Świadek
Napisała: Toroj
https://www.fanfiction.net/s/7932543/1/%C5%9Awiadek
/Opowieść z perspektywy Sally Donovan. Czas: niedługo po „Mój piękny żołnierz"./
Stoję tu w swojej najlepszej (jedynej) garsonce. Omijam wzrokiem ławę oskarżonych. „...prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż Bóg..." Gdzie byłeś, Boże, kiedy TO się działo? Czemu mnie opuściłeś?
Ooooch, Sal, nie bądź idiotką.
Odpowiadam na pytania oskarżenia i obrony. Niewygodne pytania. Osobiste pytania. Czy pozostaję w związku? Nie. Czy mam osobiste motywy? Nie. Co widziałam? Co słyszałam? Co myślę? Sprzeciw. Podtrzymany.
Po mnie zeznaje John. Jest blady, ale doskonale się trzyma. Spokojny i skupiony. Wypada bardzo profesjonalnie.
Odczytanie orzeczenia medycznego, wystawionego przez szpital.
Oskarżony przyznaje się do winy.
Prosi o łagodny wymiar kary. Obrona przedstawia okoliczności łagodzące.
Działanie w afekcie. Marny argument...
Mdli mnie ze zdenerwowania.
Przerwa. Sąd udaje się na naradę.
John podchodzi do mnie na korytarzu.
- Dziękuję, Sally. To bardzo wiele dla mnie znaczy – odzywa się cicho i wyciąga do mnie rękę.
Przez chwilę waham się, ale podaję mu swoją. Jego dłoń jest ciepła i sucha, moja – zimna i mokra z nerwów, jak żaba wyłowiona ze stawu, co mnie peszy.
- Dziękuję – powtarza John, a potem już tylko stoimy w milczeniu, czekając na wznowienie rozprawy. Czuję się jak zdradziecka zdzira.
Czekamy.
Milczymy.
Wracam myślami do tego, co było. Do samych początków.
88888888
To, że Holmes i Watson są nierozłączni, przyjmowaliśmy za pewnik.
Ilekroć trafiała się trudna sprawa, zawsze prędzej czy później (zwykle prędzej) za taśmą pojawiała się długa postać Świra, który nadciągał, aby odczynić swoje voodoo nad trupem, a za nim truchtał jego doktorek, jak terier na smyczy. Co Watson widział w Holmesie, nie mieliśmy pojęcia.
Doktorek był przesympatyczny i słodki, a Świr wręcz przeciwnie. Watson zawsze starał się zachowywać uprzejmie, a Świr miał zasady dobrego wychowania głęboko w dupie. Drań i świnia. Jak na złość, genialna świnia. Jednak zauważyliśmy, że przy Doktorku jakoś złagodniał i zrobił się trochę milszy. Parę razy dostrzegłam, jak Watson na niego syczy, albo szarpie go ukradkiem za rękaw i Świr zamyka tę swoją niewyparzoną gębę na kłódkę, choć właśnie ją otwierał, by komuś dogryźć. A czasem Doktorkowi wystarczyło rzucić tylko znaczące spojrzenie i chrząknąć, niby przypadkiem. Średnio w czterech przypadkach na siedem to działało.
Wyglądało na to, że nie Holmes prowadza Watsona na smyczy, a odwrotnie.
Coś było na rzeczy... Połowa wydziału zastanawiała się i robiła zakłady, czy tych dwóch ze sobą sypia. Jednak nie było na to żadnych dowodów.
Świr pomiatał swoim giermkiem, a Watson chodził na randki z pielęgniarkami i z dziewczynami z naszego labu na zmianę. Stąd dowiedziałam się, że John jest naprawdę przesłodki i potrafi świetnie całować. Nie wiadomo jakimi drogami wypłynęła też informacja o jego przeszłości w Afganistanie, w każdym razie „weteran wojenny" brzmi o niebo lepiej, niż „piesek Holmesa". Z drugiej strony, Świr potrafił mu złośliwie zrujnować każdą randkę. Takich numerów, jakie ten dupek odstawiał, nie wytrzymałaby najcierpliwsza kobieta, więc związki biednego Watsona trwały zwykle trzy, najwyżej cztery tygodnie. Przyznam szczerze, że nawet miałam chętkę, by Doktorka uszczknąć, ale kiedy sobie przypominałam, że Świr mógłby nam się wpieprzyć w środek romantycznej kolacji, to ochota na „afgańską medycynę" odbiegała ode mnie galopem.
I tak to się kręciło bez większych zmian rok z dużym hakiem. A potem gówno wleciało w wentylator, rąbnęła sprawa Richarda Brooka, potworny skandal, przetasowania w wydziale, Lestrade został zawieszony, ktoś wywalony na zbity pysk, ktoś inny sam złożył rezygnację. A Świr pofrunął z dachu. Cztery kondygnacje. Podobno nie było co zbierać, trup na miejscu. Boże zmiłuj się nade mną, pomyślałam wtedy, że dobrze mu tak.
Mało nie wyleciałam z roboty przez tego pojeba. Właściwie nie wiem, dlaczego poszłam na pogrzeb. Może dlatego, że Lestrade zamierzał iść? Z ciekawości? A może z powodu Watsona? Był taki biedny... Wyglądał jak własny cień, wymizerowany, milczący, poruszał się jak automat – widocznie nafaszerowany środkami na uspokojenie.
Świr w trumnie był dziwnie niepodobny do siebie. Gładko uczesany, wypacykowany jak cholerna Drag Queen – obsłudze domu pogrzebowego chyba zupełnie odbiło. W dodatku miał krawat! W życiu nie widziałam go w krawacie... Pastor bredził coś o życiu wiecznym, przebaczeniu i nieskończonym miłosierdziu Boga. Pomyślałam, że nie ma szans, aby samobójca Sherlock Holmes poszedł do nieba. Siedzi już raczej w znacznie cieplejszym miejscu.
Zdziwiło mnie jeszcze coś. Rząd krzeseł z przodu dla rodziny był prawie pusty: tylko John, jakaś płacząca rzewnie starsza pani (chyba pani Hudson, o której słyszałam kilka razy) i facet pod czterdziestkę, od którego wionęło drożyzną i wysokimi sferami. Greg szepnął mi, że to brat Holmesa. Za to z tyłu zebrał się tłum.
Spodziewałam się cichego pogrzebu z kilkoma żałobnikami. Może paru dziennikarzy. Świr nie był przecież miłą osobą, poza tym właśnie spadł z piedestału bożyszcza tłumów, tymczasem przyszło tak wielu ludzi... I to nie jakichś oszołomów – jednego awanturnika na samym początku usunęła ochrona, a reszta zachowywała się przyzwoicie. A trumna wręcz tonęła w kwiatach. „Co to za typy?" – wyszeptałam do Grega, oglądając się dyskretnie. „Ludzie, którym pomógł" – odszepnął. Jezu Chryste... Ależ poczułam się wtedy głupio.
Po pogrzebie odwiedziłam miejsce, gdzie Holmes rozstał się z życiem – a tam kolejne wielkie zaskoczenie. Cały chodnik pokrywały kwiaty. Astry, goździki, maleńkie, skromne bukieciki stokrotek, pęki więdnących na chłodzie róż, pomiędzy nimi gdzieniegdzie tkwiły świece i małe karteczki lub wstążki. Na wielu powtarzało się w niemal niezmienionej formie jedno zdanie: „Wierzę w Sherlocka Holmesa". Podczas gdy tabloidy wylewały na niego kubły brudów, fani Świra oddawali mu hołd. Na innych świstkach:
„Oczyścił mnie z zarzutu morderstwa"; „Pomógł mi odnaleźć zaginioną siostrę"; „Odzyskałem pieniądze dzięki S.H."; „Zwrócił mi moje dziecko"; „Zawdzięczam mu spokój"; „Mój wspólnik mnie oszukiwał. Dzięki S.H. nie zbankrutowałem"... Nie miałam pojęcia, że było ich tak wielu... Tylu ludzi nadal? wdzięcznych Holmesowi, mimo tej całej nagonki. Czy to w ogóle ten sam S.H. który szmacił cały Scotland Yard przez sześć lat i mnie osobiście przez cztery? Czytając te liściki, można było pomyśleć, że to pieprzony święty, kroczący przez świat z niebiańskim uśmiechem, rozdając błogosławieństwa.
Przy mnie jakaś kobieta, na oko koło czterdziestki, dołożyła swój bukiet do innych. „Dlaczego pani to robi?" – zapytałam ją. – „Mówi się przecież, że był oszustem". Machnęła ręką. „Mało to się mówi? Ten człowiek mnie uratował przede mną samą". Okazało się, że ta kobieta około trzech lat temu, w depresji, nieszczęśliwa w nieudanym małżeństwie, kradła w sklepach. Nie dlatego, że nie miała pieniędzy, ale dlatego, że beznadziejność oraz nuda pchała ją w dół i biedaczka pragnęła choć małego dreszczyku emocji. Aż pewnego dnia podszedł do niej w drogerii przystojny młody człowiek w tweedowym płaszczu i niebieskim szaliku, i szeptem wyliczył wszystkie ukradzione towary, jakie miała pochowane pod ubraniem. Ich ceny, marki, kolory szminek, ale nie tylko – określił jej status społeczny, zawód (a raczej jego brak), powiedział, że przyjechała samochodem, a nie metrem, wiedział, że ma problemy małżeńskie i nawet, że jest alergiczką. Wystraszyła się wtedy i spytała dość agresywnie, od ilu dni ten zboczeniec ją śledzi. A ten na to: „Dni, szanowna pani? Ależ ja na pani złodziejskie wyczyny patrzę dopiero od kilku minut". Ukłonił się i odszedł; nawet nie powiedział, że zawiadomi ochronę. A ona się opamiętała i zaczęła okropnie wstydzić. Kamery nie widziały, ochrona nie widziała, a jednak ktoś widział... Teraz jest już rozwiedziona, wynajmuje malutkie mieszkanko, ma kota i psa, pracuje sprzątając w trzech bogatych domach, a poza tym jest wolontariuszką w schronisku dla zwierząt. I jest znacznie szczęśliwsza. „Nie był zbyt miły" - zauważyłam. Kobieta roześmiała się smutno. „Kochanie, anioły sumienia nie są od tego, żeby być miłe".
Stanęło więc na tym, że Holmes był aniołem. Dość specyficznym, trzeba przyznać. Pomyślałam kwaśno, że jeśli wszystkie anioły są takie jak on, to może przestrzeganie Dekalogu nie jest znów takie opłacalne.
A dwa tygodnie po pogrzebie pieprznęła nowa bomba i to kalibru atomówki.
Ministerstwo udostępniło wyniki autopsji Richarda Brooka alias Jima Moriarty'ego (bez dwóch zdań strzelił sobie w łeb własnoręcznie) oraz obszerne fragmenty nagrania z telefonu Holmesa, które to potwierdzały. A przy okazji ujawniły chorą, pokręconą intrygę. Samobójstwo detektywa-konsultanta okazało się w rzeczywistości wyrafinowanym morderstwem. Co to jednak zmieniało? Holmes spoczywał sześć stóp pod ziemią, a John Watson zniknął z horyzontu. Podobno wpadł w depresję i prawie nie wychodził z domu. Lestrade czasem do niego dzwonił. Pewnie ktoś od nas powinien był Doktorka odwiedzić, ale sami wiecie jak wygląda praca gliniarza – doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny i nigdy nie wystarcza na wszystko czasu. Zawsze się odkładało na jutro. Mijał tydzień za tygodniem, nie wiadomo kiedy minęło pięć miesięcy, aż nadszedł ten cholerny dzień, kiedy szef miał konferencję prasową w sprawie jakiegoś psychola tnącego kobiety w parkach i raptem komórki wszystkich ludzi w sali wydzwoniły, wypiszczały, wygrały sygnały sms.
BZDURA. Wstrząśnięty Lestrade potem się zwierzył, że mało mu nie puściły zwieracze. I żeby dobić, następna wiadomość: WIESZ, GDZIE MNIE ZNALEŹĆ. SH Następnego dnia w naszych skromnych gliniarskich progach pojawił się zmartwychwstały Świr z Doktorkiem u boku. Watson też wyglądał na zmartwychwstałego. Holmes był nieco chudszy niż wcześniej, miał trochę krótsze włosy, a pod obojgiem oczu malowały mu się przecudne śliwy.
„Witaj, Sally" – Wyciągnął szyję i powęszył jak pies. – „Widzę, że zerwałaś z Andersonem. Dobra decyzja". Natychmiast nabrałam ochoty, by podbić mu oko, ale ktoś mnie niestety wyprzedził. Sądząc ze spojrzeń Doktorka – gniewnych i zarazem czułych – była to tak zwana „kłótnia kochanków".
Sfingowane samobójstwo, które okazało się sfingowanym mordem, który okazał się sfingowanym samobójstwem. Kurwa, dajcie mi zwykłe, krzepiące, nieskomplikowane zarąbanie teściowej siekierą!
Wszystko wróciło na stare tory. Świr tak samo bezczelny, genialny i wkurzający jak zawsze, a Watson tak samo wierny. Różnica była tylko jedna: John już się nie umawiał na randki. W sumie nikogo to nie dziwiło. Po tym koszmarze, jaki mu Świr zafundował, John musiał się zregenerować i dojść do siebie.
Zmiana w układzie między tymi dwoma nastąpiła nie od razu i była bardzo subtelna. Pierwsza zauważyła to Patricia od „rzeźników", bo Świr z Johnem często tam do nich zaglądali. Świr dlatego, że był prawdopodobnie nekrofilem i podniecały go flaki, a Watson rozmawiał z Pat o anatomii i patologii, i o tym wszystkim o czym może gadać dwoje lekarzy, kiedy się zejdą. „Oni ze sobą kręcą" – oznajmiła stanowczo któregoś razu. „Coś ty?
Serio? Świr i Doktorek?" – zainteresowałam się natychmiast. – „Przecież Doktorek był straszny pies na baby". „Przysięgam. Żebym tak dziesięć kilo utyła, jeśli kłamię. Świr go myział. Po szyi. Myśleli, że nie widzę, ale tam się w szybie wszystko odbija". Po tej sensacji z myzianiem wszystkie kobiety na posterunku zrobiły istną obławę i całą sieć wywiadowczą. Esemesy tylko świstały w powietrzu. Wkrótce lista wydłużyła się o dmuchanie w ucho (Świr), odgarnianie włosów (Watson), poprawianie kołnierzyka (Watson), umiejscowienie ręki w okolicach prawej nerki Doktorka na całe dziesięć sekund (Świr) i rzucanie /znaczących/ /spojrzeń /(obaj na zmianę lub jednocześnie). Czy muszę wspominać, że Lestrade i reszta naszych facetów kompletnie nic nie zauważyli? Tak nam się w każdym razie wydawało. Największą jednak rewelację przyniosła Lydia z drogówki, która przyuważyła nasze gołąbeczki w jakimś zakamarku, jak się całowali. Co prawda jakoś niewyraźnie, „jakby się koty nosami trącały" ale mimo wszystko owszem tak! Nie miałam przy tym wątpliwości, że Świr doskonale wie o naszym śledztwie i to wszystko jest zwykłą pokazówką. Nie mógł tego nie widzieć, ten łajdak miał oczy z przodu, z tyłu głowy i dodatkowe w zadku, na wypadek gdyby musiał się schylić i zawiązać sobie sznurowadła. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że jeśli skrzywdzi Johna, zabawiając się jego kosztem, nie wyjdzie z Yardu żywy?
Rozerwałybyśmy go na kawałeczki, Pat ugotowałaby je w swoim kotle do trupów, a potem z kości detektywa-konsultanta zrobiłybyśmy sobie biżuterię. O!
Kiedy byłam na Świra wściekła, wyobrażałam go sobie gołego, na czworakach, ujeżdżanego od tyłu „na pieska" przez faceta w rozchełstanym mundurze, z batem. I jak go ten drugi trzyma brutalnie za kłaki, leje pejczem, a pan detektyw wyje nieludzkim głosem nonsensy w rodzaju:
„Mocniej, mocniej, Watsonie! Nie miej dla mnie litości!" Problem tylko w tym, że „ten drugi" był zawsze zamazany, bo tu już mi nie starczało wyobraźni. Jak popatrzyłam na poczciwą mordkę doktora, to mnie wewnętrznie skręcało ze wstydu. Nie zasługiwał na takie traktowanie, więc obiecywałam sobie, że nigdy więcej... Aż do kolejnego razu, kiedy Świr znów mnie doprowadził do białej gorączki.
Innym objawem kwitnącego romansu było to, że John zmienił styl ubierania na trochę bardziej militarny. Zaczął nosić ładne sportowe koszule piaskowego koloru i szare bojówki, T-shirty khaki i kamizelkę z dużą ilością kieszeni, a na szyi błyszczał mu osobliwy kulkowy łańcuszek. Jak się okazało, wisiały na nim żołnierskie nieśmiertelniki, schowane pod ubraniem. Niewątpliwie sexy. Jakoś w trakcie przestałyśmy tych dwóch nazywać Świrem i Doktorkiem, a zaczęłyśmy: Kocur i Jeżyk. Podobieństwo Holmesa do wrednego czarnego kota zawsze było uderzające, natomiast Serena od komputerowców stwierdziła któregoś razu, że John Watson przypomina jej słodkiego jeżyka z obrazka, zwłaszcza jak tak rozczulająco marszczy nos.
Imidż Kocura bez zmian - jak zawsze wymuskany w swoich czarnych portkach za ćwierć mojej pensji i koszulach o pół numeru za ciasnych. Za to częściej się uśmiechał. Z perspektywy czasu, to był dobry okres.
Pogoda kompletnie oszalała. Upał sięga dwudziestu ośmiu, a nawet chwilami trzydziestu stopni i cały Londyn się gotuje we własnym sosie.
Ludzie są rozdrażnieni jak podpiekane osy. Spadła liczba kradzieży samochodów (które zmieniły się w niezachęcające do grabieży piekarniki na kółkach), za to wzrosła ilość pobić. W Yardzie klimatyzacja ledwo zipie, wszyscy na siebie warczą. W sali odpraw duszno jak w kotle. Nawet Holmes podwinął rękawy powyżej łokci, a na jego bladobłękitnej koszuli rosną nieestetyczne plamy potu. No, ale ma sprawę. Wszyscy mamy sprawę.
Idiotyczną, pochrzanioną SPRAWĘ! Sześć ciał, znalezionych w różnych punktach miasta, lokalizacje ni w kij ni w oko: brzeg rzeki, park, zaplecze pizzerii, skwerek koło przedszkola (to już naprawdę trzeba być kompletnym pojebańcem, żeby narażać dzieci na widok trupa), ogródek starszej pani w starej dzielnicy willowej, klatka schodowa w blokowisku... Kobiety i mężczyźni, różny wiek, rozmaity status społeczny i kolor skóry, jeden dwunastoletni chłopiec rasy czarnej. Ciała nagie, ciała ubrane, ciała półnagie... za to wszystkie ze śladami więzów na ramionach i z oznakami wykorzystania seksualnego, zero nasienia, umyte, zero obcego naskórka czy włosów – jedynie te fakty pozwalał te przypadki w ogóle jakoś powiązać ze sobą, bo zwykle jednak mamy coś więcej. I jeszcze to, że wszystkie kobiety miały nałożony staranny makijaż, a mężczyźni usta pociągnięte błyszczykiem. Nawet tego biednego dzieciaka zwyrodnialec „upiększył". Zabójca był uważny i metodyczny, pozostawiając nam jednocześnie bardzo słabą sygnaturę. Jedna z kamer miejskich nagrała na skwerze podejrzanego faceta w sportowej bluzie z Tesco, ale nic to nam nie daje, bo na głowie ma kaptur i bejsbolówkę. Musi znać rozmieszczenie kamer. Pozostawia zwłoki zawinięte w prześcieradło na ławce. Twarz trzyma w cieniu, a do tego jeszcze nosi rękawiczki, więc nawet nie wiemy czy szukamy białasa, Afrobryta, Hindusa czy Latynosa, istna rozpacz. O nic nie daje się zahaczyć. Zupełnie jakbyśmy drapali ścianę ze szkła.
Nic dziwnego, że Lestrade daje ten śmierdzący przypadek Holmesowi, ...
Kattze