Rodowy Sztylet 16 z 16.pdf

(414 KB) Pobierz
Strona
1
z
24
Rodowy Sztylet
ROZDZIAŁ 16
OSTATNI
Możliwości organizmu są naprawdę nieograniczone. Jeśli ktoś chce przeżyć, to
nikt i nic nie może go powstrzymać. Nawet atak rwy kulszowej.
Mila Kotowienko rozważa swe życiowe doświadczenie
– Hej, ludzie! Luuuudzie! A kociołek po kaszy to żeśmy wymyli?
– Przestań się wydzierać – z niezadowoleniem rzuciła Tisa. – Obudziłeś mnie!
Stoisz na swojej warcie, to stój w milczeniu!
– Wymyłam – odpowiedziałam sennie Daezaelowi. – A czemu pytasz?
– A, bo wilkołaki znowu z wizytą przyszły – wytłumaczył elf. – I tak się
zastanawiam, czy znowu dokończą nasza kaszę, czy może ograniczą się do nas?
– Co? – zaryczał troll, wyskakując z pościeli.
Kapitan w milczeniu zapalił latarnię, odkręcił ją tak, by płomyk ledwie się tlił, i
wraz z trollem dołączyli do uzdrowiciela, który wpatrywał się w szczelinie w zasłonie.
– I jak? – spytała Tisa.
– Sporo ich tam – odezwał się troll. – Sztuk dwadzieścia, nie mniej. Wielgachne
stado, czachy ich nagnali! Uuuu!
Strona
2
z
24
– Tak – powiedział spokojnie kapitan. – Cichutko, pojedynczo włazimy na dach
furgonu. Wyżej lżej będzie je odpierać. Najpierw Daezael. Masz broń? Na górze? Dobrze. Mila.
Persival… Dranisz, pomóż mu. Tisa. Ja.
Elf zdjął z haczyka czajnik z wodą, ścisnął jego rączkę w zębach i i całkowicie
bezszelestnie wlazł na dach. Niebezpieczeństwo podniosło moje fizyczne możliwości i pod
nieprzychylnym warczeniem wilkołaków, bardzo szybko znalazłam się na górze. Tam
uzdrowiciel w skupieniu naciągał cięciwę na drzewce.
– Nawet nie wiedziałam, że go masz – zdziwiłam się.
– Ostatecznie – gniewnie odpowiedział Daezael – jestem elfem!
– Tak, ale wołałeś, żeś uzdrowiciel i broń jest ci całkowicie zbędna!
– A czy w ciągu ostatniego miesiąca choć raz mi się przydała? – spytał. – A teraz
jestem uzdrowicielem, broniącym swego życia. Tak więc wszelkie środki są do tego
odpowiednie, nie tylko pierwszorzędny łuk.
– O, – wysapał Persival, któremu udało się wdrapać na górę. – Widzieliście, ile ich
tam jest?
– Rozpuściły się smarkacze! – krzyknął Dranisz. Sprawdzał mocowania skrzyń, w
których leżały nasze rzeczy, a potem pogrzebał w swoim i wyciągnął dwa nieduże miecze –
Trzymajcie.
– Po co mi miecz? – pisnął krasnolud.
– Maczuga, żeby się bronić. Spójrz na Milę, jak się przyzwyczaja do broni.
Rzeczywiście kilka razy machnęłam mieczem, żeby przywyknąć do jego ciężaru.
Oczywiście nigdy nie walczyłam na miecze, ale życia tak po prostu wilkołakom oddać nie
zamierzam.
Troll, wygwizdując jakąś melodyjkę, wdziewał grubą, skórzaną kurtkę, pokrytą
ostrymi ćwiekami. Tisa i kapitan poszli za jego przykładem.
Strona
3
z
24
– Nam oczywiście takich kostiumów etatowo nie zapewniono – zazdrośnie
powiedział elf.
– Oczywiście – potwierdził Dranisz. – To tylko dla tych, którzy byli na wojnę i w
porę zdążyli okraść odpowiednią kolumnę. Pamiętasz, Jarek, jak ci idioci z dowództwa
myśleli, że oddamy kurteczki po podpisaniu pokoju? Jeślibym nie zachował na taką
okoliczność starych i podartych, zostalibyśmy bez odzieży. A wy, była ludność cywilna, też
włóżcie na siebie coś mocniejszego i grubszego, żebyście mieli jakąkolwiek ochronę przed
kłami.
Hołota obserwowała nasze działania, pałającymi, niebieskimi oczami, powarkując
niespokojnie.
– Na co one czekają? – spytał nerwowo elf.
– Na sygnał przywódcy – wytłumaczył kapitan. – Wilkołaki zwykle napadają
pojedynczo, a jeśli zbierają się w stado, to bez przyzwolenia przywódcy nawet jeść nie będą.
– Ich jest dużo więcej – powiedział troll. – Patrzcie, ile oczu.
Świecące, niebieskie punkciki, były wszędzie gdzie okiem sięgnąć.
– Mimo wszystko staniemy się wilkołaczą kolacją? – zainteresował się elf. – Czy
też jest szansa na przeżycie tej nocy?
Kapitan spojrzał na drżącego krasnoluda i raźno powiedział:
– Nie śpiesz się cieszyć z prędkiego i tragicznego zgonu, Daezael. Skąd myśl, że
nie mamy szans?
– Dla nas taka garstka wilkołaków to jak na rozgrzewkę – wesoło oświadczył troll.
– Najważniejsze, żeby wydostać się z okrążenia, a potem oderwać. Żadnego furgonu wilkołaki
nie dogonią – sprawdzone.
Strona
4
z
24
– Nie gorączkuj się – przystopował go kapitan. Być może nikt nas napadał nie
będzie. Zdaje się, że to zwykła próba zastraszenia. Jeżeli chcieli nas napadać, byłoby to
skuteczniejsze, gdy spaliśmy.
– Nie napadliby na śpiących – powiedział elf. – Gdybym zobaczył, ze są
agresywne, wcześniej bym was pobudził.
– Trzeba było budzić od razu jak pierwszego zobaczyłeś – z żalem stwierdził
kapitan. – Uczyć was, uczyć…
– Mimo wszystko, w końcu nie jesteśmy na wojnie – obraził się Daezael. – I teraz
to pokojowi obywatele sąsiedniego kraju. Może przypadkiem obok przechodzili?
Nagle wilkołaki zaczęły się niepokoić jeszcze bardziej, zaczęły poszczekiwać i
miotać się. W lesie rozległ się zimny i władczy, kobiecy głos:
– Zabić ich!
I wtedy się zaczęło!…
Szara masa, ze świecącymi się niebiesko oczami, rzuciła się na furgon. Wóz
zachybotał się, ale wytrzymał. Wilkołaki skakały, ale – tu doceniłam przezorność
budowniczych naszego środka transportu – zwierzętom doskoczyć do dachu było niezwykle
trudno, a tam czekały już na nich ostre miecze.
Jednak hołoty było zbyt wiele nawet dla tak doświadczonych żołnierzy jak nasi.
– Trzeba się stąd wynosić! – krzyknął troll.
– Daezael, prowadź, Tisa i Dranisz – osłaniajcie – rozkazał kapitan.
Między jego rękoma urosła duża zielona kula, którą rzucił na dół, na panel
sterowania. Rozległo się żałosne wycie i po chwili szara masa rozproszyła się na dwie strony.
Elf rzucił mi łuk i skoczył na dół. Furgon ruszył z miejsca, powoli przedzierając się
przez ciał wilkołaków. Kapitan oczyszczał drogę za pomocą zielonego ognia, a ja go
osłaniałam, łukiem odrzucając najskoczniejsze z wilkołaków. Łuk był o wiele lżejszy od miecza
Strona
5
z
24
i posługiwanie się nim było dużo bardziej poręczne. Dziwna sprawa, ale gdy elficka broń
dosięgała ciała wilkołaka, ten z wyciem odskakiwał.
Po dachu z głośnym tupotem biegał Persival, operując mieczem jak młotkiem:
zwyczajnie młócił nim po głowach, pojawiających się w polu widzenia zwierząt, dosięgając ich
w końcowej fazie lotu. Towarzyszyło temu dziwne nawoływanie w ojczystym języku. Być
może wołał mamę, prosił o pomoc Welunda, albo przeklinał hołotę, jednak jego obrona nie
przepuszczała ani jednego wilkołaka.
– Wyrwaliśmy się! – wreszcie, ciężko oddychając, powiedział kapitan.
– Nie – odpowiedziałam, ocierając pot z czoła. – Obejrzyjcie się!
Za nami biegł szary dywan niebieskich oczu. Z całego stada już oddzieliła się
najszybsza grupa prześladowców, która szybko skracała odległość do furgonu, pędzącego z
pełną prędkością.
Na wybojach rzucało nas we wszystkie strony, osie kół skrzypiały i jęczały, żeby
nie wylecieć z dachy trzeba było upaść twarzą do ziemi i uchwycić się niziutkiego
zabezpieczenia – skrzynie były absolutnie gładkie i ręce się z nich ześlizgiwały. Obok mnie
latał krasnolud, który przy każdym dołku, czy wyboju tylko kwękał ale uparcie trzymał się
jedna ręką lin, w drugiej ściskając miecz.
– Jak na dole? – spytał kapitan.
– Tisę ranili – odpowiedział troll.
– Mila! Niebieski i sześciokątny flakoniki, i bandaże! – ryknął elf, nie odrywając
spojrzenia od drogi.
I właśnie wtedy w pełni doceniłam jego zapobiegliwość! Upierdliwy uzdrowiciel
zmusił mnie od nowa przepakowywać wszystkie jego torby i doprowadzając mnie swymi
pretensjami niemal do obłędu, osiągnął to, że nawet po omacku moje ręce zanurkowały we
właściwej torbie. Flakoniki z ziółkami powtykałam do specjalnych kieszonek i zgrzytając
Zgłoś jeśli naruszono regulamin