Rodowy Sztylet 14 z 16.docx

(40 KB) Pobierz

Strona 21 z 21

 

Rodowy Sztylet

Rozdział 14

Jeśli uważasz to za nieczyste, weź szmatkę, umyj to, a nie poddawaj się bezczynnym rozmyślaniom.

 

Burmistrz Tietwa Syczow[1]

 

– Trzeba wszystko logicznie przemyśleć – powiedział troll, wyrywając nas z słodkiej drzemki, po obfitym śniadaniu.

Kapitan prowadził furgon w kierunku stolicy domeny, Syczowiska, oznajmiając, że „narzeczone narzeczonymi, a prace królewskich posłów ktoś wykonywać musi”. Ale troll nie poddawał się i postanowił opracować plan poszukiwań zaginionej Jasnooświeconej.

– Po co się wysilać? – spytałam. Rozleniwiłam się tak, że nawet otwarcie oczu było zbyt wielkim wysiłkiem. – Nie widać po kapitanie, żeby te poszukiwania go ruszały.

– Jeszcze jak ruszają – zapewnił mnie troll. On tylko z pozoru taki spokojny, a tak naprawdę tylko kombinuje, jakby tę pannę odszukać wcześniej od innych, pragnących nagrody. A dlaczego to dla mnie takie ważne, już ci tłumaczyłem. Kicia, czy nie chciałbyś być żona wodza dużego plemienia?

– Myślałam, że zgromadziłeś już dość pieniędzy, by wystarczyło na założenie własnego plemienia!

– Zgromadzić zgromadziłem, ale pieniądze zawsze są potrzebne. Im więcej pieniędzy, tym większe terytorium mogę zdobyć i więcej trolli przejdzie pod moją rękę. Słuchaj, o czym jeszcze pomyślałem. Skoro będziemy mieć międzyrasowy mariaż, a to znaczy, że nasze plemię będzie atrakcyjne dla pozostałych rodzin takich jak nasza. A to nawet lepiej, niż dowodzić samymi trollami!

– A co, wiele jest takich rodzin? – zdziwiłam się.

– Oczywiście! Wiesz jak kobiety do nas lgną? Czy maluczkie, ludzkie faceciki mogą nam dorównać? Z takiego męża w gospodarce więcej pożytku. Dzieciaki mocne rodzą się, to też plus. – Uśmiechnął się ze smutkiem, ale zaraz pokręcił głową, podrapał się po niej i wrócił do sprawy poszukiwania narzeczonej: – Także trzeba to wszystko logicznie przemyśleć. Jarek, ty też bież udział w dyskusji – zwrócił się Dranisz do pleców kapitana.

Dzień stawał się bardzo ciepły, więc skórzana zasłona została rozsunięta, nie przeszkadzając Tisie zachwycać się tyłem głowy ukochanego mężczyzny.

Ja? – mruknął Wilk.

– Tak, chodź, wszyscy przybliżymy sobie Jasnooświeconą Kruk, córkę Osławionego z północnego pogranicza!

– Jeżeli byłabym czystej krwi szlachcianką, nie uciekłabym z domu – mruknęłam sennie. – W końcu oni wszystko mają! Po co by mi było gdzieś uciekać? Rozkoszujesz się przepychem i żyjesz sobie zadowolony.

– Uznajmy, że uciekła, bo nie chciała wychodzić za Jarosława – ziewnąwszy, powiedział Daezael. Był śpiący po nocnym recitalu krasnoluda, ale ciekawość zwyciężyła.

– Faktem jest, że niemal wszyscy szlachetnie urodzeni pobierają się nie z miłości, a po umowie – poważnie powiedział Dranisz. – Tak więc od dziecka wiedziała, co ją czeka, a niespodziewane zaręczyny wcale niespodzianką nie były. Tak i Jarek, sympatyczny chłopak, zwłaszcza jeśli twój ojciec to smardz.

– W złym miejscu kopiecie – powiedział Jarosław, wykazując swoje zainteresowanie. – Przyczyna zniknięcia Jasnooświeconej nie jest ważna. Ważne jest to, czym się teraz zajmuje. Szlachetnych dziewcząt nie uczą jak przetrwać poza domem. Nie wie jak o siebie zadbać. A panna Kruk nie tylko przetrwała w nieznanym środowisku, ale i przebyła trzecia część kraju, ze znajdującej się na północnym pograniczu domeny, na zachód. Ponadto wykorzystała niedawno silną magię, o tym wspomniał jej ojciec, a ja nie mam powodów, by mu nie ufać. I zauważcie, że nie prosiła o pomoc Domu – skorzystanie z tatuażu od razu poinformowałoby nadwornych magów Kruka, gdzie jest, a troskliwy tatuś zaraz wysłałby w to miejsce wojsko.

– Wiem, gdzie jest Jasnooświecona! – zawołałam. Tworzenie teorii okazało się niezwykle ciekawe. – Zbiegła z uldonem!

– Co?!

Jarosław nawet zatrzymał furgon, żeby odwrócić się do mnie by, w bezbrzeżnym zdumieniu, jeszcze raz zapytać:

– Jak to: zbiegła z uldonem?

– A tak! – Zaczęłam zginać palce, wyliczając kolejne argumenty na rzecz swojej teorii: – Po pierwsze, naturalnie nie uciekła sama, ktoś musiał się nią zaopiekować. Arystokratki są tak nieprzystosowane do życia. Po drugie, gdyby to był porywacz, już dawno zażądałby okupu i nie byłoby sensu wywozić ją tak daleko od domu. Po trzecie, gdyby zbiegła z jakimś ukochanym-szlachcicem, to już dawno pobraliby się i przedstawili prawo do swojej połowy domeny. Po czwarte, uciekinierka ośmieliła się skorzystać z silnej magii dopiero w przygranicznym regionie, co znaczyłoby, że jest blisko punktu docelowego. Po piąte, ludzie Sowy na pewno nie przepuściliby podróżującej, sławnej damy, a to znaczy, że jest pod opieką kogoś dość potężnego. A przykre doświadczenie ze spotkania z uldonem już mamy – latał sobie i nikogo się nie bał, mimo przebywania w obcej domenie. A po szóste, może właśnie sprawę zniknięcia panny Kruk rozwiązywał Czystomir? Po co mu jeszcze sypiać z córeczką uldona, skoro wojna się skończyła i szpiegostwo nie ma już sensu.

Dumnie zademonstrowałam słuchaczom zagięte palce.

– No, Kicia, masz ty oleju w głowie! – zachwycił się troll. Kapitan, na razie milcząc, rozważał, to co usłyszał. Pochwała była dla mnie przyjemna.

– A myślałeś, że co? – uśmiechnęłam się. – Czasem nasze towary przepadały i trzeba było szukać, a w takiej sprawie bez logiki się nie obejdzie.

–Mila, – nagle odezwał się elf, – a dlaczego ty nigdy nie opowiadasz o swojej rodzinie? Jak to się stało, że bogata, kupiecka córka jeździ po drogach królestwa w tak osobliwym towarzystwie?

– Ty też nie mówisz o swojej rodzinie – wzruszyłam ramionami. – Co tu opowiadać? Historia mojego ojca była bardzo typowa, zwłaszcza w czasach wojny. Zachciało mu się ścigać dwa zające na raz i zbankrutował. A ja teraz zarabiam pieniądze na siebie.

– Czyli miałaś zamiar udać się na wojnę, tak? – spytał troll.

– Oczywiście, że miałam zamiar. I poszłabym, jeśli nie skończyłaby się w porę. Na wojnie dobrze płacą.

– Na wojnie jeszcze dobrze zabijają – przypomniał Jarosław. – Znaczy, nasz droga w poszukiwaniu mojej narzeczonej, wiedzie ku granicy, i to dobre. I tak to był nasz cel.

– To prawda – powiedział z namysłem elf. – Koniecznie musimy dowiedzieć się kilku rzeczy. Na przykład, dlaczego na zamku zapewniali nas, że hołoty w domenie nie ma, a my nie zetknęliśmy się tak po prostu z wilkołakami, my wpadliśmy na nie zaraz przy murach zamku! Nie mogło się nam aż tak bardzo „poszczęścić”.

– I dlaczego garnizon nie przyszedł nam z pomocą – pochmurnie dodała Tisa. – Przecież strażników zamkowych tylu, że ta odrobina wilkołaków to dla nich jak stadko komarów. Bali się, że hołoty będzie więcej? To by było niespotykane.

Mnie też to oburza – odezwał się Wilk, – ale zanim zaczniecie oskarżać Sowy, trzeba chociażby udać się do kilku miast domeny. Cały problem może być taki, że stary Sowa jest już niezdolny do zarządzania domeną i dają mu fałszywe sprawozdania o bieżącym stanie rzeczy. A może dlatego, że jego syna zarządzanie domeną kompletnie nie interesuje, w końcu dla niego najważniejsza jest rozrywka.

– Tak, wczoraj był bardzo niezadowolony, że przerwaliśmy polowanie – przypomniał troll. – Ledwo się powstrzymywał, żeby nie posłać nas w cholerę. Ale kiedy poznał, w czym rzecz, szczerze się zainteresował. Okazało się, że on zna Jasnooświeconą!

– Zna? – zdziwiła się Tisa.

– Tak, gościł u Kruków kilka lat temu i widział ją. Mówi, że bardzo miła, młoda dama, jednak pulchna jak pączek i malutka jak pchełka.

– To co, jest podobna do kulki? – uściślił elf, pokazując rękami domniemaną figurę panny Kruk.

Tisa roześmiała się. Jej żylastemu ciału nigdy nie groziło utycie, dlatego mogła bez końca szydzić z otłuszczonej-Jasnooświeconej.

– Jednakowoż ja, dla przykładu, całkowicie nic nie mam przeciwko pulchniutkim – oświadczył Dranisz. – Miękka kobieta jest przyjemna w dotyku. O Kicia, à propos, nie zaszkodziłoby ci, jakbyś się pod tym względem trochę poprawiła. W przeciwnym razie bardzo zmarniejesz.

– Tak już – prychnęłam. – Przy was się poprawić. To bieg, to wyciskanie, to jeszcze jakieś inne głupstwo wymyślicie.

– Przy okazji – przypomniał sobie troll. – Przecież wy dzisiaj jeszcze nie trenowaliście podciągnięć na dach furgonu! Daezael, wiem, że nie śpisz. Persival, twoja wspinaczka na sosnę pokazała, że masz duży fizyczny potencjał. No już, nie jęcz, ból mięśni będzie trwał tylko pierwsze pół godziny. A więc, zaczynamy, i – rrraaz!...

 

Syczowsiko okazało się dużym, i choć to bardzo dziwne, niezwykle cichym miastem. Czy to ze względu na poobiednią po, czy może wszyscy mieszkańcy zostali zatrudnieni we wszelkiego rodzaju robotach publicznych, na ulicach nie widać było ani wylegujących się włóczęgów i żebraków, ani handlarzy ulicznych czy bawiących dzieci.

– Jakoś to wszystko dziwne –Daezael zadrżał. – A miasto wydaje się żywe – sklep otworzony, a w nim kobieta coś kupuje, – ale jednocześnie nieżywe. Gdzie bezdomne psy> Co to za miasto bez bezdomnych psów? Jest sklep spożywczy. Koło niego powinien być chociaż jeden pies! Co oni, wszystkie je zjedli?

Na głównym placu też świeciło pustkami. Jedynie szmer fontanny, przedstawiającej dużego ptaka, z którego dzioba spływała cienka strużka wody, jako tako naruszał ciszę.

Troll zeskoczył z furgonu, nie czekając aż się zatrzyma, miękko niczym kot wylądował na ugiętych nogach i podszedł do drzwi ratusza.

– Jest tu kto? – zapukał pięścią.

Drzwi otworzyły się, a z nich wychyliła się postać w zielono-żółtych szatach.

– Tak, jest – odezwała się postać. – A wy właściwie kto?

– Królewscy posłańcy. – Kapitan podał urzędnikowi oficjalne poświadczenia. – Przyjechaliśmy dziś z zamku waszego Posiadacza, z inspekcją.

– Jasne – powiedziała postać. – Już wołam burmistrza.

Drzwi zatrzasnęły się, pozostawiając nas wszystkich czekających przed progiem.

– I słusznie – powiedział wesoło troll. – Nie będą się królewscy posłańcy szwędać po ratuszu. Stójcie na ulicy, uczcie się pokory.

Drzwi znów się otworzyły i za progiem pojawił się burmistrz. Był, w porównaniu z całą resztą burmistrzów, których widziałam, zbyt zły i zbyt mroczny. Szata, ciemna i źle dopasowana, tylko podkreślała jego chorobliwą chudość.

– Inspekcja? – Skinął głową. – Tietwa Syczow. Możecie zaczynać.

– Ale jak to zaczynać? Tak zaraz? – nawet kapitan się pogubił, już nie wspominając o reszcie, która manifestowała to otwartymi ustami i wielkimi oczami.

– Tak. Wszystkie dokumenty mamy w porządku.

A co z królewskim sądem? Przecież trzeba uprzedzić ludzi!

– Nie mamy zapotrzebowania na królewski sąd – sucho powiedział Syczow. – Wszystkie kwestie sporne rozwiązuje Posiadacz.

Wpuścił nas do ratusza i zorientowałam się, że okna w budynku, przypominające wąskie strzelnice, dają bardzo mało światła. Szliśmy przez korytarz, a nasze kroki niosły się echem, w panującej dookoła ciszy.

A burmistrz Chwostowska to przypadkiem nie jest wasz brat? – ostrożnie spytał troll. Jego głos poniósł się korytarzem i powrócił z echem. Skuliłam się i siłą stłumiłam w sobie chęć złapania Dranisza za rękę.

– Brat. Cioteczny – lakonicznie odpowiedział Tietwa. – I proszę, nie wspominajcie o nim więcej. Nasze metody rządzenia miastem są całkowicie różne.

– Zauważalnie – parsknął elf, ale zarobił od kapitana mroczne spojrzenie i spuścił głowę.

– To tu – burmistrz zatrzymał się przed dużymi drzwiami, obitymi żelaznymi płytami – jest artefakt łączności. Zaczynajcie.

Wilk skinął Tisie i Persivalowi. Burmistrz kontynuował:

– Teraz poprowadzę was do archiwum. Będziecie mogli zajrzeć do każdego dokumentu jaki sobie zażyczycie. Kiedy się ściemni, mój pomocnik zaprowadzi was do gospody.

– Powiedzcie, dlaczego u was w mieście nie ma bezdomnych psów? – spytałam.

Burmistrz odwrócił się i otaksował mnie uważnym spojrzeniem.

– Dlatego– odpowiedział po przerwie, – że sprawiają zagrożenie dla mieszkańców miasta, więc wszystkich się pozbyliśmy.

– Jakie zagrożenie? – kontynuowałam, nie zważając na zachmurzone spojrzenie kapitana.

– Takie, że mogą zagryźć dziecko albo kobietę – odpowiedział burmistrz.

– I jak udało wam się pozbyć psów?

– Straż zajmowała się tym cały miesiąc. – Syczow nie okazywał ani cienia rozdrażnienia moimi głupimi pytaniami.

– Czyli udało wam się pozbyć wszystkich psów? – jeszcze raz spytałam.

– Tak – bez wahania odpowiedział burmistrz. – Wszystkich.

– Oczywiście. Powiedzcie, a gdzie wszystkie konie? Na czymś mieszkańcy przecież jeździć muszą, a nie widziałam ani jednego, nawet śladów na drodze…

– Konie zebrane są na specjalnym pastwisku. Dlatego, że w mieście byłoby za brudno, a właściciele nie zawsze przestrzegają warunków ich posiadania. Jeszcze jakieś pytania?

Zamyślona, pokręciłam przecząco głową. Jakieś dziwne rzeczy działy się w mieście, ale jakie? Może to po prostu moja wybujała wyobraźnia i nie ma nic dziwnego w tym, że w mieście nie ma psów ani koni, że nie szumi dzieciarnia, a kumoszki nie oczerniają się po kątach. Może burmistrz – pedant i paranoik – zmusił całe miasto do życia według jego zasad?

Specjalny pomocnik odprowadził zachmurzonego Daezaela do głównej lecznicy, która połączona była z ratuszem. We trojkę wstąpiliśmy do archiwum, i gdy tylko drzwi się za nami zamknęły, troll w milczeniu podszedł do niedużego, półokrągłego okna i spróbował je otworzyć.

– Zabite deskami – odpowiedział na nieme pytanie Jarosława. – Nie będę łamać. Wszystko, idę.

– Gdzie? – spytałam.  W pobliżu trolla w tym dziwnym mieście byłam spokojniejsza.

– Pojdę do Daezaela, by go ochraniać. Na wszelki wypadek. Jarek, jakby co, cię obroni, a elfa jest nieubezpieczany.

Wilk skinął głową i zwrócił się do mnie:

– Sprawdźmy archiwum miasta.

Na zewnątrz zapadły nieprzeniknione ciemności, gdy od pracy oderwał nas asystent burmistrza:

– Pozwólcie, że odprowadzę was do gospody. I proszę was o nie opuszczanie jej do rana. Mamy w mieście godzinę policyjną.

– Dlaczego? – spytałam, masując ścierpnięte mięśnie.

– Dlatego, że to pogranicze, pani – odpowiedział asystent, zapalając ogromną pochodnie, gdy wyszedł z ratusza. – nocą na przygraniczu może zdarzyć się dużo rzeczy.

– W śródmieściu?

– Tak, pani. Nasza straż nie może upilnować wszystkich.

– Jakich – wszystkich?

– Naruszających spokój, pani – spokojnie odpowiedział urzędnik, jakby nie widział nic dziwnego w godzinie policyjnej w stołecznym mieście domeny.

Milcząc, wybraliśmy się do dużej sali, gdzie oprócz nas i właściciela gospody, nie było nikogo. 

Gospodarz bez uśmiechu podawał nam proste, ale pożywne potrawy.

My, nie mówiąc ani słowa, jedliśmy, wiedząc, że jeszcze nie nadeszła pora na wymianę wrażeń.

Nagle na salę wszedł burmistrz. Mimo późnej pory, był ubrany, gładko ogolony i rześki, jakby był ranek.

– Pan Wilk – powiedział po tym, jak życzył nam smacznego. – Dobrze się znacie z panem Tomigostem Sową?

– Tak, przyjaźniliśmy się w dzieciństwie.

– Naturalnie. Cóż, mam nadzieje, że inspekcja była satysfakcjonująca?

– Tak. Jutro rano wyruszamy w drogę. I, rzecz jasna, wyniki inspekcji zostaną przekazane waszemu Posiadaczowi.

– Jak sobie życzycie – lekko ukłonił się Syczow. – Jednak powinienem was uprzedzić, że Posiadacz niezbyt interesuje się wewnętrznymi sprawami miast. Płacimy regularnie podatki, nie łamiemy prawa. Poza tym cała socjeta żyje na zamku, rzadko odwiedzając swojego posiadłości.

– Mimo wszystko, zdam sprawozdanie Sowie.

– Obawiam się, że źle zrozumieliście, co się tutaj dzieje, co mogłoby zafałszować raporty – westchnął burmistrz. – Bardzo bym tego nie chciał.

– Więc wyjaśnicie to – zaproponował troll. – Mnie na przykład, w ogóle nie podoba się to co tutaj zobaczyliśmy.

– Żyjemy na prawach pogranicza, a one są surowe. Przybyliście z centralnych domen, więc tego nie zrozumiecie, mimo tłumaczenia.

– Dlaczego mielibyśmy nie zrozumieć? Walczyliśmy z hołotą. Ale przecież wojna się skończyła! I w zamku zapewniono nas, że w domenie jest spokojnie.

– W domenie jest spokojnie, ponieważ przestrzegamy przepisów bezpieczeństwa, które wam wydają się takie dziwne. – Po raz pierwszy w głosie burmistrza zadźwięczały tak silne emocje. Powiedziałabym nawet, że był to krzyk duszy. – Jeśli nie przyuczyć mieszkańców miasta, by zawsze byli czujni, to w razie czego, moglibyśmy ponieść duże straty.

– W razie czego? – spytał kapitan, unosząc brew i pochylając głowę do ramienia.

– W przeciągu wielu lat różnie tu bywało, panie Wilk. I nie zawsze kończyło się to dobrze. A w zakończenie wojny nie wierzymy. Skończyła się tylko na papierze.

– Co macie na myśli? – zachmurzył się troll. – To trąci zdradą stanu!

– O nie, panie Rych, co pan! Jestem oddany koronie nie mniej niż pan i dlatego jestem tu, a nie w jakimś przytulnym miasteczku bliżej stolicy. My na pograniczu już wiele dziesięcioleci żyjemy w stanie wojny, niezależnie od sytuacji politycznej i wydawanych dekretów. Przecież nie pokażesz jakiemuś wilkołakowi papierka z pieczęcią, zwłaszcza jeśli jest głodny. Po prostu chcę, żebyście wiedzieli, że wszystko co robię jest podyktowane troska o mieszkańców tego miasta.

– Wszystko jasne – stanowczo przewał wywód Jarosław. – Jakby nie było, zawiozę sprawozdanie z inspekcji Posiadaczowi Sowie. A jutro rano opuścimy wasze niezbyt gościnne miasto.

Burmistrz wstał, ukłonił się i poszedł, nie powiedziawszy więcej ani słowa.

– Niepotrzebnie mu przerwałeś – cichutko szepnęłam Wilkowi. – Być może udałoby się nam go przekonać i namówić by przestał wyrażać się zagadkami.

Kapitan w odpowiedzi gniewnie na mnie zerknął i nie miałam już wątpliwości, że był całkowicie zapewniony co do słuszności swych działań.

Swobodnie porozmawiać udało nam się dopiero w łaźni. Uzgodniwszy, że rozdzielanie się nie jest bezpieczne, kapitan zapędził nas tam wszystkich, nawet trochę nie zważając na moje protesty.

Otuliwszy się prześcieradłem po sam czubek nosa, patrzyłam w kąt. Za moimi plecami obnażeni mężczyźni omawiali swoje wrażenia z miasta, a ja cicho złościłam się na siebie i na nich. Co za lekceważenie zasad przyzwoitości! Kiedy udało mi się wziąć w garść, zrozumiałam, że przepuściłam już część rozmowy i teraz akurat Daezael dzielił się swoimi obserwacjami.

W głównej lecznicy było wszystko w porządku. W porządku jak dla zwykłego małego miasteczka wewnątrz kraju, a nie w przygranicznym mieście. Wystarczyłoby kilka ugryzień wilkołaków rocznie! Albo jeden przypadek gorączki zwłok, która zaraża, jeśli napotka coś żywego. Wszystko było dokładnie tak, jak powiedział Daezaelowi młody uzdrowiciel z Chwostowska. Elf nie uwierzyłby sprawozdaniom, dopóki nie porozmawiał z pacjentami lecznicy i oni nie powiedzieli mu, że w okolicy faktycznie nie było ożywieńców na cmentarzach i przypadków ukąszeń przez wilkołaki.

– A z jakimi chorobami trafiają pacjenci do lecznicy? – spytał kapitan.

– Nic podejrzanego. Kilka poważnych złamań – na budowie spadł ciężki blok granitu – trudne narodziny i kilku starych mężczyzn, których boli wszystko – krewni ich wysłali, by nie słuchać więcej utyskiwań. – Daezael prychnął, plując wodą.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin