Lackey Mercedes Opowieści Barda Tom 2 Forteca Lodu i Ognia.doc

(1143 KB) Pobierz
Forteca Lodu i Ognia

Mercedes Lackey & Ru Emerson

Forteca Lodu i Ognia

Cykl: Opowieści Barda Tom 2

 

 

Tłumaczyła Marta Koniarek

Tytuł oryginały Fortress of Frost and Fire

Wydanie oryginalne 1993

 

 

Dla Douga (oczywiście)

I dla moich bardzo drogich przyjaciół, lilii Amarilidaceae

- Ru Emerson

 

 

Rozdział 1.

 

Po raz pierwszy od wielu dni zachodni wiatr ustał, gdy słońce chyliło się ku horyzontowi. Na skraju Szepczącego Lasu panowała głęboka cisza. Było tak cicho, że chłopak zajmujący się dwójką wyczerpanych podróżą koni w stajni z łatwością rozróżniał głosy dobiegające z gospody Pod Księżycowym Kamieniem, znajdującej się w niewielkiej odległości ku zachodowi, po drugiej stronie porządnie utrzymanego podwórca - i pod wiatr. Oczywiście, były to głównie ironiczne, a nawet sarkastyczne głosy elfów, bowiem Księżycowy Kamień stanowił własność przedstawicieli tej rasy. Od czasu do czasu ponad pozostałe wybijał się bardziej chropawy głos człowieka.

Gawaine westchnął i uniósł rękę, by wsunąć luźne, długie i kręcone rude kosmyki z powrotem pod opaskę z materiału, a potem zabrał się znowu do wyczesywania koni. Jego mistrz będzie się zastanawiał, gdzie Gawaine się podziewa i czemu ukończenie tak prostego zadania zajmuje mu tyle czasu. Ale ja lubię przebywać w stajni, pomyślał Gawaine. Od czterech lat zajmuję się końmi, wdycham zapach ich i siana i czuję się jak w domu. Głośny wybuch śmiechu dobiegający z gospody sprawił, że Gawaine podskoczył; jego siwek poruszył się, odsuwając nerwowo, a on odruchowo pogłaskał pokrzepiająco mocne mięśnie szyi zwierzęcia.

- Już dobrze, Gromie, wybacz, że cię przestraszyłem - powiedział cicho. - Ale najpierw to oni przestraszyli mnie. Człowiek nie spodziewa się takiego hałasu z gospody pełnej białych elfów.

Pewnie znalazło się tam paru ludzi. Choć Gawaine musiał przewartościować swoje opinie dotyczące białych elfów, gdy Naitachal przywiózł go do elfiej krainy.

- Myślałem, że będą... cóż, popatrz tylko na nie, takie dumne i piękne, takie długowieczne! Wydawałoby się, że wszystkie powinny mieć także piękne dusze i że skoro dano im tyle czasu, dobrze go wykorzystają. A tu sprawy mają się tak samo jak wszędzie indziej, Gromie - wymruczał ponuro. - Kiedyś wszystko było proste.

Grom, nazwany tak po części przez wzgląd na swoje szare niczym burza umaszczenie, przede wszystkim jednak z powodu tego, jak ciężko stąpał, otarł się o Gawaine'a i skubnął go za włosy. Chłopak zaśmiał się cicho i szturchnął konia, by się posunął, sam zaś wyszedł z boksu, po drodze klepiąc zwierzę po zadzie.

Po drugiej stronie stał przynajmniej tuzin koni elfów. Gawaine uśmiechnął się i westchnął z zadowoleniem. Grom należał do niego i chłopak szczerze kochał jabłkowitego, silnego siwka o krótkich nogach, ale te piękności... sprawiały, że robiło mu się ciepło na sercu, a po plecach przebiegały dreszcze.

- Popatrzcie tylko na te długie nogi, na ten złoty ogon... - wyszeptał, idąc między boksami. - Och, jaki jesteś wspaniały. - Koń, o którym mówił, odwrócił głowę, by przyjrzeć mu się spod gęstych rzęs, a potem znów zaczął spokojnie skubać owies. Gawaine ponownie westchnął i zawrócił, aby zająć się czarną Gwiazdą mistrza. Cóż to za mdłe imię dla tak ślicznego stworzenia, pomyślał. Z drugiej jednak strony mistrz nazwał tak swego rumaka na cześć jednego z bohaterskich zwierząt z eposu - co było dość zabawne, kiedy już poznało się flegmatyczną i nieskorą do podniet naturę Gwiazdy.

Gwiazda przeżuwała, gdy Gawaine ją szczotkował, ignorując zarówno chłopaka jak i Groma, którego zazdrość sprawiała, że pielęgnacja innych koni wcale nie była łatwa. Grom chwycił Gawaine'a za tunikę i pociągnął, a gdy chłopak odwrócił głowę, by uwolnić ubranie, skubnął go za włosy i ściągnął mu z głowy opaskę. Gęste rude kędziory opadły Gawaine'owi na twarz. Chłopak odrzucił je nad czoło i przytrzymał ręką, próbując odebrać koniowi opaskę. Kiedy mu się to udało, uporządkował fryzurę i klepnął Groma w szyję.

- Przestań. Zachowuj się - zaśmiał się, ale kiedy Grom spojrzał na niego spokojnie, nachmurzył się, odgarnął z czoła ostatnie kosmyki włosów i przeszedł na drugą stronę Gwiazdy, by dokończyć oporządzanie.

Z gospody dobiegł kolejny wybuch śmiechu; sądząc po odgłosach, ktoś opowiadał tam żarty o knocie od lampy:

- ... tylko jednego, ale knot musi chcieć zmiany!

Ponad śmiech wybiła się ostra riposta:

- Dziś wieczór aż się skrzy od dowcipu!

Zmiana. Gawaine przerwał szczotkowanie i oparł się podbródkiem o grzbiet Gwiazdy. W jego przypadku minęły od tego czasu cztery lata... cztery lata, które czasami wydawały mu się całym życiem. Coraz trudniej przychodziło mu przywołać wspomnienie chłopca, który był jednym ze stajennych dziedzica Tombly'ego.

- Ma szesnaście lat, a wygląda na dwunastolatka - wyszeptał.

Gwiazda położyła uszy po sobie, a Grom obrócił się i spojrzał na niego z zaciekawieniem. Teraz też nie było lepiej; skończył dwadzieścia lat, a i tak większość osób, które spotykał, patrząc na jego rude włosy, drobną budowę ciała i te okropne piegi, dawała mu nie więcej niż piętnaście. Wtedy jednak było gorzej: na domiar złego był niski, mniejszy niż wszyscy inni na ziemiach dziedzica, nie licząc oczywiście prawdziwych dzieci.

Na szczęście, nie miał wtedy dwunastu lat, na które wyglądał, dopóki bowiem nie przeszedł mutacji, nie potrafił zaśpiewać dwóch zestrojonych nut.

- Pewnie wciąż tkwiłbym w tej śmierdzącej małej celi, w której znalazł mnie Naitachal - mruknął pod nosem. - A może dziedzic kazałby mnie stracić.

To nie była przyjemna myśl. Przez pięć lat... a może sześć?... całe jego życie kręciło się wokół stajni dziedzica, gdzie doglądał koni. Nie było łatwo... zwłaszcza komuś takiemu jak on: małemu chłopcu stajennemu, blademu, piegowatemu rudzielcowi, wzrostu połowy innych. Zwłaszcza komuś tak poważnemu jak Gawaine, który zachowywał się rozważnie nawet w bardzo młodym wieku. Co gorsza, miał smykałkę do koni, o czym niestety dowiedział się koniuszy dziedzica. Nie dość, że wyróżniał się wyglądem i wzrostem, to jeszcze zbyt dobrze robił to, co robił, a to tylko przysparzało mu kłopotów. Najpierw jeden, a potem pozostali chłopcy stajenni zaczęli prześcigać się w pomysłach na to, jak uprzykrzyć mu życie.

Mimo wszystko nie wspominał tych czasów aż tak źle. W tamtym życiu spełniał swoje obowiązki, wykonywał polecenia, trzymał się wyznaczonego mu miejsca i radził sobie w kontaktach z innymi chłopcami stajennymi - a przynajmniej nie bił się z nimi tak często, by ściągnąć uwagę koniuszego. To było dobre, a wszystko inne złe. Udawało mu się unikać niepotrzebnych komplikacji i nie musiał rozważać moralnych dylematów, jakie zdarzały się w realnym świecie. Wtedy nie istniały żadne odcienie szarości.

Gawaine westchnął, wyprostował się i zajął szczotkowaniem zakurzonych boków Gwiazdy. Pewnie był to tylko chłopięcy pogląd na świat albo, jak to nazywał Naitachal, „spoglądanie wstecz jednym ślepym okiem". Niezależnie od tego, jak wyglądało to z perspektywy czterech lat i wielu mil, świat nie mógł być aż tak prosty.

Sprawy z pewnością straszliwie się skomplikowały, gdy zniknął cenny ogier dziedzica, a Gawaine'a, opiekuna zwierzęcia i jedynego stajennego, który ośmielał się do niego zbliżyć, oskarżono o kradzież.

- Głupota - wymruczał, a Gwiazda poruszyła się, by na niego spojrzeć. - Koń zniknął ze swojego boksu. Oczywiście, że za sprawą magii, a ja przecież nie miałem o niej pojęcia. Poza tym, gdybym potrafił wytworzyć mrok wokół stajni, nawet nocą, i odesłać gdzieś ogiera, to czy zdołałbym ukryć taką moc? - Spojrzał na Gwiazdę i wzruszył ramionami; koń zamrugał i zajął się swoją paszą. - I co zwykły stajenny miałby zrobić z koniem takim jak Nawałnica?

Sprzedać go, i to za bardzo wysoką cenę, powiedzieli wówczas. A jak zwykły stajenny wytłumaczyłby taką nagłą zamożność? Pominięto to gładko - wszyscy zignorowali fakt, że Gawaine nie zniknął wraz z koniem, ani też nie miał trzosika pełnego monet. Magowi, którego dziedzic wynajął, by sprawdził stajnię i całą służbę, nie udało się znaleźć ukrytych monet ani też śladu w umyśle Gawaine'a, który dowodziłby, że chłopak coś ukrywa... poza drewnianym bączkiem, który schował wiele lat temu, żeby nie zabrali mu go starsi i więksi chłopcy.

Gawaine uśmiechnął się na wspomnienie miny maga - i dziedzica - gdy przekopano kupę kompostu i zamiast sakiewki złota i srebra znaleziono gnijącą wystruganą dębinę. Wtedy odczuwał większy wstyd, niż gdyby został postawiony przed sądem za kradzież konia.

Dziedzic bez wątpienia też był mocno zażenowany: ryczał na wszystkich, wydając rozkazy, stojąc po kolana w dziurze, czekając na dowód, który zostanie wyciągnięty z gorącej, śmierdzącej masy... i tyle mu z tego przyszło. Chwila ta przekreśliła nadzieje na publiczne osądzenie Gawaine'a; dziedzic Tombly oddalił się wzburzony, pokrzykując wściekle, a potem wydał rozkaz, by zamknąć chłopaka w więzieniu. A wszystkiemu winna była magia...

- Kto by pomyślał? - wyszeptał Gawaine. Sam nigdy przedtem się nad nianie zastanawiał; tak jak i wszyscy inni w rozległej posiadłości, w której pracował... przynajmniej o ile wiedział. Gdyby ktoś nie powiedział na głos tego, co tak wielu myślało, że ogier mógł zostać wykradziony ze stajni za pomocą magii... Gawaine poklepał Gwiazdę po szyi i przesunął palcami po długiej grzywie, żeby wyczesać kilka rzepów. To magia stanowiła prawdziwą przyczynę jego kłopotów. Dopóki nie pojawił się mag, Gawaine odgrywał rolę jednego z wielu nieistotnych podejrzanych. Ale ten siwowłosy i częściowo zniedołężniały mag, chwiejąc się na nogach, dwukrotnie przeszedł wzdłuż szeregu chłopców stajennych, aż wreszcie stanął przed Gawaine'em i podsunął mu pod nos trzęsącą się, pokrytą wątrobianymi plamami rękę. I na mocy jego stwierdzenia, że „w tym chłopaku coś jest" - bez żadnych innych dowodów - dziedzic nazwał Gawaine'a koniokradem i zamknął w więzieniu.

Gawaine oparł się o ścianę stajni i wpatrywał się przed siebie; niemal widział... i czuł... to okropne, małe pomieszczenie z klepiskiem, tuż obok szopy dla kóz. Jakby wiedzieli, jak bardzo nie znosi smrodu kóz, i chcieli zastosować na nim tę drobną, subtelną torturę. Oczywiście, nie wpadł na to dziedzic Tombly, który zdecydowanie nie był subtelny i bez wątpienia podgrzewał już żelazo oraz naradzał się ze swoim wynajętym magiem, cóż takiego będzie najbardziej bolało - i czy pierwszy ból spowoduje, że chłopak ujawni miejsce, w którym ukrył ogiera. Rzeczywistość i czekające go katusze sprawiały, że Gawaine był w bardzo kiepskim nastroju.

- Gdybym piszczał chłopięcym sopranem, mistrz Naitachal pewnie przeszedłby obok mnie... i przyspieszyłby jeszcze kroku - wyszeptał z uśmiechem. Wtedy jednak śpiewał, częściowo dla zabicia czasu, ale głównie po to, by dodać sobie otuchy, a mroczny elf - niegdyś czarnoksiężnik, a teraz pełnoprawny bard - twierdził, że stanął jak wryty, usłyszawszy moc kryjącą się w głosie młodego skazańca. Naitachal bez wątpienia był pod wrażeniem śpiewu Gawaine'a i jego możliwości wokalnych; od razu udał się do dworu, aby się dowiedzieć, kim jest ów śpiewak. A posunąwszy się już tak daleko, dowiedział się również, co chłopiec uczynił, że zasłużył sobie na taki los. Nie wiedzieć jak udało mu się jednak przekonać dziedzica, by trzymał rozgrzane żelazo z dala od stajennego. Naitachal przemawiał też tak długo i dobitnie, że - choć nie przekonał nikogo o niewinności Gawaine'a - uzyskał pozwolenie, by samodzielnie zająć się tajemniczą kradzieżą.

Oczywiście, bo któż spierałby się z bardem?

Na pewno nie on i nie dziedzic Tombly, który pewnie już kulił się ze strachu na myśl, że jego nazwisko padnie wkrótce w tekście skocznej, wpadającej w ucho i dość ironicznej piosenki.

Coś pociągnęło go za włosy i Gawaine nagle wrócił do rzeczywistości. Podniósłszy wzrok, zobaczył Groma, który wspierając łeb o grzbiet Gwiazdy, przypatrywał mu się żałośnie. Gawaine się roześmiał i poklepał zwierzę po boku.

- Przestań, głuptasie powiedział. - Wyglądasz głupio, kiedy to robisz. A Gwiazda już dość się dziś nadźwigała!

Grom potrząsnął łbem, obsypując grzbiet Gwiazdy drobinkami ziarna; Gawaine znowu go poklepał, tym razem tak mocno, że koń spojrzał na niego z wyrzutem i wrócił do własnego boksu.

- Naitachal - wymruczał Gawaine i westchnął głęboko. Och, bard uwolnił go z tej śmierdzącej, małej celi. Odnalazł konia i niestety - także złodzieja: syna dziedzica. - Przynajmniej na odchodnym zabrał mnie ze sobą, a trzeba przyznać, że wyjeżdżał w pośpiechu. - Dziedzic nie szalał z radości, dowiedziawszy się, że jego rozpieszczony synalek maczał palce w kradzieży, Gawaine zaś cieszył się, że jego nowy mistrz nie tylko znał wszystkie opowieści i pieśni o losie posłańca przynoszącego złe wieści, ale miał dość rozsądku, by wyciągnąć z tego wnioski i poprosić w nagrodę o to, by oddano mu na służbę chłopaka, którego uratował. - Ciekawe, jak długo bym pociągnął, gdybym tam został. - Szczerze mówiąc, wolał o tym nie myśleć.

Powrócił do rzeczywistości, kiedy do stajni weszło kilku mężczyzn; dwóch z nich wyraźnie się zataczało, a jeden wypił tyle, że zalewał się łzami. Towarzysze próbowali go uciszyć, zabrać konie i wynieść się z gospody i okolicy, zanim zapadnie zmrok.

- Paskudne, zadufane w sobie elfy - zajęczał jeden z nich. - Człowiek rzuci kilka dowcipów, żeby się ludziska pośmieli, a one co? Wykopały nas! - Odwrócił się do jednego z kompanów i złapał go za tunikę. - Czy widziałeś kiedyś taką smętną zgraję?

- No cóż, już dawno nie - przyznał zagadnięty. - Chodź, Robyun, czas ruszać do domu.

Robyun jednak dostrzegł w przeciwległym końcu stajni chłopaka, wyrwał się przyjacielowi i ruszył przejściem między boksami. Nie był aż tak pijany, by nie widzieć, jak Grom wysuwa się kilka kroków z boksu i jak grają pod skórą jego łopatki. Przezornie zatrzymał się więc w odległości dwóch boksów i zawołał radośnie:

- Hej, chłopcze! Marchewo! Ilu mistyków potrzeba, by zmienić knot w lampie?

- Panie? - spytał Gawaine. Nie udało mu się wykrztusić nic więcej, bo oburzenie odebrało mu mowę. Marchewa, dobre sobie!

Mężczyzna zaśmiał się hałaśliwie, a kiedy przyjaciel spróbował go odciągnąć, krzyknął:

- Dwóch! Jednego, by wymienił knot, a drugiego, żeby go nie zmieniać!

- A trzech, żeby robić z siebie głośnych głupków - dobiegła sarkastyczna uwaga od progu stajni.

Mężczyźni zatrzymali się tak gwałtownie, że ich opowiadający dowcip przyjaciel poleciał prosto na twarz. Gawaine zerknął w bok i zobaczył smukłą postać o srebrzystych włosach, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, opartą leniwie o framugę drzwi.

- Jeszcze nie pojechaliście? - spytał uszczypliwie nowo przybyły.

- Już jedziemy - odparł szybko jeden z mężczyzn, zagłuszając to, co próbował powiedzieć jego powalony kompan. Pozostali podnieśli opoja na nogi i zaprowadzili pospiesznie do czekających koni; Gawaine zauważył z irytacją, że biedne stworzenia cały czas były osiodłane. Nie obejrzawszy się nawet za siebie, cała trójka w milczeniu dosiadła koni - dowcipnisia trzeba było wciągnąć za ramię i kołnierz grubo tkanej koszuli - i wyjechała tylnym wyjściem.

Gdy znikali w mroku, dał się słyszeć donośny, bełkotliwy głos:

- Hej! Ilu białych elfów potrzeba, żeby... - Głos ten urwał się raptownie, tonąc w tętencie kopyt.

Jakby mało było kłopotów, znajduję się na terytorium elfów, i to w towarzystwie mrocznego elfa, pomyślał ze znużeniem Gawaine. Wrócił do boksu, żeby sprawdzić, czy Gwiazda ma dość paszy, a wiadro jest pełne, i przyklęknął, żeby zebrać juki, które Naitachal kazał mu przynieść - jak zwykle to on musiał dźwigać bagaże - ale takie są przywileje bycia mistrzem, więc podniósł je z westchnieniem. Zajęty tobołkami, które próbował lepiej wyważyć, nie zwracał na nic uwagi, usiłując przepchnąć się obok Gwiazdy. Naraz usłyszał chrząknięcie i w odległości ledwie dwóch kroków dostrzegł parę długich butów. Pisnął i upuścił juki. Zupełnie zapomniał o białym elfie, który podążył za pijakami do stajni, bo założył, że przybysz po prostu wrócił do gospody. Widocznie jednak postanowił zostać.

- O rany, ależ jesteś nerwowy - rzucił ironicznie elf Przesunął spojrzeniem po pobrudzonej w podróży koszuli i bryczesach chłopaka, i jego zdartych butach, a potem dość znacząco spojrzał na leżące na ziemi skórzane torby. Gawaine'owi żołądek o mało nie podskoczył do gardła. Nie pozwól, by zobaczył, jak cię przestraszył, pomyślał. Wyprostował siei ściągnął brwi.

- Nie rzucałeś się w oczy, a ja byłem zajęty - odparł krótko.

- Spodziewałeś się, że będę tupał niczym trzynożna krowa albo człowiek? - prychnął elf. - Zamierzasz wejść z nimi do środka?

- A co? Myślisz, że je kradnę?

Impas. Elf wyszczerzył zęby w czymś, co od biedy można było uznać za uśmiech.

- A czemu miałbym tak myśleć? I jeszcze przejmować się, że jeden człowiek okrada drugiego... - Postąpił krok do przodu; Gawaine się nie poruszył, więc elf rozejrzał się na boki, a potem pochylił i wyszeptał mu do ucha: - ... albo mrocznego elfa, co? - Przekrzywił głowę, czekając na jakąś reakcję.

Gawaine uniósł brwi - jak wiedział, wielu to irytowało - i czekał.

- Czarnoksiężnika? - dodał elf na wypadek, gdyby chłopak nie zrozumiał. - Czarnoksiężnika Naitachala?

- Masz na myśli barda, mego mistrza? - spytał Gawaine, odpowiadając równie chłodnym uśmiechem.

Elf przechylił głowę i przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. A potem sam uniósł brwi.

- Wiesz zatem, kim on jest?

- Jeśli chcesz wiedzieć, czy znam jego imię, to owszem, od czterech lat. Znam też znaczenie słowa czarnoksiężnik. Jeśli nie masz nic więcej do powiedzenia, to wybacz, ale bard - celowo podkreślił to słowo - mój mistrz Naitachal, który był czarnoksiężnikiem, lecz już nim nie jest, czeka na swoje torby.

Przez chwilę się zastanawiał, czy nie przeciągnął struny, bo elf zmrużył oczy i wyglądał naprawdę groźnie. Nagle jednak się roześmiał, odskoczył i skłonił się zamaszyście przed uczniem barda, a potem odwrócił się i opuścił stajnię. Gawaine otarł rękawem wilgotne czoło, podniósł juki i niemal pobiegł do gospody.

- Teraz już trzy - sarkał, zwalniając na bardzo słabo oświetlonym odcinku ścieżki. - Trzy białe elfy, którym leży na sercu moje dobro i które mają bardzo niskie mniemanie o ludzkiej umiejętności rozróżniania innych ras.

Nawet gdyby nie potrafił odróżniać białych elfów od mrocznych - a musiałby być ślepy albo głupiutki niczym niemowlę, by tego nie zrobić - nie miałoby to znaczenia, bo Naitachal niemal natychmiast, i to zanim pozwolił Gawaine'owi złożyć przysięgę, która wiązała ucznia z jego mistrzem, wyjaśnił mu, czym zajmował się niegdyś i kim jest teraz. Naprawdę nie musiał mi tego mówić, przynajmniej nie tak szybko; mógł z tym zaczekać, dopóki nie nauczyłem się mu ufać. Naitachal jednak nigdy tak nie postępował; zawsze był z Gawaine'em całkowicie szczery i choć go irytował, zbywając jego pytania o mistykę i tajemnice wszechświata, to Gawaine i tak podziwiał szczerość mrocznego elfa. W końcu większość ludzi - większość istot - jak zarazy unikała czarnoksiężników. A ściślej rzecz biorąc, wszystkich mrocznych elfów, bo jak mawiano, wszystkie one parają się czarną magią.

Ten ze stajni - pomyślał z przekąsem Gawaine - przynajmniej szybko dał sobie spokój. Elf, który zaczepił go wcześniej w drzwiach, był dużo bardziej uparty.

- On kiedyś praktykował czarną magię, wiesz, co to znaczy? I myślisz, że z tego zrezygnował? Tacy jak on nigdy tego nie robią. - I tak bez końca, a trzymał się kroczącego z zaciśniętymi ustami Gawaine'a niemal do progu stajni. Dopiero tam, nie doczekawszy się odpowiedzi, rzucił kąśliwą uwagę na temat rodziców młodego człowieka oraz jego inteligencji i odszedł.

Och, dobrze. Gawaine poprawił źle wyważone juki, wymruczał pod nosem przekleństwo, gdy jedna z toreb upadła, i pochylił się, by ją podnieść, a przy okazji upuścił dwie pozostałe.

- Mogło być gorzej - bąknął. - Musiałbyś tkwić w karczmie wraz z Naitachalem i przebijać się do szynkwasu, aby przynieść więcej ale, przez atmosferę tak gęstą, że można by ją ciąć nożem. - Odkąd wkroczyli do krainy elfów, te wielokrotnie bardzo starały się dać im do zrozumienia, że będą świętować ich odejście, więc tutaj także przyjęto ich bardzo chłodno.

Karczmarz należał do wyjątków; jak większość oberżystów, tolerował niemal każdego klienta, jeśli tylko płacił uczciwą monetą i zachowywał się rozsądnie. Monetami dysponowali, Naitachalowi bowiem udało się zarobić śpiewaniem trochę grosza w trzech miasteczkach, jakie odwiedzili. I choć Gawaine żywił przekonanie, że mistrz gryzł się chłodnym przyjęciem ze strony białych kuzynów, to radził sobie z tymi z gospody tak jak ze wszystkimi pozostałymi - ludźmi, elfami czy innymi - którzy posługiwali się słowem "mroczny'' jak przekleństwem: wykorzystywał ironiczny, kąśliwy dowcip dorównujący humorowi białych elfów.

Ścieżka przed gospodą i sam budynek były dobrze oświetlone, ale Gawaine trzymał torby wysoko i nie patrzył pod nogi. Potknął się na jedynym stopniu; ludzie i elfy siedzący przy sześciu stołach w pobliżu otwartych drzwi odwrócili się, by na niego popatrzeć. Wyprostował się, opierając o framugę, uniósł na chwilę oczy ku niebu i wszedł do ciasnej, mrocznej izby.

Musiał przejść przez całą wspólną salę, bo Naitachal jak zwykle zajął stół w najdalszym i najciemniejszym kącie pomieszczenia. Przy jego czarnym jak sadza odzieniu i niemal mahoniowym kolorze skóry widać było stamtąd tylko bardzo intensywnie błękitne oczy. Gawaine ścisnął torby i ruszył w stronę mistrza, naśladując jego niewzruszoną postawę. Nie było to łatwe, gdy wiele elfów obrzucało ich stolik uważnymi spojrzeniami z ukosa, przyglądając się podejrzliwie nowo przybyłemu.

- Mistrzu?

- Hmmm? Ach. Dobrze, że je przyniosłeś. Postaw je przy swoim krześle. Dobry z ciebie chłopak. - Naitachal gestem wskazał mu jedno z wolnych miejsc.

Gawaine ostrożnie wymacał stopą torbę, w której znajdowała się jego harfa, i drugą ze wspólną lutnią, a potem położył juki na podłodze i przesunął krzesło tak, by siedzieć plecami do drzwi - oraz wszystkich ciekawskich i nieprzyjaznych spojrzeń - po czym opadł na nie z westchnieniem. Był na nogach dłużej, niż sądził; bolały go stawy kolan i podbicia stóp.

Wydawszy polecenia, Naitachal zajął się swoim towarzyszem. Gawaine przysunął krzesło do stołu i oparł łokcie o blat, przysłuchując się prowadzonej szeptem rozmowie. Siedzący przy Naitachalu mężczyzna zamilkł, zerkając z ukosa na Gawaine'a, a potem wpatrzył się otwarcie w jego jaskraworude włosy. Chłopak się nachmurzył, a wtedy mężczyzna zamrugał, jakby nagle zdał sobie sprawę, że przyłapano go na nieuprzejmych oględzinach - pewnie miał zamiar rzucić jakąś uwagę o pożarze czy marchewkach - i pospiesznie się odwrócił.

Bard przeciągnął się, podniósł wzrok, gdy pojawił się karczmarz z dzbankiem i dodatkowym kubkiem dla nowo przybyłego, a potem przedstawił Gawaine'owi swego towarzysza.

- Gawainie, to jest Herrick, kupiec z północy. Herricku, to mój uczeń, młody bard Gawaine. Herrick opowiadał mi o ziemiach, przez które niedawno przejeżdżał. Powinno cię to zainteresować. Cóż, byłbyś tak miły i powtórzyłbyś nam swoją historię, panie? - zwrócił się do kupca.

Herrick wzruszył ramionami, przysunął sobie kubek, nalał piwa i spił pianę z brzegu, zanim zdążyła wypłynąć, a potem wychylił połowę zawartości naczynia. Przyglądając mu się, Gawaine z trudem stłumił westchnienie; nagle poczuł się straszliwie zmęczony. Wiem doskonale, co to oznacza. Znam to spojrzenie. Mistrz Naitachal wynalazł kolejny objazd na drodze prowadzącej do druidów. Kolejna okropna przygoda, podczas gdy ja pragnę jedynie Prawdy. I to po tym wszystkim, co mi obiecał... To nie w porządku. On żyje tak długo, widział i robił tak wiele, ale gdy pytam o odpowiedzi, nie potrafi albo nie chce mi pomóc i - no cóż, nie śmieje się, ale wygląda, jakby miał na to ochotę. A potem, kiedy proszę, byśmy udali się gdzieś, gdzie mógłbym się dowiedzieć wszystkiego, co mnie interesuje, robi coś takiego. Znowu!

Cóż, nie było sensu z tym walczyć; tylko jeden z nich miał tu prawo decydować o ich losie, i z pewnością nie był to Gawaine. Zrezygnowany chłopak napełnił kubek, odchylił się na krześle i postarał się przybrać zaciekawiony wyraz twarzy.

 

 

Rozdział 2.

 

Choć na początku Gawaine tylko udawał zainteresowanie, po pewnym czasie historia kupca naprawdę go wciągnęła; Herrick odwiedził mnóstwo miejsc i potrafił o tym opowiadać. W jego słowach nie dało się właściwie odróżnić prawdy od fikcji, lecz Gawaine'owi to nie przeszkadzało, bo jako uczeń barda znał sporo nieprawdopodobnych opowieści - oczywiście większości z nich towarzyszyła melodia - i zawsze je sobie cenił. Ta, którą właśnie skończył Herrick, o jeziorze pełnym topielców, którzy się wynurzali, gdy księżyc był w pełni, i wypełzali na brzeg, by zwabiać kobiety z wioski, aż prosiła się o odpowiednią muzykę. Oczy Gawaine'a zaszły mgłą, gdy zastanawiał się nad wariacją starej melodii w tonacji minorowej, która odpowiadałaby nastrojowi tej sagi.

Gwałtownie wrócił do rzeczywistości, gdy Naitachal kopnął go pod stołem w goleń. Herrick przeszedł do kolejnej opowieści, a mistrzowi zabłysły oczy. Uważaj. Gawaine pochylił się do przodu i kiwnął głową, ostrożnie wciągając nogi pod krzesło, na wypadek gdyby bard znowu chciał się upewnić, że chłopak słucha.

- Cóż, o niektórych z rzeczach, o których mówiłem, usłyszałem od innych, młody paniczu rzekł Herrick, odwracając się od Naitachala i zwracając ku Gawaine'owi. - Znam jednak dobrze ludzi, którzy mi o nich opowiadali, i nie wątpię w ich prawdomówność. Mogę przysiąc, że to, co ci teraz opowiem, jest najprawdziwszą prawdą, sam bowiem widziałem to miejsce na własne oczy, jak przysiągłem obecnemu tu bardowi. - Uniósł kubek i odchylił lekko głowę, by go wychylić. Pozwolił Naitachalowi znowu napełnić naczynie i zsunął się na krześle tak, że wyglądał na krasnoluda. - Na północ stąd, wiele dni drogi od Portsmith, i nieco na wschód, rozpościera się rozległa, pofałdowana kraina, gdzie wieśniacy mają rumiane policzki, owce i kozy są tłuste, dzieci pulchne, a zboża rosną wysoko i bujnie... co mnie zaskakuje, bowiem zimy są tam długie i przez wiele dni słońce ledwo wychyla się zza gór na południu i zaraz znowu zachodzi. Wtedy to, jak powiadają tamtejsi ludzie, przychodzą śniegi, zalegają wysoko w dolinach i kotlinkach, a wiatr nawiewa je na ostre szczyty, jeziora zaś zamarzają na znaczną głębokość tak, że człowiek, któremu zachce się ryby, musi długo wyrąbywać lód. Mężczyźni przesiadują wokół takich dziur, popijając czystą, oleistą i mocną wódkę z ziemniaków, a przed wiatrem chronią się w namiotach, które zabierają nad wodę. I tak łowią ryby, palą i snują opowieści. Niedźwiedzie, które schodzą z północnych gór, są ogromne, a niektórzy z tamtejszych mieszkańców przysięgali, że w szczególnie srogie zimy widzieli też białe niedźwiedzie. Kobiety spędzają zimową porę roku tkając i przędąc wspaniałą wełnę. Trochę jej przywiozłem w nadziei, że sprzedam ją żeglarzom pływającym na zimnych północnych wodach, jest ona bowiem wodoodporna, gruba i chroni przed najgorszym chłodem.

Naitachal się poruszył. Kąt, w którym siedzieli, był ciemny nawet w porównaniu z resztą słabo oświetlonej wspólnej izby, lecz oczy mu błyszczały i Gawaine zdusił kolejne westchnienie.

- Tak, mój drogi Herricku, opowieści o tamtejszej zimie są z pewnością ciekawe, ale przecież nikt nie udałby się tam o tej porze roku...

Heniek się roześmiał; elfy siedzące przy stole obok, które już od jakiegoś czasu przyglądały się im z dezaprobatą, wstały ostentacyjnie i przesiadły się dalej. Bard machnął ręką i skrzywił się lekko, gdy uśmiech zamarł na ustach kupca.

- Nie zwracaj na nich uwagi - poradził. - Gdybyśmy przesadzali, karczmarz na pewno by nam o tym powiedział. Oni są tu tylko gośćmi i płacą tak jak my. - Przy ostatnich słowach podniósł nieco głos. Jeden z elfów obrócił się i spojrzał na niego gniewnie, a Naitachal uśmiechnął się do niego radośnie, szczerząc zęby.

- Cóż... co ja takiego mówiłem? - podjął Herrick i sam udzielił sobie odpowiedzi, ubiegając towarzyszy. - Atak... zima. Owszem, nikt nie jeździ tam w zimie, nawet nie próbuje. Nie udałoby mu się dotrzeć do celu, bo powstrzymałyby go dzikie zwierzęta, istoty, którym nie przeszkadza chłód, wolące noc od dnia, i nieprzejezdne drogi. Z pewnością też nikt nienawykły do takiego klimatu nie zdołałby przetrwać tamtejszej zimy. Wyobraźcie sobie sto dni, albo i więcej, gdy zamiast światła dnia panuje tylko półmrok! Ja bym oszalał i zabił pierwszego człowieka, który zaśmiawszy się, nawinąłby mi się pod nóż!

- Tak jak i ja - rzekł Gawaine, rzucając znaczące spojrzenie siedzącemu naprzeciwko mrocznemu elfowi.

Naitachal tylko znowu się uśmiechnął i machnięciem ręki zachęcił kupca, by kontynuował.

- Jednakże, gdy śniegi stopnieją - ciągnął Herrick - jest to przyjemna kraina. Ale nie ona zadziwia podróżnych najbardziej. Nieco dalej na północy leży bowiem dolina, gdzie lato nigdy nie przychodzi - przerwał, by dodać tym słowom dramatyzmu.

Gawaine wzruszył ramionami, a gdy stało się jasne, że mężczyzna czeka na jakąś reakcję, rzucił:

- Cóż, owszem, sam uczyłem się kilku pieśni o krainie na północy, gdzie lód skuwa ziemię przez cały rok, a zimą w ciągu dnia próżno wypatrywać blasku słońca.

- Mylisz się - powiedział Herrick. - Kraina ta leży niedaleko strefy północnego klimatu, w pobliżu miejsca, gdzie wieśniacy uprawiają zboża i hodują jedne z największych kapust, jakie kiedykolwiek widziałem. Wszędzie wokół pory roku zmieniają się jak zawsze, ale nie w tej dolinie. Tam nigdy nie zagląda wiosna czy lato. Śnieg i lód pokrywają ziemię, nawet gdy milę dalej wieśniacy ostrzygli już owce i zasiali kukurydzę.

Znowu zamilkł. Gawaine spojrzał na niego uważniej i westchnął. Oczy mistrza błyszczały mocno. Kupiec odwrócił się od ucznia do nauczyciela i rozłożył szeroko ramiona, niemal strącając ze stołu kubek.

- Tak. Sami widzicie.

Naitachal pochwycił naczynie, postawił je dalej od krawędzi blatu i napełnił.

- A ty widziałeś to miejsce, tę dolinę, na własne oczy? - spytał.

- Ano. - Kupiec grał na zwłokę. - Cóż, rozmawiałem z tamtejszymi mieszkańcami, którzy trzymają się z daleka od tego tajemniczego miejsca. Obawiają się tego, co mogło spowodować taką katastrofę, jakiejś strasznej klątwy, a może - dramatycznie zniżył głos - czegoś jeszcze gorszego?

Gawaine poruszył się niecierpliwie, porwał dzbanek i nalał sobie resztę ale; nie było tego wiele i dawno już przestało być zimne. Pewnie straciło pianę, pomyślał ponuro i pociągnął łyk.

- Gorszego? - rzekł wreszcie. - To znaczy?

- Ależ, chłopcze, nie męcz tego biednego człeka - przerwał mu Naitachal.

- Dobrze, mistrzu.

- Nic nie szkodzi, panie - pospieszył z zapewnieniem kupiec. Wypił resztę napitku, wytarł usta rękawem i postawił kubek z głośnym stukiem. - Wieśniacy nie mówili, co było tego przyczyną a ja niewiele się znam na takich dziwach. Trzeba ich unikać, jeśli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć. Znalazłem jednak pewnego młodzieńca, co to chętnie zabrał mnie do miejsca, z którego mogłem spojrzeć na tę dolinę... choć on sam nie wszedł na wzgórze! I chociaż odległość była spora, widziałem coś, co wyglądało na wieżę, otoczoną ogromem bieli.

- Bieli... - powtórzył Gawaine. - Ale wczesną wiosną mógł to być śnieg, który jeszcze nie stopniał, prawda? A może sól albo lodowiec... - Urwał, kupiec bowiem ponuro pokręcił głową.

- Gdym tam zajechał, była pełnia lata, a nie wiosna, chłopcze. Śnieg leżał tylko na wysokich szczytach. Gdyby zaś znajdowały się tam złoża soli, wieśniacy by o tym wiedzieli. Z tego, co mówili, wynika, że niegdyś ta dolina niczym nie różniła się od innych, a ich przodkowie polowali tam latem i łowili ryby pod lodem zimą. Widzisz więc, że to nie była sól ani wielkie jezioro, ani też lodowiec, chyba że ktoś wpadł na sposób, by z dnia na dzień stworzyć lodowiec i wypełnić nim dolinę.

Milczenie przeciągało się kilka chwil. Karczmarz podszedł z kolejnym dzbankiem ale, zabrał pusty i oddalił się. Wreszcie Naitachal się poruszył.

- Niezła zagadka - rzekł cicho. - I to wszystko wydarzyło się... jak sądzisz? ... w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat?

- Może tak. Tamtejsi mieszkańcy są chyba dość długowieczni.

- Rozumiem. - Przez chwilę bard siedział w milczeniu, przymknął oczy, poruszał ustami; towarzysze przyglądali mu się bez słowa. - I są pewni, że lato nigdy tam nie zagląda?

- Tak mi mówili.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin