklętych w białych płatkach. Wirujące drobinki dawały
złudzenie, że świat jest dobry. Grim jednak dobrze wiedział, że ów piękny blask
to kłamstwo. Śnieg wcale nie był delikatnym czarodziejem, dobrym duchem
z innego czasu, który przybył, aby uczynić świat człowieka cichszym oraz
spokojnym. Śnieg zwiastował nieszczęście. To wraz z nim wszystko się zaczęło.
Dokładnie pięć tygodni temu wśród ludzi pojawiło się Zło, bezgłośne i chłodne
niczym śnieg wraz z którym przybyło i któremu tak chętnie dawali się oczarować
śmier​tel​ni​cy. Głupcy, wszy​scy, co do jed​ne​go.
Zaułkami Paryża prześlizgiwała się bezimienna groza, która jednak nie
pozostawiała żadnych śladów – oprócz swoich ofiar. Znaleziono już trzydzieści
pięć ciał, każdej nocy jedno, a żaden zabity nie zginął w sposób typowy dla ludzi.
Z pewnością stała za tym jakaś Innostota. Cienioskrzydli z NGP dokładali
wszelkich starań, by usunąć zwłoki, nim odnajdą je śmiertelnicy, ale nie zawsze im
się to udawało i teraz w prasie bulwarowej mnożyły się spekulacje na temat serii
zagadkowych morderstw. Brano pod uwagę również przyczyny nadnaturalne,
takie jak niezwykłe formy wampiryzmu. Grim wiedział jednak, że z tymi
morderstwami nie ma nic wspólnego żaden paryski krwiopijca. Tego rodzaju
podejrzenia w sposób nieunikniony kierowały ludzką uwagę na skryty Innoświat.
Było już tylko kwestią czasu, jak ludzie zaczną stawiać właściwe pytania i wpadną
na trop ukrytej krainy, na straży której Grim miał obowiązek stać jako
Cienioskrzydły oraz komendant Najwyższej Policji Gargulcowej. Musiał zatem
być szybszy od ludzi. Musiał się dowiedzieć, co kryje się za morderstwami,
i uczynić to nie tylko w interesie Innoświata. Jego opieki wymagali także ludzie –
do których świata, jako Hybryd, należał przynajmniej w połowie. Od dawien
dawna strzegł ich przed niebezpieczeństwami czającymi się w mrokach
Innoświata. Kiedy zaś w jego życiu pojawiła się pewna młoda dziewczyna, a było
to mniej więcej rok temu, ów wewnętrzny nakaz stał się wręcz przemożny. Kiedy
pomyślał o Mii, ciało przeszedł mu ciepły dreszcz, zaraz jednak, wraz
z pa​ra​liżującym zim​nem, powróciło napięcie.
Grim puścił balustradę i wyciągnął z kieszeni pager. Nie miał żadnych
wiadomości od Cienioskrzydłych, czujnie przemierzających noc i czekających
tylko na okazję, aby pochwycić mordercę. Mordercę, który może właśnie w tej
chwili znajdował sobie nową ofiarę. Grim zaczął niespokojnie przechadzać się tam
i z powrotem. W pamięci przywołał twarze zmarłych, które, zastygłe na zdjęciach,
pokrywały korkową tablicę w jego biurze i prześladowały go w snach. Ludzi tych
znajdowano całkowicie pozbawionych krwi. A na dodatek, jak gdyby samo to nie
było wystarczająco okropne, morderca wyłupywał im oczy. Jeszcze nigdy w życiu
Grim nie spoglądał w tak mroczną otchłań, jak ta ziejąca z pustych oczodołów
zmarłych. Wśród ofiar byli mężczyźni, kobiety i dzieci – brakowało jednak
jakiegoś wzoru, jakiejkolwiek ukrytej wskazówki co do osoby mordercy.
Wiedziano tylko, że ofiary wciąż żyły, kiedy pozbawiano je krwi. Umierały
dopiero wtedy, gdy sprawca wyssał je już do cna. Na ich ciałach nie znaleziono
żadnego zranienia, którym mogłaby ujść krew. Morderca musiał więc do jej
wysysania używać jakiegoś szczególnego rodzaju magii. Jednak ani Szypułkoocy
z wydziału zabezpieczania śladów, ani gargulcowi naukowcy oraz alchemicy nie
zdołali do tej pory znaleźć w zwłokach jakichkolwiek pozostałości tej magii.
Zupełnie, jak​by tro​pio​no wid​mo.
Ostry dźwięk pagera wyrwał Grima z zadumy. Przemknął wzrokiem po
wiadomości, po czym rozpostarł skrzydła i uniósł się w powietrze. Płatki śniegu
otoczyły go niczym roje świetlików, gdy płynął nad Île de la Cité w stronę celu.
Z zawrotną prędkością sunął ponad rzędami domów Quartier Necker i bezgłośnie
wylądował na wąskiej, bocznej uliczce nieopodal Gare Montparnasse.
Wielopiętrowe kamienice wznosiły się po obu stronach ślepej uliczki, na końcu
której widniało zapuszczone podwórze. Domy wyglądały w mroku nocy niczym
od​la​ne z ołowiu. Zmrożony śnieg trzesz​czał pod sto​pa​mi Gri​ma zbliżającego się do
dwóch Cienioskrzydłych, którzy wyszli mu naprzeciw z ciemności zaułka. Mieli
postać płaskonosych czartów o maleńkich skrzydłach na plecach. Byli dosyć
młodzi. Grim rozpoznał w nich rekrutów, przechodzących właśnie szkolenie,
a kie​dy się za​trzy​ma​li, do​strzegł w oczach Gar​gulców, jak bar​dzo są przejęci.
– Gdybyście stawali tak jak ołowiane żołnierzyki przed waszym królem, to
inna sprawa – cicho zadudnił Grim – ale ja jestem Cienioskrzydłym, dokładnie
takim jak wy. Nie musicie prężyć się przede mną, jakbyście połknęli kije, tylko
dlatego, że od roku przed moim imieniem znajdują się słowa „komendant policji”.
Stańcie swo​bod​nie i opo​wiedz​cie, co się stało.
Po tych słowach odwrócił się od rekrutów i ruszył uliczką. Aż nadto wyraźnie
poczuł słodkawy, niesiony wiatrem zapach śmierci. Uznał więc, że musi się
po​spie​szyć, cho​ciaż wie​dział, że i tak ni​cze​go już nie zmie​ni. Zja​wił się za późno.
Re​kru​ci szli za nim, zdając ra​port.
– Patrolowaliśmy okolice Rue d’Arsonval, kiedy poczuliśmy ziąb. Gdy
zja​wi​liśmy się tu​taj, wszyst​ko wyglądało już tak jak te​raz.
Grim uniósł szpony. Dotarł do krańca uliczki, gdzie obok trzech przepełnionych
kubłów na śmieci wzniesiono schronienie z kartonów i gazet. Pomimo zimna
potwornie cuchnęło odpadkami i szczurami. Na ziemi, na wpół pokryty
zaśnieżony​mi ga​z etami, leżał człowiek.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin