Cast P C House of Night 12 Redeemed pl roz 1-2.docx

(38 KB) Pobierz

ZREHABILITOWANA

ROZDZIAŁ I

Zoey

Nigdy nie czułam takiego mroku.

Nawet gdy byłam rozdarta i uwięziona w Otherworld i moja dusza rozpadła się na kawałki. Byłam załamana i zgruchotana i znajdowałam się na najlepszej drodze ku zatraceniu. Czułam ciemność wewnątrz siebie, ale ludzie, których kochałam i którzy mnie kochali nad życie byli jasnymi, pięknymi latarniami nadziei i umiałam odnaleźć siłę w tym świetle. Wywalczyłam sobie drogę poza mrok.

Tym razem nie miałam żadnej nadziei. Nie umiałam odnaleźć światła. Zasługiwałam na to by być zagubioną, by się rozlecieć. Tym razem nie zasługiwałam na ratunek.

Detektyw Marks zabrał mnie do biura szeryfa w Tulsie, zamiast wsadzić mnie do więzienia razem z innymi kryminalistami, którzy właśnie zostali zatrzymani. W czasie trwającej w nieskończoność drogi z Domu Nocy do brązowego budynku, w którym mieściło się biuro szeryfa na Pierwszej Ulicy, mówił do mnie, tłumaczył, iż wykonał jakiś telefon – pociągnął za sznurki – i że zostanę umieszczona w specjalnej celi, dopóki mój adwokat nie wykona kroków prawnych w sprawie mojego aresztowania i zostanę wypuszczona za kaucją. Przyglądał mi się we wstecznym lusterku. Napotkałam jego wzrok i przez ułamek sekundy widziałam wyraz jego oczu.

Wiedział, że nie mam szansy wyjść za kaucją.

- Nie potrzebuję adwokata – powiedziałam. – I nie chcę wyjść za kaucją.

- Zoey, nie myślisz jasno. Daj mi trochę czasu. Wierz mi, potrzebujesz adwokata. I najlepszą sprawą dla ciebie jest wyjście za kaucją.

- To nie byłaby najlepsza rzecz dla Tulsy. Nikt nie powinien uwalniać potwora. – Mój głos brzmiał  płasko i bez emocji, ale wewnątrz bez ustanku krzyczałam.

- Nie jesteś potworem – powiedział Mark.

- Wiedziałeś tych dwóch mężczyzn, których zabiłam?

Znów zerkną na mnie w lusterku i przytaknął. Widziałam jego zaciśnięte usta, jak gdyby próbował się powstrzymać od powiedzenie czegoś. Z jakiegoś powodu jego oczy nadal były życzliwe. Nie mogłam w nie patrzeć.

Spoglądając w okno powiedziałam:

– Więc wiesz czym jestem. Jakiejkolwiek nazwy użyjesz: monstrum czy morderca, czy raczkujący rozbestwiony wampir – pozostaję tym samym. Zasługuję by mnie zamknięto. Zasługuję na wszystko co się ze mną stanie.

Przestał się do mnie odzywać i to mi odpowiadało.

Czarny żelazny płot otaczał parking departamentu szeryfa. Mark podjechał do tylnej bramy. Poczekał na identyfikację zanim przejechał przez otwartą mu masywną bramę. Potem zatrzymał się i poprowadził zakutą poprzez tylne drzwi i wielkie,  zatłoczone pomieszczenie podzielone na sekcje. Gdy weszliśmy, policjanci rozmawiali, telefony dzwoniły. Gdy tylko nas spostrzegli, jak gdyby przekręcono jakiś wyłącznik.  Rozmowy ucichły, tylko się gapiono.

Patrzyłam prosto przed siebie na jakąś plamę na ścianie i koncentrowałam się wyłącznie na nie pozwoleniu sobie na krzyk, który próbował się ze mnie wydobyć.

Musieliśmy przejść przez całe pomieszczenie. W końcu przeszliśmy przez drzwi, które prowadziło do jednego z tych mniejszych pomieszczeń i które wyglądało jak z Law & Order: SVU,  gdzie niezwykła Mariska Hargiaty przesłuchiwała złoczyńców (nie mam pojęcia co to za serial – przyp. Tłum).

Dało mi to kopniaka, żeby zrozumieć, iż to co zrobiłam zrobiło ze mnie złoczyńcę.

Na końcu tego pokoju znajdowały się drzwi do maleńkiego korytarza. Marx skręcił w lewo. Przystanął by przesunąć swoją kartę i masywne stalowe drzwi się otworzyły. Po drugiej stronie hol był bardzo krótki i kończył się kolejnymi stalowymi drzwiami po prawej stronie, które były otwarte. Ich dolny kraniec był porządny, a na wysokości ramion zaczynały się kraty. Cienkie, czarne kraty. Marx przystanął obok nich. Zerknęłam do środka. Ten pokój był grobowcem. A ja nagle nie mogłam oddychać. Moje oczy uciekły od tego strasznego miejsca by napotkać znajomą twarz Marxa.

- Sądzę, że mogłabyś stąd uciec używając mocy, którą posiadasz – powiedział cicho, jak gdyby podejrzewał, że ktoś nas słucha.

- Kamień Proroka zostawiłam w Domu Nocy. To on dał mi siłę by zabić tych dwóch ludzi.

- A zatem nie zrobiłaś tego sama?

- Wściekłam się i na nich zrzuciłam ten gniew. Kamień Proroka tylko mnie wzmocnił. Detektywie Marx to moja wina. Koniec, kropka – starałam się brzmieć twardo i pewnie, ale mój głos był miękki i roztrzęsiony.

- Zoey, możesz stąd uciec?

- Szczerze nie wiem, ale obiecuję, że nie będę próbować. – wzięłam głęboki wdech i szybko go wypuściłam mówiąc z całą szczerością – Jestem tu gdzie powinnam przez to co zrobiłam, cokolwiek się ze mną dalej stanie. Zasłużyłam sobie na to.

- Obiecuję , że nikt nie będzie cię tu niepokoił. Będziesz bezpieczna – powiedział. – Upewniłem się co do tego. Jeśli cokolwiek ci się stanie, nie będzie to z powodu motłochu, który cię zlinczuje.

- Dziękuję – głos mi się załamał, ale udało mi się wydusić słowa.

Zdjął mi kajdanki.

- Musisz teraz wejść do celi.

Zmusiłam stopy do wykonania ruchu. Gdy weszłam do środka, odwróciłam się i stanęłam przed samymi drzwiami i zanim się zamknęły powiedziałam – Nie chcę nikogo widzieć. A zwłaszcza nikogo z Domu Nocy.

- Jesteś pewna?

- Tak.

- Rozumiesz co powiedziałaś, prawda? – zapytał.

Potaknęłam – Wiem co się dzieje z młodzikiem, który nie przebywa w pobliżu wampira.

- Więc właściwie wydajesz na siebie wyrok.

Nie sformułował tego jako pytanie, ale odpowiedziałam – To co robię jest wzięciem odpowiedzialności za własne czyny.

Zawahał się i wyglądał jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w końcu tylko wzruszył ramionami, westchnął i powiedział – Ok. W takim razie powodzenia Zoey. Przykro mi z powodu tego co się dzieje.

Drzwi zamknęły się niczym sarkofag.

Nie było okna i żadne światło zewnętrzne nie docierało do środka. Tylko poświata przedzierająca się poprzez kraty na drzwiach. Na końcu celi stało łóżko. Cienki materac położony na twardej płycie przymocowanej czymś do ściany. Aluminiowa toaleta bez deski, wystająca z naprzeciwległej ściany niedaleko od łóżka. Podłoga z czarnego betonu. Szare ściany. Szary koc na łóżku. Czując się jak w koszmarze na jawie podeszłam do łózka.

Sześć kroków. Tyle właśnie miała ta cela długości. Sześć kroków. Podeszłam do bocznej ściany i przeszłam w poprzek celi. Pięć kroków. Pięć kroków w poprzek. Miałam rację. Jakbym nie liczyła odległości między ścianami, zamknięta byłam w grobowcu wielkości krypty.

Usiadłam na łóżku. Podciągnęłam kolana pod brodę i je objęłam. Moje ciało, drżało, drżało i drżało.

Miałam umrzeć.

Nie mogłam sobie przypomnieć, czy stan Oklahoma wykonuje wyrok śmierci. Jakbym uważała na lekcjach historii, na których trener Fitz puszczał film za filmem? Ale to i tak nie miało znaczenia. Opuściłam Dom Nocy. Byłam sama, bez bliskości wampirów. Nawet Detektyw Marx rozumiał co to oznacza. To była tylko kwestia czasu gdy mój organizm zacznie odrzucać przemianę.

Jakbym nacisnęła przycisk przewijania w głowie. Obrazy umierających kandydatów przelatywały przed moimi oczami: Elliot, Stevie Rae, Stark, Erin… Jeszcze mocniej zacisnęłam powieki.

To dzieje się szybko. Naprawdę szybko – obiecywałam sobie.

I nagle inna scena przemknęła mi przez myśl. Dwóch bezdomnych mężczyzn, nieznośnych, ale żywych dopóki nie straciłam nad sobą kontroli. Przypomniałam sobie jak rzuciłam w nich swoim gniewem… jak uderzyli w mur obok małej groty w Parku Woodward…  jak leżeli tam zmięci i połamani…

Ale ruszali się! Ja ich nie zabiłam! Nie chciałam ich zabić! To był tylko straszny wypadek! Krzyczała moja głowa.

- Nie – powiedziałam sobie ostro do samolubnej części siebie, która wyszukiwała wymówek aby uciec przed konsekwencjami. – Ludzie mają konwulsje gdy umierają. Nie żyją przeze mnie. Nie naprawię tego i zasługuję na śmierć.

Wturlałam się pod drapiący koc i obróciłam do ściany. Zignorowałam kolację wsuniętą pod drzwiami. I tak nie byłam głodna. I cokolwiek na niej było i tak mnie nie kusiło.

I z jakiegoś powodu niemiły zapach jedzenia przypomniał mi ostatni najwspanialszy zapach jaki czułam otoczona przyjaciółmi – psagetti w Domu Nocy.

Ale byłam zbyt zestresowana swoim problemem Aurox/Heath – Stark. Nie doceniłam psagetti ani trochę. Dokładnie tak samo jak nie doceniałam moich przyjaciół. Albo Starka.

Ani przez chwilę nie zatrzymałam  się nad tym, jak wielką jestem szczęściarą mając dwóch wspaniałych facetów, którzy mnie kochają. Zamiast tego byłam wkurzona i sfrustrowana.

Pomyślałam o Afrodycie. Przypomniałam sobie jej rozmowę z Shaylin o pilnowaniu mnie. Przypomniałam sobie jak na nią napadłam i uderzyłam skoncentrowaną przez Kamień Proroka mocą.

Na to wspomnienie skuliłam się ze wstydu.

Afrodyta miała całkowitą rację. Mnie trzeba było pilnować. Nie mogła mi tego racjonalnie wytłumaczyć. Do diabła, gdy próbowała daleko mi było do zrozumienia.

Ponownie skuliłam się gdy przypomniałam sobie jak niewiele brakowało, żebym zrzuciła mój gniew na Afrodytę.

- Och moja Bogini. Gdybym to zrobiła, zabiłabym przyjaciółkę – powiedziałam do własnych dłoni zakrywając swoją twarz ze wstydu.

Nie miało to znaczenia, że Kamień Proroka, bez mojej świadomości wzmocnił moje moce. Dostałam wcześniej wystarczającą ilość ostrzeżeń. Wszystkie te chwile gdy byłam rozgniewana i kamień robił się coraz bardziej gorący. Dlaczego się nie wstrzymałam i nie zaczęłam myśleć o tym co się dzieje? Dlaczego nikogo nie poprosiłam o pomoc?  Poprosiłam Lenobię o radę w sprawie chłopaków. W sprawie chłopaków! Powinnam była poprosić o interwencę w sprawie ciągłego gniewu!

Ale nikogo nie poprosiłam o właściwą pomoc, a tylko w sprawie, do której sprowadzało mnie moje ograniczone widzenie: do mnie samej.

Byłam całkowicie samolubną suką.

Zasługuję na to gdzie się znalazłam. Zasłużyłam na ponoszone konsekwencje.

Światła na korytarzu zgasły. Nie miałam pojęcia, która była godzina. Wydawało mi się jakby to było lata, a nie miesiące temu, gdy byłam człowiekiem – normalnym nastolatkiem, który podlegał regułom spania właściwym dla ucznia.

Chciałam całą sobą móc wezwać supermena, który cofnął by czas do wczoraj. Byłabym w domu, w Domu Nocy. Z moimi przyjaciółmi. Wbiegłabym prosto w ramiona Starka i powiedziałabym mu jak bardzo go kocham. Jak bardzo go cenię. Powiedziałabym mu jak jest mi przykro z powodu tego całego bałaganu z Auroxem/Heathem. I że coś wymyślimy w dwójkę/piątkę. I że choćby nie wiem co, będę cenić każdą miłość , która mnie otacza. Zerwę ten przeklęty kamień z szyi i dam go Afrodycie na przechowanie, jakby była moim Frodo.

Tylko, że było za późno na życzenia. Cofanie czasu jest jedynie fantazją, a Superman nie istnieje.

Nie spałam. Była noc, która była moim dniem. W tej chwili powinnam być w szkole z przyjaciółmi. Żyć swoim „normalnym dniem”. Zamiast tego leżałam tutaj, obejmując swoje ramiona. Powinnam być mądrzejsza, silniejsza. Powinnam być wszystkim, tylko nie samolubnym bachorem.

Kilka godzin później usłyszałam jak znów otwiera się otwór w drzwiach i gdy się odwróciłam, zobaczyłam jak ktoś zabiera nietkniętą przeze mnie tacę. Dobrze. Może zniknie również ten smród.

Musiałam siku, ale nie chciałam wstawać. Nie chciałam używać nagiej toalety wystającej ze ściany. Gapiłam się w róg schodzących się ścian przy suficie. Kamery. Czy podglądanie sikających więźniów było legalne? A czy normalne przepisy mnie dotyczyły? Nigdy w końcu nie słyszałam o wampirzym kandydacie, który został postawiony przed ludzkim sądem.

Nie muszę się tym martwić. Utonę we własnej krwi zanim do tego dojdzie.

Zadziwiająco, ale ta myśl przyniosła mi ukojenie. I gdy światło na korytarzu znów się włączyło, zapadłam w niespokojny sen bez snów.

Miałam wrażenie, że minęły sekundy gdy znów uderzyły drzwiczki otworu na drzwiach i kolejna taca z jedzeniem została wsunięta do mojej celi. Ten hałas mnie wybudził, ale nadal byłam otumaniona i chciałam ponownie zasnąć. Dopóki nie dotarł do mnie zapach jajek i bekonu. Ile minęło od chwili gdy ostatnio jadłam? Uh, czułam się okropnie. Podniosłam się niemrawo, zrobiłam te sześć kroków ku drzwiom, podniosłam tacę i ostrożnie zabrałam ją na wymięte łóżko. Jajecznica, rozdrobniony bekon, kawa, karton mleka i suchy tost.

Oddałabym prawie wszystko za miskę Count Chocula i puszkę brown pop. Wzięłam kęsa jajecznicy, która była tak słona, że o mało bym się zakrztusiła. Ale zamiast tego zaczęłam kaszleć. W trakcie okropnego napadu kaszlu poczułam coś śliskiego, o metalicznym smaku i zaskakująco cudownego. To była moja własna krew.  Wybuchł we mnie paniczny strach. Stałam się słaba. Kręciło mi się w głowie. Zrobiło mi się niedobrze. To już się dzieje? Tak szybko? Jeszcze nie jestem na to gotowa! Jeszcze nie!

Starałam się oczyścić gardło, zacząć normalnie oddychać. Wyplułam jajka, ignorując ich różowe zabarwienie. Odstawiłam tacę na podłodze i wturlałam się na łóżko. Objęłam się ramionami w oczekiwaniu na kolejny kaszel i kolejną krew – dużo więcej krwi. Trzęsły mi się ręce gdy wycierałam świeżą wilgoć z ust.

Tak bardzo się bałam!

Nie bój się mówiłam sobie, gdy próbowałam stłumić naprawdę okropny kaszel. Spotkasz niedługoNyx. I Jacka. A może nawet Smoka i Anastazję.

I Mamę!

Mama… Nagle zapragnęłam mojej mamy z przeszywającym serce, strasznym bólem.

- Chciałabym nie być sama – wyszeptałam grobowym głosem do twardego, płaskiego materaca. Usłyszałam otwierające się drzwi, ale się nie odwróciłam. Nie chciałam ujrzeć przerażającego obrazu kogoś obcego. Zamknęłam oczy i próbowałam udawać, że jestem na lawendowej farmie mojej babci i śpię we własnej sypialni. Próbowałam udawać, że zapachy jajecznicy i bekonu to jej dzieło. A mój kaszel zatrzymuje mnie w domu przed pójściem do szkoły.

I udawało mi się! Oh, dziękuję Nyx! Przysięgam, że poczułam zapach lawendy i trawy, które zawsze towarzyszyły babci. Dodały mi odwagi by szybko powiedzieć, nim mój głos zatonie we krwi - Wszystko w porządku. To przydarza się niektórym kandydatom. Proszę wyjdź i zostaw mnie samą.

- Oh, Zoye, ptaszyno, moja najukochańsza u-we-tsi-a-ge-ya. Nadal nie wiesz, że nigdy nie zostawię cię samej?

 

ROZDZIAŁ II

Zoey

Myślałam, że babcia stojąca w drzwiach celi, jest częścią halucynacji, towarzyszącej umieraniu. Ubrana na liliowo w lnianą bluzkę i znoszone dżinsy, ze zwisającym z ręki jednym z wielu piknikowych koszyków. Gdy tylko obróciłam ku niej twarz ruszyła w moją stronę, usiadła na brzegu łóżka i otoczyła ramionami i  zapachem z mojego dzieciństwa.

- Babciu, tak mi przykro! Tak mi przykro! – szlochałam w jej ramię.

- Cicho, u-we-tsi-a-ge-ya, jestem. – łagodnymi kółkami masowała moje plecy.

Mój kaszel chwilowo złagodniał, więc powiedziałam w pośpiechu:

- To bardzo z mojej strony samolubne, ale tak bardzo się cieszę, że tu jesteś. Nie chcę umierać w samotności.

Babcia odsunęła się na tyle, że złapała mnie za ramiona i srogo mną potrząsnęła.

- Zoey Redbird, ty nie umierasz.

Łzy spłynęły mi po policzkach. Zignorowałam je i wytarłam kąciki moich ust, trzymając trzęsące się palce tak, by mogła zobaczyć krew. Ledwie zerknęła na dowód. Który próbowałam jej pokazać. Zamiast tego otworzyła swój koszyk i wyjęła z niego serwetkę, którą delikatnie wycierała moje łzy i nos, dokładnie jak w czasach gdy byłam dziewczynką.

- Babciu, wiem, że kochasz mnie najbardziej na świecie – powiedziałam, próbując (bezskutecznie) nie płakać. – Ale ja nie mogę powstrzymać mojej krwi przed odrzucaniem przemiany.

- Masz rację u-we-tsi-a-ge-ya, ja nie mogę. Ale oni tak. – Skinęła na drzwi za mną.

Odwróciłam się i zobaczyłam Thanatos i Lenobię, Stevie Rae, Dariusa i Starka – mojego Starka – wszystkich ich stłoczonych przy drzwiach. Stevie Rae szlochała tak głośno, że zastanowiłam się dlaczego jej nie usłyszałam. Stark płakał cichymi łzami.

- Przecież powiedziałam, żebyście nie przychodzili! Powiedziałam, że zasługuję na konsekwencje swojego postępku – płakałam teraz równie mocno jak Stevie Rae.

- Więc żyj, żeby się z nimi zmierzyć! A ja będę tutaj tak blisko jak tylko można przez to cholerstwo! – wykrzyczał do mnie Stark.

- Nie mogę. Już zaczęłam odrzucać zmianę – zaszlochałam.

- Dziecko. Twoja Babcia powiedziała prawdę. Jeśli odrzucenie nie jest jeszcze na nieodwracalnym poziomie, to nasza obecność je zatrzyma – powiedziała  Thanatos.

- Nie umierasz! Nie pozwolę ci! – Stark wykrzyczał poprzez łzy i zaczął wchodzić do mojej celi.

- Chwilkę chłopcze! Powiedziałem tylko jedna osoba w celi na raz – jakiś facet w mundurze pracownika biura szeryfa wyszedł zza grupy moich przyjaciół i stanął pomiędzy nimi a moja celą. – Detektyw Marx powiedział mi, żebym zezwolił wam, wampirom na wejście do budynku, gdy się pojawicie, ale nie nagnę zasad na tyle, by zezwolić na większą ilość gości w jej celi. Babcia należy do jej rodziny. Reszta może zaczekać w pokoju przesłuchań. – Rzucił Babci marsowe spojrzenie. – Masz piętnaście minut. – Potem zatrzasnął drzwi.

- Piętnaście minut – powiedziała babcia z niesmakiem. – To nie jest właściwa wizyta. To jest spotkanko. Więc nie ma co przeciągać. Zoey ptaszyno, wydmuchaj nos i rusz się. Potrzebujesz dobrego okadzenia. Oh, ten dżentelmen, który przeszukiwał koszyk, narobił w nim takiego bałaganu.

Była już bardzo zajęta obszukiwaniem dna swojego koszyka, więc by skupiła się na mnie musiałam ująć jej ręce.

- Babciu, kocham cię. Wiesz o tym, prawda?

- Oczywiście u-we-tsi-a-ge-ya. I ja ciebie kocham z całego serca. I dlatego muszę cię okadzić. Wolałabym, żeby tu był jakiś prysznic, albo chociaż zlew, by pomóc w procesie oczyszczania. – Nasypała suchych ziół z czarnej, aksamitnej torebeczki do muszli ostrygi. – Przyniosłam także pióro orła i mój ulubiony kawałek nieoszlifowanego turkusa. Wiem, że mogą ci je odebrać, ale spróbujmy ukryć go pod twoim materacem. Powinien na jakiś czas posłużyć ci jako ochrona.

- Babciu proszę, zaczekaj – przerwałam jej. Patrzyłam na nią bez mrugnięcia okiem -  Zabiłam dwóch mężczyzn. Nie zasługuję na ochronę czy oczyszczenie. Zasługiwałam na to co zaczęło się ze mną dziać zanim się pojawiliście. - Nie chciałam zabrzmieć tak zimno, a moje słowa nią wstrząsnęły, więc złagodziłam ton, ale nie sens wypowiedzi. – Wampiry mogą sprawić, że nie utonę we własnej krwi, ale to nie zmienia faktu, że dopuściłam się strasznego czynu – czegoś za co muszę być ukarana.

Przerwała przygotowania i jej ostry wzrok napotkał moje spojrzenie – Powiedz mi u-we-tsi-a-ge-ya dlaczego ich zabiłaś?

Potrząsnęłam głową i odsunęłam opadające na twarz włosy.

- Nie wiedziała, że ich zabiłam dopóki detektyw Marx nie przyszedł do Domu Nocy. Wiedziałam tylko, że doprowadzili mnie do szaleństwa – pałętali się po Parku Woodward szukając ludzi, głównie dziewcząt, strasząc je dla zdobycia pieniędzy. – Przerwałam i znów potrząsnęłam głową. – Ale to nie usprawiedliwia tego co zrobiłam. Gdy tylko zdali sobie sprawę kim jestem, zaczęli się ode mnie oddalać.

- I poszli szukać kolejnej ofiary.

- Prawdopodobnie, ale nie by ją zabić. To byli żebracy, a nie seryjni mordercy.

- Więc powiedz mi co się stało. Jak ich zabiłaś?

- Wyrzuciłam na nich cały swój gniew. W podobny sposób jaki pokazałam wcześniej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin