Kisielewski Stefan - PRZYGODA W WARSZAWIE.rtf

(662 KB) Pobierz

 

Kisielewski Stefan

PRZYGODA W WARSZAWIE

 

 

OD AUTORA

Przygoda w Warszawie to istna powieść-widmo: losy jej są nie­zwykłe, jak zresztą losy większości moich, mało w Polsce znanych, utworów beletrystycznych. Pisana dla krakowskiego „Tygodnika Powszechnego” z odcinka na odcinek Przygoda... drukowana była w tym piśmie wiosną i latem roku 1959. Jednakże nakładcy książ­kowego w kraju nie znalazła sobie po dziś dzień. Miała natomiast pewne sukcesy w zagranicznych pismach polonijnych, między innymi drukował ją w odcinkach kanadyjski „Związkowiec” oraz „Dziennik Polski” w Nowym Jorku, wykorzystało ją też Radio Wolna Europa. I wreszcie wydana została w książce przez Polską Fundację Kulturalną w Londynie (1976).

Niniejsze wydanie książkowe {chodzi o wydanie z 1989 roku opublikowane przez Wydawnictwo Literackie — przyp. red.] jest więc oficjalnie pierwszym w Polsce. Jaki mam dziś stosunek do utworu, powstałego przeszło ćwierć wieku temu? Czy Przygoda w Warszawie się nie zestarzała?

Oczywiście rzecz osądzi Czytelnik. Jeśli o mnie chodzi, to mam do tej książeczki sentyment, i to z paru przyczyn. Po pierwsze, uważam ją za moje specjalne osiągnięcie formalne: jest ona czymś pośrednim między zawsze mnie kuszącą formą powieści kryminal­nej a psychologizmem „cięższych” powieści, wydanych za granicą pod pseudonimem lomasza Staiińskiego. Po drugie, dopatruję

się w Przygodzie... pewnej myśli ważkiej a uniwersalnej, ideowej, społecznej, nawet politycznej, wyrażonej w postaci symbolu, tak uogólnionego, że możliwe było drukowanie jej przed laty bez skreśleń cenzury w „Tygodniku”.

Jaka jest owa główna idea utworu? To już musi odcyfrować sam Czytelnik. Zwrócę jeszcze tylko uwagę, że w Przygodzie... zawarte są pewne sprawdzone po latach przepowiednie: któż by się spodziewał w roku 1958, że ludzie za nieposłuszeństwo zamykani będą w zakładach psychiatrycznych, czyli, popularnie mówiąc, w „domach wariatów”? A kto pamiętał, że przez War­szawę płynęły z krajów Wschodu transporty narkotyków, wszak sprawa ta dzisiaj dopiero nabrała policyjnej aktualności!

Domagam się więc przyznania mi insygniów etatowego pro­roka, zresztą czynię to w Polsce Ludowej od dawna, jak na razie nadaremnie. Liczę jednak, że nowy Czytelnik Przygody w Warsza­wie oceni zawarte w niej przepowiednie, a także iż, rozwiązując zaszyfrowaną tamże szaradę ideologiczną, rozerwie się nieco. Byłoby to miłą nagrodą dla autora, który, choć człowiek w za­mierzeniach poważny, bardzo nie lubi się nudzić. Ani też nie chciałby nudzić innych.

Życzę więc ciekawej lektury tej książeczki, która, choć już dosyć stara, bardzo mało jest nad Wisłą znana. Jak na mój gust przynajmniej — znacznie za mało.

Stefan Kisielewski

Warszawa, kwiecień 1987

PIERWSZE I DRUGIE SPOTKANIE

Na ulicy było zarazem czerwono i oślepiająco, bo zbliżające się ku zachodowi słońce świeciło prosto w oczy, a w dodatku z boków raziły purpurowe refleksy, odbite od szyb okiennych. Antoni starał się iść pospiesznie, ale niezbyt mu się to udawało: co chwila wpadał na kogoś zdążającego w kierunku przeciwnym. Ludzie wracający z pracy byli, jak to zwykle w Warszawie, zdener­wowani, a co najmniej całkowicie nieżyczliwi, toteż nie obywało się przy tym bez małych spięć słownych, na które jednak Antoni starał się nie zwracać uwagi.

Nagle zderzył się z bliska i mocno z jakąś osobą płci żeńskiej, owionął go zapach wody kolońskiej i usłyszał ciche słowo: - Prze­praszam. Była to panienka w kusym płaszczyku i aksamitnym berecie - Antoni znał ją skądeś. Po paru dopiero dalszych krokach uświadomił sobie, że zna ją z widzenia, że spotyka ją często na tej ulicy, wracając z pracy, a czasem i rano.

Obejrzał się za nią odruchowo, lecz ze zbyt dużym opóźnieniem, bo nie było jej już widać, napotkał natomiast wzrok idącego tuż za nim osobnika w wytartej watowanej kurtce i przekrzywionej cyklistówce. Ten człowiek również był mu dobrze znany: miał jedno oko krzywe, zezowate, jakby patrzące w górę, drugie za to ostre i bystre. Patrzył w Antoniego z bliska, nie spuszczając zeń wzroku.

263

STEFAN KISIELEWSKI

Antoni przez krótką chwilę mu się przyglądał, ale to wystar­czyło. aby spowodować kolejną kraksę. Będąc odwrócony do tyłu, nie uważał i zderzył się - tym razem z całej siły - z jakimś idącym w przeciwną stronę mężczyzną. Okazał się to starszy siwy pan z baczkami i wąsikami, o ciemnobrązowej cerze południowca i młodych niemal, czarnych, gorączkowych oczach. Zderzyli się z całej siły, jednak starszy pan nie tylko nie wyraził protestu, ale usunął się na bok, lekko uchylając zielonawego kapelusza, kiedyś na pewno bardzo eleganckiego, teraz poplamionego i przepo- conego.

Antoni miał wrażenie, że i tego pana zna już dobrze z widzenia. Najprawdopodobniej spotykał te osoby stale, w czym zresztą nic dziwnego, ale dotąd sobie tego nie uświadamiał.

Postanowił iść uważniej, zresztą zbliżał się już do rogu szerokiej przecznicy, którą sunął szereg samochodów oraz przepełnione o tej porze autobusy i tramwaje. Brał mróz, zmierzchało się. Ostatnie promienie czerwonego słońca oświetlały unoszącą się niemal w chmurach sylwetkę Pałacu Kultury, barwiąc ją na specjalny, nieistniejący normalnie kolor. W ukośnych, jakby zadymionych promieniach światła Antoni zobaczył, że panienka w aksamitnym berecie, z którą zderzył się przed chwilą, idzie teraz drugą stroną ulicy w tym samym kierunku co on. Nie przyglądał jej się długo, bo nagle zrobiło się niemal ciemno, przy tym stał już na samym rogu szerokiej ulicy, którą należało przejść bardzo uważnie.

Po drugiej stronie ulicy znajdował się w głębi stary, przed­wojenny, teraz już w zupełnym cieniu pogrążony dom, w któ­rym mieszkał Antoni. Przedwojenny dom był w tym miejscu rzadkością, obecnie bowiem po obu stronach rozległej jezdni wznosiły się tutaj wielopiętrowe, czworokątne bloki mieszkalne, przeważnie jeszcze nieotynkowane. Ukończono je nie tak dawno

              najstarsze z nich nie przekraczały chyba wiekiem pięciu lat. Były to olbrzymie zespoły klatek z czerwonej cegły: dzięki nim

PRZYGODA W WARSZAWIE

ulica nie miała właściwie żadnego charakteru, choć może to, a nie co innego, owa surowa, niedbała obojętność, decydowało jednak o jej istotnym charakterze polegającym właśnie na bra­ku charakteru. Wszak tylko w Warszawie drugorzędne, mało reprezentacyjne ulice tak dalece nie dbają o swoją zewnętrzność. Warszawskie mury, raz gruntownie wyburzone, nie wierzą już w złudę trwałości, przestały więc troszczyć się o kosmetykę.

Szeroka ulica nie miała własnej historii. Przed wojną przebiegała tędy trzy razy chyba węższa ulica Solna. Nie zostało z niej nic, a raczej prawie nic. Bo stary dom, w którym mieszkał Antoni, należał do nielicznych resztek dawnej zabudowy. Stał samotnie, trochę w głębi, za rogiem tej właśnie szerokiej ulicy i innej, bezlud­nej, na pół trawą zarosłej uliczki, gdzie nie było wcale kamienic, tylko głuche ceglane ściany uporządkowanych ruin. Śpiąca pustka cegieł rozciągała się stąd daleko, obejmując sobą większą część Woli, aż po czasem czerwieniejącą, a czasem czerniejącą na tle nieba samotną wieżę kościoła Świętego Stanisława.

Antoni z lekkim skurczem niechęci zbliżał się do swego domu. Nie lubił Warszawy i nic na to nie potrafił poradzić, choć mieszkał tutaj już tyle lat. Był wilnianinem, dopiero po wojnie znalazł się nad Wisłą i czuł się tu jak w jakimś innym, barbarzyńskim kraju. Cóż to za miasto, wykorzenione, ledwo, ledwo uczepione ziemi, a wypchane po brzegi mrukliwym, szorstkim tłumem. Nigdy już chyba nie polubi tej niewydarzonej stolicy.

Z uczuciem znanej mu dobrze przykrości wdrapywał się po stro­mych schodach. Tylko w Warszawie mogły być takie domy: stare, a pozbawione odrobiny jakiegokolwiek dostojeństwa czy stylu, brudne, ciemne, niewygodne. Wolał już bezstylowość no­wych bloków — tam była ona przynajmniej uzasadniona, podczas gdy ta brzydota nie miała najmniejszego oparcia - po prostu brzydota przypadkowa, wynikła z nieuwagi, z właściwej temu miastu barbarzyńskiej niedbałości o pozory.

265

STEFAN KISIELEWSKI

Na najwyższym piętrze, niemal na strychu, ciągnął się ciemny, cuchnący korytarz, a w nim, na końcu, drzwi do pokoju Antoniego. Starał się stąpać cicho, aby nie obudzić uwagi rodziny Mastyków. To była istna plaga boża. Mastyka pracował w jakiejś spółdzielni elektrotechnicznej, a poza tym pił i latał za babami. Często nie było go parę dni, potem wracał i wyrabiał rozmaite awantury. Miał żonę, szwagierkę i kupę dzieci — mieszkali w dwóch poko­jach i kuchni, przy czym do każdej z tych izb było osobne wejście z korytarza. Taki idiotyczny, starowarszawski rozkład.

Antoni miał przyznane używanie kuchni, ale dawno już z tego zrezygnował. Mastykom było źle, kłócili się ciągle, a całą złość solidarnie wyładowywali na nim. Wolał im nie włazić w oczy, zresztą kuchnia niekoniecznie była mu potrzebna. Obiady ja­dał w biurowej stołówce, a poza tym herbatę zagrzewał sobie w pokoju, na maszynce elektrycznej. Woda i zlew znajdowały się na szczęście w korytarzu.

Gorzej było z ubikacją. Ona także mieściła się osobno na ko­rytarzu, ale Mastykowie mieli klucz i zazwyczaj zabierali go do siebie. Bardzo rzadko się trafiało, aby klucz wisiał na haku, przed drzwiami. Jeśli go nie było, Antoni pielgrzymował na dół, po prostu — w ruiny. Małą umywalnię zainstalował sobie w po­koju, wodę przynosił ukradkiem w wiadrze. Ukradkiem, bo ja­kiekolwiek spotkanie z członkami rodziny Mastyków kończyło się krzykliwą awanturą. Nawet dzieci go nienawidziły, choć nie dawał im po temu najmniejszej przyczyny.

Stąpał korytarzem najciszej jak potrafił, bo sobota to dzień niebezpieczny. W lokalach było tłoczno, stosowano ograniczenia wódki. Mastyka przychodził więc owego wieczoru pić do domu. Z tej okazji odbywały się całotygodniowe porachunki, zakończone zresztą nieraz nie mniej hałaśliwym i czułym pojednaniem. Zona i szwagierka Mastyki piły wtedy również, aż do skrajnego roz­rzewnienia — wszystko to przy dzieciach. Co się działo dalej, nad

266

PRZYGODA W WARSZAWIE

tym Antoni wolał się nie zastanawiać. Wiedział tylko, że winien unikać wtedy swych sąsiadów w dwójnasób. Jakiekolwiek bowiem zetknięcie z nim mobilizowało wówczas rodzinę do namiętnego solidarnego ataku.

Dziś jednak w korytarzu panowała kojąca, lecz zarazem zło­wróżbna cisza. Antoni, idąc na palcach — była tu, dzięki Bogu, kamienna, nieskrzypiąca posadzka — zerknął na wiadome drzwi. Oczywiście klucza przy nich nie było. Wreszcie dobrnął do swego pokoju, jak najciszej otworzył, wszedł. Był wreszcie u siebie.

Miał w ciasnym, wysokim pokoju kawałek Wilna. Na ścianach kilimy, fotografie, we wnęce muru półka ze starymi książkami. Wzdłuż okna poustawiał szereg czerwonych jabłek, tak jak to ro­biła jego matka. Miał poza tym radio, ale starał się grać na nim cicho, żeby nie drażnić sąsiadów.

Posiedział chwilę w fotelu, nie zdejmując płaszcza. Fotel ten kupił niedawno, dosyć się wysiliwszy finansowo. Nie byl jednak z owego mebla zadowolony. Fotelisko okazało się jakieś za duże, nieustawne, przy tym, mimo że nowe, brzydko staroświeckie. Produkcja krajowa: po cóż właściwie produkujemy taką starzyznę? Antoni lubił nowoczesną plastykę i sprzęty. Ale cóż - nic innego w tej cenie nie znalazł. Może za krótko szukał? To był błąd.

Nie zdejmował płaszcza, bo czuł, że będzie musiał za chwilę powędrować na dół w owe ruiny. Szkoda, że nie odwiedził ich zawczasu. Przy tym w pokoju panowało zimno. Wiaderko z wę­glem wypełnione było do połowy, drzewa brakowało. Trzeba by zejść do piwnicy, a to znowu kłopot. Piwnicę miał wspólną, na szczęście nie z Mas tykami, lecz z lokatorami z pierwszego piętra. Nastręczało to również sporo trudności, zwłaszcza dziś, przy sobocie. Może gdzieś wyszli, na przykład do kina?

W Antonim wałczyły ze sobą dwie chętki. Jedna — zadomowić się solidnie przy sobocie, napaliwszy przedtem w piecu, poczytać, posłuchać radia. Rozwaga jednak mówiła co innego: u Mas tyków

267

STEFAN KISIELEWSKI

na pewno będą się rozgrywać wiadome historie, palenie zaś w piecu okaże się kłopotliwe i zabierze dużo czasu. A więc — czy nie lepiej wyruszyć jednak gdzieś na miasto? Do kina przy sobocie się nie dostanie, ale może spróbować zajść do znajomych, a jeśli nie, zjeść gdzieś na mieście ciepłą kolację. To był pomysł wcale niezły.

Siedział jeszcze chwilę, czując, że druga idea powoli zwycięża. W końcu wstał, zasunął storę, starając się nie patrzyć na toną­cy zresztą teraz w mroku pejzaż baraków, cegieł i gruzowisk, po czym jak najciszej potrafił, opuścił pokój. U Mastyków jakoś dalej nic się nie działo.

Po dziesięciu chyba minutach wędrował już szeroką ulicą w stronę Alei Jerozolimskich. Panował mróz i gęsta mgła. Pa­łacu Kultury nie było widać, tylko gdzieś hen z góry majaczyło niewyraźne czerwone światło z jego wieży.

Na ulicy nie spotykało się wielu ludzi, prawdopodobnie dotarli już do domów, a znowu inni, w domach, szykowali się na sobot­nie, karnawałowe przyjemności. Antoni wędrował więc niemal samotnie, w innej już zupełnie scenerii, bo w tym miejscu szerokiej ulicy wielkie bloki ustępują miejsca niedobitkom przeszłości: za­niedbanym, obdrapanym kamieniczkom czy jakimś półzburzonym zabudowaniom fabrycznym z czerwonej cegły. Wszystkiemu zaś patronuje z góry niebotyczna wieża pałacu.

Antoni przeszedł most nad torami kolejowymi i minął barak dworca Śródmieście. W Alejach Jerozolimskich ruch okazał się jednak spory. Skrzyżowawszy się z Alejami, szeroka ulica, nosząca do tego miejsca nazwę Marchlewskiego, przechodzi w dawną, niezniszczoną ulicę Chałubińskiego. Przeprawa na drugą stronę nie jest tu łatwa, zwłaszcza wobec mgły i śliskości. Toteż, choć żółty sygnał mrugał zapraszająco i bez przerwy, upłynęła długa chwila, zanim Antoni zdecydował się opuścić bezpieczny chod­nik i zaryzykować wśród przemykających we mgle samochodów wyprawę na chodnik przeciwległy.

268

PRZYGODA W WARSZAWIE

Wreszcie szczęśliwie dobrnął, osiągając drugą stronę nieco z boku, na ukos, w świetle oszklonej budki telefonicznej. W świetle tym zobaczył nagle jakąś znajomą sylwetkę, zbliżającą się w jego stronę. Odruchowo chciał się już ukłonić, gdy nagle uświadomił sobie, że to nie jest nikt z jego znajomych. Siwy pan z wąsi­kiem i ciemnymi oczami. Któż to był taki? Gdy światło z budki oświetliło go z bliska, Antoni przypomniał sobie: to był przecież ów mężczyzna o typie południowca, z którym zderzył się, wracając z pracy, najwyżej jakieś półtorej godziny temu.

Nieznajomy minął Antoniego, nie spostrzegając go. Wypa­dek ten nie miał najmniejszego znaczenia ani dla jednego, ani dla drugiego. Mimo to Antoni po paru krokach obejrzał się odruchowo. I teraz dopiero stała się rzecz naprawdę dziwna: starszego jegomościa już nie zobaczył, natomiast w oddalającym się w miarę jego własnych kroków świetle z telefonicznej budki mignął mu aksamitny berecik panienki, którą również niedawno widział przecież na ulicy.

To już było niezwykłe: spotkać w ciągu jednego popołudnia dwie te same nieznajome osoby. Ale może to złudzenie? Antoni zatrzymał się i poczekał na panienkę. Nie ulegało wątpliwości, że to była ona. Przeszła obok niego, nie podnosząc wzroku, choć miał absolutną pewność, że go poznała.

Panienka minęła go i wsiąkła w mgłę, a on stał na miejscu bardzo zdziwiony, choć zdziwienie to malało z sekundy na se­kundę. Ostatecznie przecież nie było w tym znowu nic tak dalece zdumiewającego. Przypadek — po prostu.

Pozbył się zdziwienia z pomocą cichej wewnętrznej perswazji i ruszył dalej przed siebie w mroczną, gdzieniegdzie żółtawym światłem przetkaną mgłę. Przypomniał sobie, że tam, niedale­ko szerokiej ulicy, spotkał, wracając z pracy, nie dwie, lecz trzy znajome mu z widzenia osoby. Trzecią był charakterystyczny warszawski cwaniak z zezowatym okiem.

269

Nie zdążył jeszcze pomyśleć, że mógłby w takim razie spotkać i jego, gdy osobnik ów wyłonił się z mgły naprzeciwko. Szedł lekkim, pewnym siebie krokiem, z rękami w kieszeniach wato­wanej kurtki. Na Antoniego ani spojrzał.

Ten ostatni poczuł się nagle zupełnie niedobrze: mały zawrót głowy, trochę zaschło mu w gardle. Właściwie podejrzewał tylko i wyłącznie siebie — po prostu o jakieś nerwowe halucynacje. Tego rodzaju potrójny przypadek był przecież niemożliwy: to widocz­nie jego pobudliwość pociągnęła za sobą proces kojarzeniowy, oparty w istocie na złudzeniach. Nie świadczyło to dobrze o je­go równowadze fizycznej czy psychicznej. Niedawno skończył pięćdziesiąt lat — być może, że tego rodzaju zaburzenia właściwe są pewnemu wiekowi. Nigdy przecież ostatecznie nie był dotąd w takim wieku. Może wszyscy pięćdziesięciolatkowie przeżywają podobne sensacje?

Szedł w stronę Alei Niepodległości i za każdym nowym krokiem cały ów epizod wydawał mu się coraz to mniej realny. Uspokoił się wreszcie całkiem, ale postanowił wziąć się trochę w karby. Więcej dyscypliny i kontroli, to stawało się konieczne. Ostatecznie wiek robi swoje i nie można nie brać go pod uwagę. „Antoni Gasztowt, uszy do góry!” — powiedział do siebie i, wytłumaczywszy sobie wystarczająco całą sprawę, uspokoił się zupełnie. Tego wieczoru nic się już dziwnego nie wydarzyło. Znajomych zastał w domu, zagrali sobie kilka niezwykle emocjonujących robrów. Potem zrujnował się i wrócił do domu taksówką. W perspektywie by­ła jeszcze bardzo przyjemna, wolna od wszelkich obowiązków niedziela.

PIERWSZY POWAŻNY LEK

Niedziela właśnie zaczęła się nader szczęśliwie. Słońce świeciło, błękit nieba wchodził niemal do pokoju. Antoni leżał w łóżku przy rozsuniętych storach i oczami wchłaniał w siebie ów błękit

              na szczęście z łóżka nie było widać nic więcej. Przypomniał mu się oglądany niedawno na wystawie obraz przybyłego z Anglii polskiego malarza Potworowskiego, obraz bez żadnych postaci czy kształtów, przedstawiający samo tylko niebo. Teraz rozumiał artystę.

Poza tym na korytarzu panowała jakaś niezwykła, kojąca cisza. Coś dziwnego działo się dzisiaj z tymi Mastykami. Dziwnego, ale również bardzo przyjemnego. Takiej ciszy w niedzielę nie było tu już chyba od wielu miesięcy. Po prostu rozkosz.

Odważył się nawet nastawić cicho radio i ubierał się przy miłych dźwiękach porannej muzyczki. W ogóle wszystko szło jak z płatka: szybko przyniósł węgiel, napalił, umył się, ogolił i zaparzył herbatę. Pijąc, wsłuchiwał się, czy pomiędzy dźwięki radia nie wkradną się niepokojące odgłosy sąsiedzkie, ale jakoś zupełnie nic nie było słychać - tak jakby wyjechali.

O              dziesiątej piętnaście Antoni słuchał już mszy w kościele Wizytek. Msza była śpiewana, uroczysta, promienie słońca prze­łamując się przez wysokie, podłużne witraże, rzucały kolorowe plamy na posadzkę i modlący się tłum. Antoni przez chwilę

271

zapomniał, że znajduje się w Warszawie, tak bardzo żywo przy­pomniało mu się wileńskie dzieciństwo i młodość.

Gdy po kazaniu tłum wysypał się wreszcie z kościoła na zalany słońcem placyk, obcość powróciła. Antoni znał dobrze charakter warszawskiej śródmiejskiej ciżby: nie kochał kwadratowych męż­czyzn o sztywnych, szeroko, jak u hipopotama, pofałdowanych obliczach ani nalanych, wyniośle pochmurnych starszych pań w fu­trach. Nie lubił też młodzieży, wysmukłej, przystojnej, ubranej nie wiedzieć za co bardzo szykownie, pewnej siebie i zajętej sobą.

Był jednak dzisiaj, przy tej wyjątkowo szczęśliwie rozpoczętej niedzieli, w nastroju przychylnie tolerancyjnym i postanowił zmusić się, aby polubić ten tłum. Chwilę stojąc na słońcu i ob­serwując rozchodzących się powoli w różne strony ludzi, próbo­wał zanalizować głębiej stan swoich uczuć. Gdy oto nagle stan ten przestał być sobą, został unicestwiony, rozprysł się i szybko rozwiał, słowem zniknął, jak i cały w ogóle przyjemny klimat tego wyjątkowo udanego niedzielnego ranka.

Nie, to już było niemożliwe, nieprawdopodobne, po prostu nie do zniesienia. To już dłużej trwać nie mogło!

Spoza grupki rozmawiających ludzi wyłonił się nagle ów młody facet z zezowatym okiem, którego Antoni widział wczoraj dwu­krotnie. Szedł teraz prosto na Antoniego, choć na niego wcale nie patrzył. Był już coraz bliżej, tuż-tuż, gdy nagle niewidocznie zboczył, potem skręcił wyraźnie, kierując się wzdłuż sztachet ogradzających przybudówkę kościoła, a wreszcie poszedł swoim niedbałym, choć pewnym krokiem alejką w stronę ulicy Karowej i hotelu Bristol. Mimo niedzieli miał na sobie ten sam wytarty waciak i cyklistówkę.

Antoni chciał za nim pójść czy zawołać. Otwierał nawet usta, gdy oto zamknął je automatycznie na widok panienki w ak­samitnym berecie, która zbliżała się właśnie do niedalekiego przystanku autobusowego.

PRZYGODA W WARSZAWIE

Tymczasem przed kościołem wyludniło się już prawie zupełnie, nietrudno więc było dostrzec, że na drugą stronę Krakowskiego przechodził również ów siwy pan w zielonawym, szerokim ka­peluszu. Tak więc cala trójka była w komplecie, w blasku dnia, w pełnym słońcu, i o żadnej pomyłce czy halucynacji nie mogło być mowy. O przypadku także nie.

Antoni zrezygnował po chwili z próby zaczepienia kogoś spośród tego dziwnego towarzystwa, było już zresztą za późno, bo gdzieś wsiąkli i poznikali. Ruszył szybko w stronę Nowego Światu, w głowie miał pustkę, w sercu gryzący niepokój.

Na Nowym Świecie, obok rogu Świętokrzyskiej, jest kawiarnia również nazywająca się Nowy Świat. Z racji niedzieli niełatwo było znaleźć tu miejsce, ale wreszcie udało się. Antoni usiadł na końcu długiej sali przy małym stoliku wciśniętym pomiędzy stoliki duże, otoczone rozgadanymi ludźmi. Nie zaczynał jeszcze myśleć, odkładał to do czasu, aż upoluje zapracowaną kelnerkę i zamówi kawę. Rzecz była trudna, ale w końcu się udało. Miał wreszcie przed sobą na blacie stolika szklankę ulubionego czarnego płynu, na który zresztą rzadko sobie pozwalał z powodu serca. Nie istniała już więc w tej chwili żadna przyczyna przeszkadzająca mu w myśleniu. Trzeba zaraz zacząć myśleć.

Myśleć. Ale jak, o czym, którędy, od czego zacząć?

Nie było w tej sprawie żadnego punktu zaczepienia.

Cóż mogła znaczyć owa dziwna trójka i jej pojawianie się od wczoraj? A raczej może nie od wczoraj: znał ich już przecież skądeś. Widywał ich zapewne i dawniej, ale dopiero wczoraj to sobie uświadomił. Świadomie widział ich trzykrotnie, przy czym za każdym razem w innej kolejności.

Zaczął snuć rozważania nad tym ostatnim faktem, choć pozba­wionym przecież głębszego znaczenia. Jeśli dziewczynę oznaczyć literą A, faceta z zezem literą B, a starszego pana o typie połu­dniowca literą C, to dotychczasowe trzy spotkania wyglądały tak:

STEFAN KISIELEWSKI

wczoraj po południu ABC, wczoraj wieczorem CAB, dzisiaj — BAC. Pozostały więc jeszcze warianty ACB, BCA i CBA. A co potem?

Przywołał się do porządku, bo to przecież nie miało sensu. A należało właśnie znaleźć sens, jakiś określony sens tej historii. Wytlumaczalny sens musiał w tym przecież tkwić, inaczej można by chyba zwariować.

Jedyne przypuszczenie, jakie mu się nasuwało — ci ludzie go śledzili. Tak, ale w jakim celu? Może byli z milicji, może to agenci Wydziału Bezpieczeństwa, może kontrola skarbowa? Ale przecież nie miał na sumieniu nic, absolutnie nic. Wiedział

o              tym dobrze, nie darmo był prawnikiem.

Zaczął dokładnie sprawdzać swoją teraźniejszość i przeszłość. Robił to od końca. Parę lat dopiero pełnił swój właściwy zawód: był radcą prawnym dużej instytucji, Związku Spółdzielni Spożywców, po południu miał jeszcze pół etatu w innej, mniejszej instytucji. Wyciągał dwa i pół do trzech tysięcy złotych miesięcznie, to mu w zasadzie wystarczyło na utrzymanie i niektóre domowe inwe­stycje. Prowadził skromne życie wdowca — co w gruncie rzeczy miałby robić z większą ilością pieniędzy? No — warto by kupić nowe ubranie, ale właściwie...

Ocknął się - myślał przecież zupełnie nie na temat. Chodzi

o              to, czy był w jakiś sposób winien. Przed powrotem do prawa plątał się po różnych posadach. Pewien czas był także kierowni­kiem dużej księgarni. Sam wykrył tam kiedyś manko kasowe, popełnione przez jednego ze sprzedawców. Dostał za to nawet jakąś nagrodę, która go zresztą wcale nie ucieszyła. Uciekł potem z tej księgarni — zrobiło się w niej niezbyt przyjemnie.

Nigdy nie zajmował się polityką, nigdy, miał do tego wstręt. Czegóż u Boga Ojca chcą od niego te dziwne trzy osoby, które reżyserują swoje z nim spotkania, wiedzą, gdzie on będzie, a więc muszą go śledzić. Może i tu w kawiarni go obserwują? Czyż nie ma spokoju na tym świecie?!

274

PRZYGODA W WARSZAWIE

Rozejrzał się po wypełnionej ludźmi sali, ale nikogo spośród wiadomej trójki na razie nie spostrzegł. W powietrzu unosiły się wielkie spirale papierosowego dymu, jak z jakiejś ogromnej fajki czarnoksiężnika.

A przecież tyle się w tej Warszawie namęczył! Tyle lat bez mieszkania! Pojął nagle, że ten wieloletni brak mieszkania był istotą jego warszawskiego trudu. Ileż to lat, zim i wiosen prze- mieszkał kątem u znajomych wilnian - wiadomo, naród uczyn­ny — ileż to potem zmienił pokoi sublokatorskich. A starania

o              przydział mieszkania, a wędrówki po kwaterunkach, a stosy zaświadczeń i podań! Doszedł już do takiej rozpaczy, że chciał nawet dać łapówkę, choć wcale nie wiedział, jak się to robi. Aż wreszcie cudem dostał ten pokój, w starym domu, po jakimś zmarłym facecie. Tylko akurat musiał wzbudzić nienawiść rodziny Mastyków, która liczyła widać na ów pokój. Zycie mial zatrute w sposób zupełnie dostateczny, a tu jeszcze ta przeklęta trójka.

Właściwie należało może przejrzeć jednak cały swój życiorys, młodość, wojnę, okupację? Zrobił i to, stwierdzając przy okazji, że strasznie w tym życiu mało było wydarzeń. Na czym właściwie minęły lata? Ani się obejrzał i już z niego stary mężczyzna. Stary, zmęczony. I w dodatku bardzo samotny.

Nagle wydało mu się, że między stolikami idzie miody facet w watowanej kurtce. Wpatrzył się bystro: nie widział przecież jeszcze tych osób bez nakryć głowy. Może nie potrafi ich poznać w zmienionej sytuacji czy w lokalu zamkniętym? A może one mogą istnieć tylko w tamtej właśnie, ulicznej sytuacji? Może to jednak wytwór jakiejś perspektywy tłumu, ruchu, światła, a więc — po pro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin