Tom Knox - Sekret Genezis.doc

(1397 KB) Pobierz

Tom Knox

 

 

 

Sekret Genezis

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od autora

 

Sekret Genezis jest fikcją literacką. Jednak większość pojawiających się tu religijnych, historycznych i archeologicznych informacji opiera się na faktach i jest zgodna z prawdą. W szczególności:

Göbekli Tepe [wym. Goubekli Tepej] to stanowisko archeologiczne w południowo-wschodniej Turcji, w pobliżu Şanhurfy (dawnej Edessy) w miejscu pradawnego sanktuarium sprzed mniej więcej dwunastu tysięcy lat. Cały kompleks świątynny składający się z głazów, słupów i rzeźb został celowo zakopany osiem tysięcy lat przed naszą erą. Do dziś nie wiadomo dlaczego.

Na terenach sąsiadujących z Göbekli Tepe, wśród Kurdów południowej Turcji i północnego Iraku występuje grupa starodawnych wierzeń znana jako kult aniołów. Niektórzy z ich wyznawców czczą boga zwanego Malek Taus.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podziękowania

 

Wyrazy wdzięczności kieruję do Klausa Schmidta i reszty pracowników Niemieckiego Instytutu Archeologicznego w Göbekli Tepe, moich redaktorów i kolegów: Eda Grenby'ego, Davida Suttona, Andrew Collinsa i Boba Cowana, wszystkich pracowników agencji William Morris London, zwłaszcza zaś mojej agentce Eugenie Furniss oraz Jane Johnson z Harper Collins UK.

Chciałbym także podziękować mojej córce Lucy - za to, że mnie nie zapomniała, kiedy zniknąłem na kilka miesięcy, żeby napisać tę książkę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna.

Księga Rodzaju, 22, 9[1]

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Alan Greening był zalany. Przez całą noc pił w Covent Garden: zaczął w Punchu, gdzie uraczył się trzema czy czterema piwami w towarzystwie starych kumpli ze studiów. Potem przenieśli się do Lamb & Flag, pubu na tej wypasionej alei w pobliżu Garrick Club. Jak długo tam zabawili, żłopiąc piwsko? Nie pamiętał. Bo później poszli jeszcze do Roundhouse, gdzie natknęli się na kilku ludzi z jego biura. I w pewnym momencie przerzucili się z piwa na mocny alkohol: wódkę, gin, whisky.

Wtedy popełnili fatalny błąd. Tony rzucił: „Chodźmy popatrzeć na dziewczyny”. Roześmiali się, zgodzili, powlekli kawałek St. Martin's Lane i kupili sobie wejściówki do Stringfellows. Bramkarz nie palił się, żeby ich wpuścić, przynajmniej na początku. Patrzył nieufnie na sześciu młodzieńców, którzy ewidentnie ruszyli w tango już jakiś czas temu, a teraz przeklinali i rechotali, i to zdecydowanie za głośno.

Kłopoty.

Ale Tony pomachał mu przed nosem częścią swojej obfitej premii z City, stówą lub więcej, i ochroniarz się uśmiechnął. Powiedział: „Oczywiście, proszę pana” i potem...

Co się zdarzyło potem?

Pamiętał wszystko jak przez mgłę. Stringi, uda, drinki. Uśmiechające się łotewskie dziewczęta, sprośne dowcipy o rosyjskich futerkach, jakąś Polkę z bajecznymi piersiami i ogromne morze kasy puszczone na to i owo.

Jęknął. Jego przyjaciele opuszczali klub jeden po drugim, padając z nóg wprost do wnętrza taksówek. W końcu został już tylko on, ostatni klient w lokalu. Wsadzał kolejne dychy za stringi Łotyszki, która wirowała na rurze, obracając drobnym ciałem, kiedy on gapił się na nią bezradnie, z uwielbieniem, w osłupieniu i zaćmieniu umysłu.

Mniej więcej o czwartej nad ranem Łotyszka przestała się uśmiechać, raptem zapaliły się światła, a bramkarze chwycili go pod ramiona i stanowczo odprowadzili w kierunku drzwi. Wprawdzie nie wyrzucili go na ulicę jak pijaka z salonu w jakimś starym westernie - ale różnica była niewielka.

A teraz dochodziła piąta rano, za oczyma czuł już pierwsze pulsowanie zbliżającego się kaca i musiał się dostać do domu. Był na Strandzie, a chciał się znaleźć w łóżku. Czy zostało mu dość pieniędzy na taksówkę? Karty kredytowe zostawił w domu, ale tak - chwiejąc się, Alan przejrzał kieszenie - tak, miał jeszcze trzy dychy w portfelu, wystarczy na taryfę do Clapham. Czy raczej powinno wystarczyć. Tyle że w pobliżu nie było żadnych taksówek. Miejsce było zupełnie wymarłe, najgorsza pora z możliwych: piąta rano na Strandzie, za późno dla imprezowiczów, za wcześnie dla sprzątaczy.

Alan rozglądał się po okolicy. Łagodna kwietniowa mżawka padała na błyszczące szerokie chodniki londyńskiego śródmieścia. Przejeżdżał duży czerwony autobus nocny, ale w złym kierunku: w stronę ulicy Świętego Pawła. Alan usiłował opanować pijacki zamęt w głowie. Może pójść na Victoria Embankment? Tak. Tam zawsze są taksówki.

Wziął się w garść i skręcił w lewo w jakąś boczną uliczkę: Craven Street, jak głosiła tabliczka. Wprawdzie pierwszy raz widział tę nazwę, ale nie miało to znaczenia. Droga biegła w dół w stronę rzeki i musiała doprowadzić go wprost na wybrzeże.

Szedł dalej. Uliczka wyglądała na starą, stało tam mnóstwo georgiańskich domów. Nadal mżyło w najlepsze. Pierwsze oznaki wiosennego poranka rysowały się błękitem na niebie nad szczytami starych kominów. W okolicy nie było widać żywej duszy. I wtedy to usłyszał. Jakiś dźwięk. Ale nie zwykły dźwięk. Brzmiał jak jęk. Ludzki jęk, choć jakby zniekształcony, stłumiony. Dziwny.

A może mu się tylko zdawało? Powiódł wzrokiem po bruku, drzwiach zabudowań, oknach. Żywej duszy. Wszystkie budynki dokoła były biurowcami. Albo bardzo starymi domami zamienionymi w biurowce. Kto mógłby tu przebywać o tej porze? Jakiś ćpun? Bezdomny? Stary pijaczyna leżący w rynsztoku?

Alan postanowił nie zwracać uwagi. To właśnie robi rasowy londyńczyk. Nie zwraca uwagi. Życie w tym ogromnym, szalonym, zdumiewającym mieście jest i tak dość wyczerpujące bez pogłębiania codziennego stresu sprawdzaniem źródeł dziwnych nocnych jęków. Zresztą, poza wszystkim, Alan był pijany: pewnie to sobie roił.

I wtedy usłyszał znowu: wyraźnie. Straszliwy, mrożący krew w żyłach jęk bólu. Brzmiał prawie jak wołanie o pomoc. Tyle że zamiast „pomocy” słychać było coś jakby „omosyyy”.

Co jest, kurwa, grane? Alan spłynął potem. Teraz już się bał. Nie chciał wiedzieć, kto - lub co - mogło wydać taki dźwięk. Mimo to musiał sprawdzić. Wszystkie odruchy moralne nakazywały mu pomóc. Stał w mżawce i myślał o swojej mamie. Co by powiedziała? Ze trudno, nie ma rady. To prosty moralny imperatyw: ktoś cierpi, więc trzeba mu pomóc.

Popatrzył w lewo. Zdawało mu się, że głos dochodzi z rzędu starych georgiańskich budynków z ciemnoczerwonej cegły z wytwornymi starymi oknami. Na froncie jednego z nich widniał szyld: drewniana tabliczka połyskująca od deszczu w świetle latarni. „Muzeum Benjamina Franklina”. Nie był pewien, kim był Benjamin Franklin. Jakiś Amerykaniec: pisarz czy ktoś. Ale to nie miało tak naprawdę znaczenia. Alan był pewien, że jęki dobiegają z tego budynku. Ponieważ drzwi były otwarte. O piątej rano w sobotę. Przez szparę widział dochodzące ze środka przyćmione światło. Zacisnął pięści raz, potem drugi. Później podszedł do drzwi i pchnął je.

Otworzyły się na oścież. W holu za nimi panował spokój. W rogu stała kasa, stolik zasłany ulotkami i tabliczka z napisem „Pokazy wideo tędy”. Wnętrze oświetlały słabo nocne lampki.

Wydawało się, że w muzeum panuje niczym niezmącony spokój. Drzwi były wprawdzie otwarte, ale w środku było cicho jak makiem zasiał. Żadnych oznak włamania.

„Oomoossyy”.

Znowu. Mrożący krew w żyłach jęk. Tym razem Alan usłyszał wyraźnie, skąd dochodzi: piwnica. Serce ścisnęło mu się ze strachu. Opanował jednak jakoś nerwy i poszedł zdecydowanym krokiem na koniec korytarza, gdzie, jak się okazało, znajdowały się małe drzwi, za nimi zaś wiodące w dół skrzypiące drewniane schody, którymi zszedł wolno i wkroczył do niskiej piwnicy.

Z sufitu zwisała goła żarówka. Światło było mdłe, ale wystarczająco jasne. Omiótł wzrokiem wnętrze. Podłoga została niedawno rozkopana, w rogu widać było duży czarny dół, głęboki na metr lub więcej.

I wtedy Alan zauważył krew. Trudno było ją przeoczyć: duża, lepka, jaskrawo purpurowa plama rozbryzgana na czymś bardzo białym. Na kupce czegoś białego.

Co to jest? Pióra? Łabędzie pióra? Co?

Alan podszedł i trącił kopczyk czubkiem buta. Włosy. Jak się zdawało, ludzkie. Sterta siwych ludzkich włosów. A na niej krew niczym sok wiśniowy na cytrynowym sorbecie. Niczym poroniony płód owcy na śniegu.

- Omooosyyy!

Jęk dochodził teraz z bardzo bliska, zza ściany. Alan jeszcze raz zwalczył ogarniające go przerażenie i otworzył małe niskie drzwi prowadzące do pomieszczenia obok. Wnętrze tonęło w mroku, który rozpraszał jedynie wąski pas światła, rzucany przez żarówkę za jego plecami. Złowieszczy jęk odbijał się od ścian. Alan wymacał kontakt i nacisnął włącznik. Pokój zalało światło.

Na środku pomieszczenia leżał na podłodze nagi stary mężczyzna z głową ogoloną do gołej skóry. Brutalnie ogoloną - sądząc po widocznych otarciach i skaleczeniach. Alan domyślił się, że to jego włosy widział wcześniej.

Wtedy starzec się poruszył. Leżał z twarzą skierowaną w drugą stronę, ale kiedy rozbłysło światło, odwrócił się i popatrzył na Alana. Przedstawiał sobą przerażający widok. Alan się wzdrygnął. W nabiegłych krwią wybałuszonych oczach malowały się przemożny strach i ból. W jednej chwili z Alana wyparował cały alkohol: czuł się teraz trzeźwy wręcz do mdłości. Widział już przyczynę cierpień mężczyzny. Pocięty nożem tułów był jedną wielką raną. Na cienkiej pomarszczonej białej skórze wykarbowano jakiś wzór.

Ale dlaczego jęki starca brzmiały tak dziwnie? Niewyraźnie? Rozległ się kolejny jęk. Alan poczuł, jak nogi się pod nim uginają. Usta starca były pełne krwi. Ściekała mu po brodzie niczym sok z truskawek. Spływała z pomarszczonych warg i kapała na podłogę. Kiedy jęknął, napłynęło jej jeszcze więcej, z bulgotem obryzgując podbródek.

Na tym jednak nie dość było zgrozy. Starzec trzymał coś w dłoni. Otworzył ją powoli i bez słowa wyciągnął w kierunku Alana, jakby wręczał prezent.

Alan popatrzył w dół.

We wnętrzu dłoni leżał bezwładnie ludzki język.

 

2

 

Na suku HaCarmel panował duży ruch. Bazar roił się od jemeńskich handlarzy przypraw kłócących się z kanadyjskimi syjonistami, izraelskich gospodyń oglądających jagnięce żeberka oraz syryjskich Żydów rozstawiających stojaki z płytami CD libańskich pieśniarek. Między stolikami z pikantnymi czerwonymi przyprawami, piramidami metalowych puszek zielonej oliwy oraz wielkim straganem z alkoholami, gdzie sprzedawano dobre wino ze wzgórz Golan, kłębiły się tłumy.

Rob Luttrell torował sobie drogę wśród ciżby na drugi koniec rynku. Chciał napić się piwa w Bik Bik, knajpce serwującej browar i kiełbasę, swoim ulubionym miejscu w Tel Awiwie. Uwielbiał patrzeć na izraelskich celebrytów chroniących się przed paparazzi za przeciwsłonecznymi okularami. Kilka dni temu jedna naprawdę ponętna gwiazdka nawet się do niego uśmiechnęła. Może rozpoznała w nim dziennikarza.

Rob lubił także tamtejsze czeskie piwo: serwowane w plastikowych kuflach doskonale smakowało z kawałkami salami domowej roboty i maleńką pitą z pikantnym kebabem.

- Szalom - powiedział Samson, turecki barman.

Rob z miejsca zamówił piwo. Potem przypomniał sobie o dobrych manierach i dodał: „Proszę” oraz: „Dziękuję”. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie zaczyna dawać mu się we znaki nuda. Siedział tu już od sześciu tygodni, rozkoszując się dolce far niente po sześciu miesiącach spędzonych w Iraku. Może za długo?

Owszem, potrzebował przerwy. Owszem, lubił wracać do Tel Awiwu - przepadał za jego dynamizmem i atmosferą rozgorączkowania. Zgoda, jego londyński redaktor naczelny okazał wielką wspaniałomyślność, pozwalając mu na te trochę wolnego, żeby „doszedł do siebie”. Ale teraz Rob znowu rwał się do akcji. Może jeszcze jeden wypad do Bagdadu. Albo do Gazy - już zaczynały lecieć tam iskry. W Gazie zresztą zawsze leciały iskry.

Wziął łyk piwa z półlitrowego plastikowego kufla, a potem poszedł na przód baru na wolnym powietrzu, żeby popatrzeć na nadbrzeżny bulwar i szaroniebieskie Morze Śródziemne. Piwo było zimne, złote i dobre. Rob obserwował, jak jakiś surfer walczy z falami.

Czy jego naczelny wreszcie się kiedyś odezwie? Sprawdził komórkę. Z wyświetlacza popatrzyło na niego cyfrowe zdjęcie jego małej córeczki. Poczuł wyrzuty sumienia. Nie widział jej od... od kiedy? Stycznia czy lutego? Od ostatniego pobytu w Londynie. Ale co mógł na to poradzić? Jego eks bez przerwy zmieniała plany, jakby chciała utrudnić mu kontakt z małą. Tymczasem on był spragniony widoku Lizzie jak wody albo jedzenia. Nie opuszczało go wrażenie, że czegoś - albo kogoś - mu w życiu brak. Czasami łapał się na tym, że się uśmiecha do córki, tyle że jej w pobliżu nie było.

Odniósł pusty kufel do baru.

- Do jutra, Sam. Nie zjedz wszystkich kebabów.

Samson się zaśmiał. Rob wysupłał kilka szekli i ruszył w kierunku nabrzeża. Przebiegł ruchliwą jezdnię, mając nadzieję, że ujdzie z życiem przed brawurowymi izraelskimi kierowcami, próbującymi zepchnąć się nawzajem do morza.

Telawiwska plaża była jego ulubionym miejscem rozmyślań. Za sobą miał drapacze chmur, a przed sobą szumiące fale i ciepłą, rześką bryzę. A teraz musiał pomyśleć o żonie i dziecku. Byłej żonie i pięcioletniej córeczce.

Gdy tylko gazeta odwołała go z Bagdadu, chciał polecieć prosto do Londynu. Ale Sally raptem znalazła sobie nowego chłopaka i twierdziła, że potrzebuje więcej „swobody”, więc postanowił siedzieć kamieniem w Tel Awiwie. Nie wyrywał się do Anglii, jeśli nie mógł zobaczyć Lizzie. Siedzenie tam samemu byłoby zbyt bolesne.

Ale tak naprawdę kogo mógł winić za tę sytuację? Rob zachodził w głowę, w jakim stopniu sam się przyczynił do rozwodu. Owszem, Sally romansowała na boku... ale jego przecież stale nie było. Tyle że na tym polegała jego praca. Był korespondentem zagranicznym: o to zabiegał przez dziesięć lat w Londynie. Tak zarabiał na życie. A teraz miał trzydzieści pięć lat i przygotowywał relacje z całego Bliskiego Wschodu - nie narzekał na brak tematów.

Zastanawiał się, czy nie wrócić do baru na kolejne piwo. Popatrzył w lewo. Na błękitnym niebie majaczyła sylwetka hotelu Dan Panorama: wspaniała betonowa bryła z efektownym szklanym atrium. Z tyłu mieścił się ogromny parking z mnóstwem stanowisk dla samochodów, dość osobliwie ulokowany w samym środku miasta. Przypomniał sobie historię tego miejsca: kiedy w 1948 roku wybuchła wojna izraelsko-arabska, był to główny teren miejskich starć między żydowskim Tel Awiwem a arabską Jaffą. Po wygranej izraelskie władze zrównały z ziemią zdewastowane w czasie działań wojennych budynki. I teraz na ich miejscu znajdował się wielki parking.

Podjął decyzję. Wprawdzie nie może zobaczyć Lizzie, ale może przynajmniej zarobić trochę pieniędzy, żeby miała co jeść i była bezpieczna. Postanowił zatem, że pojedzie do swojej klitki w Jaffie i trochę poszpera w poszukiwaniu informacji. Znajdzie kilka innych elementów tej libańskiej historii. Albo wyśledzi dzieciaki z Hamasu ukrywające się w kościele.

Różne pomysły przelatywały mu przez głowę, kiedy ruszył łukiem plaży w kierunku zabudowań za nią: portu starożytnej Jaffy.

Zadzwoniła komórka. Rob zerknął z nadzieją na wyświetlacz. Numer był wprawdzie brytyjski, ale nie należał ani do Sally, ani do Lizzy, ani do żadnego z jego przyjaciół. Dzwonił jego londyński naczelny.

Rob poczuł napływającą adrenalinę. To jest to! Chwila, którą najbardziej w swojej pracy lubił: niespodziewany telefon od szefa. Jedź do Bagdadu, jedź do Kairu, jedź do Gazy, nadstaw trochę karku. Uwielbiał tę wieczną niepewność, gdzie rzucą go za chwilę. Przyprawiające o dreszcze wrażenie niekończącej się improwizacji, jakby jego życie było jedną wielką relacją na żywo. Nic dziwnego, że małżeństwo się rozpadło. Odebrał połączenie.

- Robbie!

- Steve?

- Siemasz.

Jak zawsze londyński slang redaktora na chwilę skonfundował Roba. Miał w sobie jeszcze dość z przedstawiciela amerykańskiej klasy średniej, by zakładać, że redaktorzy „Timesa” zawsze posługują się pierwszej wody oksfordzką angielszczyzną. Tymczasem naczelny mówił niczym robotnik portowy z Tilbury, a klął jeszcze siarczyściej. Rob podejrzewał nawet czasami, że Steve trochę udaje - żeby się wyróżnić spośród swoich bardziej wyrafinowanych kolegów z Oxbridge. Światek dziennikarski opierał się na rywalizacji.

- Robbie, stary. Co porabiasz?

- Stoję na plaży i gadam z tobą.

- Kurwa. Chciałbym mieć taką robotę.

- Miałeś. Ale cię awansowano.

- Racja. - Steve się roześmiał. - Pytam, jakie masz plany. Zleciliśmy ci coś?

- Ee-ee.

- No tak, racja, racja. Dochodzisz do siebie po tej pierdolonej chryi z bombą.

- Czuję się już okay.

Steve zagwizdał.

- Paskudnie to wyglądało. Tam, w Bagdadzie.

Rob nie chciał wracać myślą do zamachu.

- No to... Steve... gdzie...

- Kurdystan.

- Że jak? Bomba!

Z miejsca poczuł podekscytowanie i ślad lęku. Iracki Kurdystan. Mosul! Nigdy jeszcze nie był w tym rejonie, a tematy leżały tam na ulicy - nic, tylko brać! Iracki Kurdystan!

Ale wtedy Steve wtrącił:

- Nie gorączkuj się tak.

Rob poczuł, jak jego euforia słabnie. W głosie Steve'a pobrzmiewał dziwny ton. Nie chodziło o korespondencję wojenną.

- Steve?

- Co wiesz o archeologii, stary?

Rob przeniósł wzrok na morze. Jakiś paralotniarz szybował nad falami.

- O archeologii? Nic. Dlaczego pytasz?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin