Warman Jessica Pomiędzy światami.doc

(1518 KB) Pobierz
Pomiędzy światami

Jessica Warman

Pomiędzy światami

Tłumaczenie Xenia Wiśniewska

Tytuł oryginału  Between

Wydanie oryginalne 2011

Wydanie polskie 2011

 

Ta żywa ręka, gorąca i skłonna

Do uściśnienia - gdyby była martwa

I lodowata w milczeniu mogiły -

Byłaby zmorą twoich dni i nocy,

A ty, by zgłuszyć wyrzuty sumienia,

Serce byś własnej pozbawiła krwi,

Byle w mych żyłach znów mogła popłynąć

Czerwoną strugą... patrz, oto ma dłoń,

Którą wyciągam ku tobie...

John Keats[1]

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Kilka minut temu wybiła druga w nocy. Na zewnątrz „Elizabeth" panuje względna cisza. Łódki, a właściwie jachty, kołyszą się przywiązane do pomostów, czyste, białe boje chronią włókno szklane i porcelanę przed kontaktem z drewnem. Chlupot wody w zatoce Long Island Sound, fale uderzające w łódki i brzeg stanowią stały podkład muzyczny. Na większości łodzi - o nazwach takich jak „Zasłużona", „Zacisze", „Udane Życie" - panuje spokój.

Jednak nie na pokładzie „Elizabeth". Łódź jest dwudziestometrowym jachtem, ma w pełni wyposażoną kuchnię, dwie łazienki, dwie sypialnie i dość wolnej przestrzeni, by mogło w niej spać dwadzieścia osób. Jednak dziś wieczór nocuje tylko sześć. Wszyscy chyba śpią, oprócz mnie.

Od dwudziestu minut wpatruję się w budzik i słucham irytującego bang, bang, bang o kadłub. Powietrze na zewnątrz jest już chłodne, a woda niewątpliwie lodowata. To typowe dla Connecticut, woda ogrzewa się w lipcu na miesiąc z okładem, ale pod koniec lata znowu staje się zimna. Czasami wydaje się. że mamy tutaj tylko dwie pory roku: zimę i prawie zimę.

Bez względu na temperaturę wody jestem prawie pewna, że hałasuje ryba uwięziona pomiędzy pomostem a łodzią, wali w szklane włókno, próbując się uwolnić. Wydaje mi się, że hałas trwa od wieków. Obudził mnie dokładnie o pierwszej pięćdziesiąt siedem i zaczyna doprowadzać mnie do szaleństwa.

W końcu nie mogę już dłużej tego znieść.

Bang. Bang, bang.

Jeżeli to ryba, to głupia ryba.

- Hej? Słyszysz to? - mówię do mojej najlepszej przyjaciółki i przyszywanej siostry, Josie, która śpi obok mnie na rozkładanym łóżku na dziobie, z rozjaśnionymi, brudnymi blond włosami przyklejonymi do policzka. Nie odpowiada, tylko dalej cicho chrapie, nieprzytomna od północy, kiedy to po mieszance alkoholu i marihuany wszyscy padliśmy na posłania. To ostatnie, co pamiętam, zanim zasnęłam: próbuję nie zamykać oczu, mamrocząc do Josie, że musimy doczekać do pierwszej trzydzieści siedem, czyli dokładnie do godziny, o której się urodziłam. Nikt nie doczekał. W każdym razie wiem, że ja nie.

Wstaję w prawie zupełnej ciemności. Jedyne światło na łodzi daje telewizor, w którym leci reklama supermopa z wyłączonym dźwiękiem.

- Czy ktoś nie śpi? - pytam przyciszonym głosem. Łódź kołysze się na falach napływających z zatoki.

Bang, bang, bang.

Znowu.

Patrzę na budzik. Druga osiemnaście. Uśmiecham się do siebie: od ponad pół godziny mam oficjalnie osiemnaście lat.

Gdyby nie hałas, czułabym się na łodzi jak niemowlę w kołysce. To moje ulubione miejsce na świecie, a z przyjaciółmi na pokładzie jest jeszcze lepsze, o ile to w ogóle możliwe. Wszystko wydaje się spokojne i ciche. Bezruch wieczoru sprawia dziś niemal magiczne wrażenie.

Bang.

- Idę na zewnątrz, żeby uwolnić rybę - ogłaszam. - Proszę, niech ktoś pójdzie ze mną.

Niestety, nikt, absolutnie nikt, nawet nie drgnie.

- Banda samolubnych pijaków - mruczę. Ale tylko żartuję. Zresztą mogę wyjść na zewnątrz sama. Jestem dużą dziewczynką. Nie ma się czego bać.

Wiem, że to brzmi jak hipokryzja, skoro piliśmy i paliliśmy, ale prawda jest taka, że dobre z nas dzieciaki. To bezpieczne miasteczko. Wszyscy dorastaliśmy razem w Noank, w Connecticut. Nasze rodziny się przyjaźnią. Kochamy się. Kiedy patrzę na nich wszystkich - Josie na dziobie, Merę, Caroline, Tophera i Richiego - scena na „Elizabeth" przypomina mi zamglony sen.

Elizabeth Valchar. To ja. Rodzice nazwali łódź na moją cześć, kiedy miałam sześć lat. Ale to było cale wieki temu. Kilka lat przedtem, zanim straciliśmy moją matkę, zanim mój tata ożenił się z mamą Josie. Tata pozbył się wielu rzeczy mamy po jej śmierci, ale zatrzymał łódź. Wiąże się z nią tak wiele szczęśliwych wspomnień. Zawsze czułam się tu bezpieczna. Moja mama cieszyłaby się z tego.

Mimo to w środku nocy potrafi tu być strasznie, zwłaszcza na zewnętrznym pokładzie. Poza pluskiem fal i głuchym waleniem o kadłub noc jest cicha i ciemna. Blisko brzegu zapach słonej wody i alg schnących na skałach jest tak przytłaczający, że kiedy wiatr zawieje w tę stronę, można poczuć mdłości.

Nie zachwyca mnie szczególnie perspektywa samotnego sprawdzania źródła tajemniczego hałasu, pomimo że jestem prawie pewna, że to tylko ryba. Dlatego jeszcze raz próbuję obudzić Josie.

- Hej - mówię głośniej - obudź się. Potrzebuję twojej pomocy. - Wyciągam rękę, żeby jej dotknąć, ale coś mnie powstrzymuje. To przedziwne uczucie, jakbym nie powinna jej przeszkadzać. Przez chwilę myślę, że wciąż jestem pijana, wszystko wydaje się trochę niewyraźne.

Jej powieki trzepoczą.

- Liz? - mruczy. Jest zdezorientowana, najwyraźniej dalej śpi. Na sekundę w jej oczach pojawia się jakiś błysk - strach? Boi się mnie? Ale zaraz znowu zapada w sen, a ja stoję sama, jedyna, która nie śpi.

Bang. bang, bang.

Pomosty przypominają drewnianą układankę. Fale nadpływają z oceanu i zwykle łagodnieją, kiedy docierają do zatoki, ale dziś wydają się silniejsze, kołysząc nas wszystkich do snu jak niemowlęta. Staram się być odważna, ale czuję się mała i przerażona, kiedy wychodzę na palcach przez przesuwane szklane drzwi: moje buty stukają lekko po pokładzie. Każdy pomost oświetlają tylko dwie lampy, jedna na środku, a druga na samym końcu. Nie widać księżyca. Powietrze jest tak zimne, że drżę na myśl, jaka musi być woda. Gęsia skórka pokrywa każdą odsłoniętą część mojego ciała.

Stoję na pokładzie, bez ruchu, słucham. Może hałas ustał.

Bang.

Nie.

Dochodzi od strony rufy, spomiędzy pomostu i łodzi, jakby utknęło tam coś ciężkiego i żywego, upartego. Jesteśmy ostatnią łodzią przy pomoście, co oznacza, że tył „Elizabeth" jest niemal całkowicie oświetlony. Nie wiem, dlaczego czuję potrzebę zachowania zupełnej ciszy. Stukot moich butów na pokładzie mnie irytuje, kulę się przy każdym kroku, mimo że bardzo ostrożnie stawiam stopy. Idę wzdłuż łodzi, trzymając się mocno relingu. Kiedy hałas dobiega z miejsca dokładnie pode mną. patrzę w dół.

Mokra. To pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, zanim zaczynam krzyczeć.

Przemoczona. Nasiąknięta wodą. Twarzą do dołu. Och, cholera.

To nie ryba, to człowiek. Dziewczyna. Ma długie włosy, tak jasne, że prawie białe, śliczny, naturalny kolor mieni się pod powierzchnią wody. Falujące pasma, kołyszące się w przód i w tył jak algi, sięgają jej niemal do pasa. Jest ubrana w dżinsy i różowy sweter z krótkimi rękawami.

Ale to nie ona hałasuje. To jej stopy, a właściwie buty. Ma na sobie białe kowbojki, ozdobione kolorowymi kamieniami, dekadencję o stalowych noskach.

Buty były prezentem urodzinowym od jej rodziców. Nosiła je dumnie przez cały wieczór, a teraz stalowy nosek lewego zaklinował się między łodzią a pomostem i z każdą nadpływającą falą kopie w burtę, zupełnie jakby dziewczyna chciała wszystkich obudzić.

Skąd to wszystko wiem? Bo te buty należą do mnie. Tak jak ubranie. Dziewczyna w wodzie to ja.

Znowu krzyczę, na tyle głośno, żeby obudzić każdego w promieniu kilometra. Ale mam wrażenie, że nikt mnie nie słyszy.

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI.

Nie wiem, jak długo siedziałam na pomoście - godziny? Minuty? Trudno powiedzieć. Wpatrywałam się w siebie, zaklinowaną w wodzie, w moje ciało czekające, aż ktoś żywy obudzi się i mnie znajdzie. Nadal jest ciemno.

Płakałam. Dygotałam. Starałam się znaleźć jakiekolwiek sensowne wytłumaczenie tego, co stało się dziś wieczorem. Przez chwilę próbowałam się obudzić przekonana, że śni mi się koszmar. Kiedy to nie podziałało, wróciłam na łódź - tym razem nawet nie starając się być cicho - i próbowałam obudzić wszystkich innych. Przysuwałam usta do ich twarzy i krzyczałam. Próbowałam nimi potrząsać, uderzać, tupałam i wołałam, żeby ktoś, ktokolwiek, otworzył oczy i mnie zobaczył. Nic. Kiedy ich dotykałam, czułam, jakby moją dłoń i ich ciała dzieliła cienka warstwa niewidzialnej izolacji. Jakbym po prostu nie mogła ich dosięgnąć.

Teraz znowu jestem na zewnątrz, patrzę na moje ciało. Naprawdę zaczynam wariować.

- Elizabeth Valchar - mówię najbardziej surowym tonem, na jaki mnie stać - nie możesz być martwa. Siedzisz na pomoście. Jesteś tu. Wszystko będzie w porządku.

Jednak w moim drżącym głosie słychać zwątpienie. Czuję się taka młoda i samotna, tak niewiarygodnie bezbronna. To coś gorszego niż koszmar. To piekło. Chcę do rodziców. Chcę do przyjaciół. Do kogokolwiek.

- Właściwie nic już nie będzie w porządku.

Zaskoczona podnoszę wzrok. Obok mnie stoi chłopak. Nie może mieć więcej niż szesnaście, siedemnaście lat.

Podnoszę dłoń do ust, zrywam się na równe nogi i klaszczę w ręce.

- Widzisz mnie! Och tak! I mnie słyszysz!

- Najwidoczniej - mówi. - Skoro stoisz przede mną. - Mierzy mnie spojrzeniem od stóp do głów. - Zawsze byłaś seksowna - stwierdza, po czym patrzy na moje ciało w wodzie. - Ale już nigdy więcej - dodaje takim tonem, jakby to sprawiało mu przyjemność.

- Słucham? Poczekaj... ty też ją widzisz? - Oboje wpatrujemy się w moje ciało.

Nagle czuję się wyczerpana i jest mi bardzo zimno. W świetle latarni mogę na tyle dojrzeć twarz chłopca, żeby zdać sobie sprawę, że go znam. Jednak z jakiegoś powodu nie pamiętam jego imienia. Myśli mi się plączą. Jestem taka zmęczona.

- Najwidoczniej - powtarza.

Przygryzam wargę. To nie boli. Biorę głęboki oddech i mrugam, żeby nie płakać. Robiąc to, czuję się idiotycznie, przecież wylałam już tyle łez. Dzieje się coś okropnego, więc dlaczego wstydzę się płakać przy nim? Jeżeli kiedykolwiek był odpowiedni moment na łzy, to właśnie teraz.

- No dobrze. Najwidoczniej dzieje się coś dziwnego. Tak?

Wzrusza ramionami.

- Nie tak bardzo. Ludzie codziennie umierają.

- Więc mówisz... że ja jestem - to słowo ledwo przechodzi mi przez usta - martwa.

- Najwi...

- Okej! W porządku. O Jezu. To jakiś koszmar. To musi być koszmar. Nie dzieje się naprawdę. - Tupię z frustracji podszytej paniką. Mam przyciasne buty i ból przeszywa mi łydkę, rozchodzi się aż do uda. Ból! Boli mnie noga! Muszę być żywa, skoro to czuję, prawda?

Nie mogę być martwa. - Kładę chłopakowi dłonie na ramionach. - Boli mnie noga.

Czuję to. I dotykam ciebie. Ich nie mogłam tak naprawdę poczuć. - Mam na myśli przyjaciół na łodzi. - Czujesz mój dotyk?

- Najwidoczniej. - Wzdraga się i cofa przede mną. - Wolałbym, żebyś mnie nie dotykała, jeśli to nie sprawi ci różnicy.

- Nie chcesz, żebym cię dotykała?

- Najwi...

- Powiedz „najwidoczniej" jeszcze raz. No dalej, zrób to. - Próbuję posłać mu groźne spojrzenie, ale nie mam do tego serca. Jest jedyną osobą, która mnie widzi.

Czuję się zdezorientowana: dlaczego chcę być dla niego podła? Przecież on próbuje mi pomóc. Ale nie chce, żebym go dotykała. O co mu chodzi?

On tylko wpatruje się we mnie wzrokiem pozbawionym wyrazu. Ma potargane brązowe włosy, młodzieńczą i gładką twarz, oczy w odcieniu przenikliwej szarości. Dlaczego nie pamiętam jego imienia?

- Jesteś Elizabeth Valchar - mówi.

Kiwam głową.

- Właściwie Liz. Wszyscy nazywają mnie Liz. - Kiedy mówię, doznaję przedziwnego uczucia, jakbym niczego nie była do końca pewna, nawet swojego imienia. Zdaję sobie sprawę, że prawie nic nie pamiętam z poprzedniej nocy. Jestem przekonana, że była impreza, wyraźnie na to wskazują puste butelki po piwie, porozrzucane na łodzi, i na wpół zjedzony tort urodzinowy. Ale nie pamiętam szczegółów. Czy naprawdę tak dużo wypiłam?

Zanim zdążę zadać chłopcu jakiekolwiek pytanie, on mówi:

- A tam, w wodzie, to ty. W bardzo zimnej wodzie.

Wpatruję się w topielicę. To ja. Jestem martwa. Jak? Kiedy? Przez całą noc byłam na łodzi, prawda? Jestem strasznie sfrustrowana z powodu tego, że nie pamiętam dokładnie, co się stało. Moje wspomnienia z wczorajszego wieczoru stanowią zbiór kawałeczków i fragmentów, tak małych i ulotnych, że nie potrafię ich złożyć w żadną sensowną całość. Pamiętam, jak zdmuchiwałam świeczki na torcie. Pamiętam, jak pozowałam do zdjęcia z Caroline. Merą i Josie. Pamiętam, że stałam sama w łazience, próbując utrzymać równowagę na rozkołysanej łodzi, oddychałam głęboko, jakbym próbowała się uspokoić. Ale nie pamiętam, dlaczego byłam zdenerwowana ani czy w ogóle coś mnie zdenerwowało. Może byłam po prostu pijana.

Kiedy się odzywam, mój głos jest niewiele głośniejszy od szeptu. Czuję, że znowu zaczynam płakać.

- Na to wygląda. Tak, to ja.

- I się nie ruszasz. Nie oddychasz. - Pochyla się, żeby dokładniej obejrzeć moje ciało. - Jesteś blada. Blada jak trup.

Patrzę na moje nagie ramiona. Tu, na pomoście, nie wyglądam nawet w połowie tak upiornie, jak dziewczyna w wodzie. Wciąż jestem cała, wciąż piękna.

- Zawsze byłam tak cudownie opalona.

Ta myśl nie ma dla mnie sensu. Dlaczego pamiętam swoją opaleniznę? I kto w takiej chwili potrzebuje opalenizny?

Chłopak kiwa głową.

- Pamiętam. I masz zabójcze buty. - Milknie. - Że tak powiem.

- W porządku, tylko że one są... takie śliczne. - I nagle mam pewność, że były bardzo drogie. - Wiesz, uczyłam się na historii, że Egipcjanie zakopywali zmarłych razem z ich osobistymi przedmiotami, żeby mogli je zabrać do następnego życia. Czy mogę wziąć je ze sobą? - pytam. - Czy jest jakieś życie po życiu? - Spoglądam na swoje kosztowne buty. - Już mam je na nogach - szepczę. Są takie śliczne? A kogo to obchodzi? To tylko buty, na litość boską. I strasznie uwierają mnie w palce. Nie chcę ich zatrzymać, chcę je zdjąć.

Ale tak dobrze wyglądają. Czuję się zdezorientowana, przytłoczona, zupełnie jakbym miała zemdleć. Zanim zdążę skoncentrować się na czymkolwiek innym, myśl mknie dalej. Doskonale uzupełniają ten strój.

Czuję się niepewnie, jakby to wszystko tak naprawdę nie miało miejsca. To nie może się dziać. Jakbym ledwo wiedziała, kim jestem. Czuję świeży przypływ nadziei, że pewnie to tylko zły sen, za chwilę się obudzę, leżąc w łóżku, ruszę palcami u bosych stóp, a później pójdę na kawę z przyjaciółmi i wszyscy będziemy się śmiali z szalonego koszmaru, który mi się przyśnił.

Tyle że chyba tak nie będzie. Chłopiec kręci głową.

- Zwolnij. Wyprzedzasz samą siebie. - Bierze głęboki oddech. - Nie chcę rozmawiać o butach. Przede wszystkim nie jesteś ciekawa, dlaczego cię widzę? Nie zastanawiasz się, dlaczego mogę z tobą rozmawiać?

Kiwam głową.

- Zgadnij - mówi.

Chowam twarz w dłonie. Moje ręce są chłodne i lepkie.

- Ponieważ nie umarłam. Ponieważ to się nie dzieje. - Zerkam na niego spomiędzy palców. - Zrobię wszystko. Proszę, tylko powiedz mi, że to nie jest prawda.

Kręci głową.

- Nie mogę ci tego powiedzieć. Przykro mi.

- W takim razie co się stało? Nie umarłam. Rozumiesz? - Zbliżam się do niego o krok. Wrzeszczę tak głośno, jak tylko mogę, wystarczająco, żeby obudzić wszystkich na łodzi, wszystkich, którzy śpią na sąsiednich jachtach. - Nie umarłam! - Nagle coś przychodzi mi do głowy. - Mieliśmy narkotyki. Chyba braliśmy narkotyki. Tak, pamiętam, paliliśmy trawkę. Może wzięłam coś halucynogennego. Może odpłynęłam, i to tylko skutek uboczny.

Chłopak unosi brwi. Najwyraźniej nie kupuje tego wytłumaczenia.

- Brałaś wczoraj jakieś halucynogeny? Naprawdę?

Kręcę z rozczarowaniem głową.

- Nie. Teraz żałuję. I żałuję, że nie zjadłam więcej tortu. - Marszczę brwi. - Nie wiem, dlaczego to pamiętam. Przecież nie pamiętam prawie nic. Dlaczego?

- Widzisz mnie - kontynuuje chłopak, ignorując moje pytanie - ponieważ jestem martwy. - Po czym dodaje, jakby chciał, żeby jego słowa lepiej do mnie dotarły: - Tak jak ty.

Ogarnia mnie senność. Na chwilę dojmujący chłód opuszcza moje ciało i jest mi ciepło. Potem, równie niespodziewanie, przyjemne uczucie znika. I nagle rozpoznaję go.

- Wiem, kim jesteś - mówię. Ta świadomość mnie ożywia. Chcę się jej mocno trzymać, z każdą nową myślą czuję się coraz pewniej, jakbym odzyskiwała kontrolę.

To zabawne, oczywiście, że wiem, kim on jest. Nie rozumiem, dlaczego od razu nie przypomniałam sobie jego imienia. Od zerówki chodził ze mną do szkoły.

- Nazywasz się Alex Berg.

On zamyka na chwilę oczy. Kiedy je otwiera, spojrzenie ma spokojne i czyste.

- Zgadza się.

- Tak. Pamiętam cię. - Nie mogę przestać zerkać na siebie w wodzie, przenoszę wzrok z Alexa na moje ciało i nie czuję nic poza tępym przerażeniem. Patrzę jak mój prawy but - który był luźny, odkąd tylko siebie zobaczyłam - w końcu zsuwa się z mojej stopy. Powoli napełnia się wodą, po czym tonie z bulgotem, znika, kiedy bez przekonania wyciągam po niego dłoń. W wodzie widać teraz moją bosą stopę: spuchniętą i skurczoną jednocześnie.

Poza tym, że chodziliśmy razem do szkoły, pamiętam o Alexie coś jeszcze. Przez ostatni rok jego twarz była we wszystkich gazetach. Zeszłego września, zaraz po tym, jak zaczęła się szkoła, jechał po ciemku na rowerze z pracy do domu - pracował w Mystic Market, koło mojego domu - kiedy zabił go samochód. Jego ciało poleciało w piaszczysty gąszcz przy drodze. Pomimo że jego rodzice natychmiast zgłosili zaginięcie syna, zwłoki zostały odrzucone tak daleko, że znaleźli go dopiero po kilku dniach, kiedy jakiś człowiek, przebiegając, poczuł dziwny zapach i postanowił sprawdzić jego źródło.

- To obrzydliwe - szepczę. I znowu ta myśl mnie zaskakuje. Co się ze mną dzieje? Poza tym, co oczywiste, czuję się, jakby między moimi myślami a ustami nie istniał żaden filtr. Bądź miła, Elizabeth. Biedny chłopak nie żyje. Próbując się poprawić, dodaję:

- Cóż, nie wyglądasz, jakby cię przejechał samochód. - I to prawda. Poza potarganymi włosami jego wygląd jest nieskazitelny.

- A ty nie wyglądasz, jakbyś utonęła kilka godzin temu. - Milknie. - Utonęłaś, prawda?

Kręcę głową. Po raz pierwszy nie jestem tego taka pewna.

- Ja... nie wiem, co się stało. Nawet nie pamiętam, jak zasnęłam. Po prostu nagle się obudziłam, bo usłyszałam hałas. - Przerywam na chwilę. - Nie mogłam utonąć, Alex. Musisz to zrozumieć. To niemożliwe. Doskonale pływam. Przecież wiesz, praktycznie wychowaliśmy się na plaży.

- To co się stało? - pyta.

Patrzę na swoje ciało.

- Nie mam pojęcia. Nic nie pamiętam. Jakbym... miała amnezję czy coś. - Spoglądam na niego. - Czy to normalne? Tobie też się to przydarzyło? To znaczy, pamiętasz cokolwiek z tego, co się działo, zanim... umarłeś?

- Teraz pamiętam więcej niż zaraz po tym, kiedy... kiedy to mi się przydarzyło - mówi. - Nie jestem żadnym ekspertem, ale to chyba normalne, że przez pewien czas nie będziesz mogła pozbierać myśli. Spójrz na to w ten sposób - tłumaczy. - Ludzie zwykle dostają amnezji po traumatycznym przeżyciu, prawda?

Wzruszam ramionami.

- Chyba tak.

- Cóż, śmierć to cholernie traumatyczne przeżycie, nie sądzisz?

- Martwa. Cholera. - Przygryzam wargę i patrzę na niego. - Przepraszam, Alex. Po prostu nie mogę w to uwierzyć. To sen... prawda? Śnię, to wszystko. Tak naprawdę ciebie tu nie ma.

On wpatruje się we mnie.

- Jeśli to sen, to dlaczego się nie uszczypniesz?

Odwzajemniam jego spojrzenie. Czuję się mała i tak potwornie smutna, że ledwo mogę mówić. Ale udaje mi się potrząsnąć lekko głową i wypowiedzieć jedno, krótkie słowo.

- Nie.

Nie chcę się szczypać. Boję się, że jeśli to zrobię, to się nie obudzę. W głębi duszy wiem, że się nie obudzę.

Biorę głęboki oddech. Czuję, jak moje płuca wypełniają się powietrzem, czuję się żywa.

- Na pewno jesteś trupem. - Stwierdza to tak beztrosko, tak lekko, że mam ochotę go uderzyć.

- No dobrze. Powiedzmy, na użytek dyskusji, że to prawda. Jeżeli naprawdę jestem martwa, to dlaczego mi tego nie udowodnisz? - Patrzę na niego wyzywająco zmrużonymi oczami. - Mówię poważnie.

Jest rozbawiony.

- Widok twojego ciała dryfującego w wodzie nie jest dla ciebie wystarczającym dowodem?

- Tego nie powiedziałam. Mówię, że jest inne wytłumaczenie. Musi być.

- Połóż mi rękę na ramieniu - nakazuje.

- Myślałam, że nie chcesz, żebym cię dotykała.

- Nie chcę. Ale zrobię wyjątek.

- Dlaczego nie chcesz, żebym cię dotykała?

- Czy mogłabyś po prostu...

- Nie. Chcę wiedzieć, Alex. Dlaczego nie chcesz, żebym cię dotykała? - I już nie potrafię się powstrzymać. Słowa wypływają mi z ust, zanim zdążę się nad nimi zastanowić. - Taki chłopak jak ty? Jesteś nikim. Ja jestem Elizabeth Valchar. Każdy chłopak oddałby mały palec za to, żebym położyła na nim rękę.

Dlaczego traktuję go w ten sposób? Jesteśmy tu razem, na całym świecie nie mamy nikogo innego, z kim moglibyśmy porozmawiać, a ja jestem dla niego podła.

Alex wpatruje się we mnie przez długą chwilę, ale nic nie mówi. Wiem, że jestem zarozumiała, ale dociera do mnie, że to, co powiedziałam, jest prawdą. To prawda, jestem ładna. Właściwie piękna.

Alex przenosi wzrok na wodę.

- Powiedziałaś, że czujesz się, jakbyś miała amnezję. Ale to interesujące, co pamiętasz. Wiesz, że byłem nikim. Wiesz, że ty byłaś popularna. - Znowu patrzy na mnie. - Co jeszcze pamiętasz?

Kręcę głową.

- Nie wiem.

Wzrusza ramionami.

- Nieważne. W końcu sobie przypomnisz.

- Co masz na myśli? - dopytuję się. Ale on nie odpowiada, tylko mówi:

- Po prostu to zrób, Liz. Połóż rękę na moim ramieniu.

I tak robię. On zamyka oczy, więc ja też opuszczam powieki. Czuję się tak, jakby całe moje ciało wciągał galaretowaty odkurzacz. Już mam oderwać dłoń od jego ramienia, ale nagle uczucie znika i jesteśmy - o Boże - w kafeterii w moim liceum.

Pełno tu uczniów, ale od razu zauważam mój stary stolik: tuż obok lady z ziemniakami i frytkami, na samym końcu pomieszczenia, przy podwójnych drzwiach prowadzących na parking.

- Tam jesteś - mówi Alex, wskazując mnie palcem. - Ty i ta cała twoja fajna paczka.

Widzę siebie, zupełnie jakbym tam rzeczywiście była. Jestem i tam, i tu jednocześnie. Siedzę z najbliższymi przyjaciółmi: Richiem, Josie, Caroline, Merą i Topherem. Wczoraj wieczorem wszyscy byli ze mną na łodzi. Wciąż tam są, śpią.

- O Boże - szepczę - spójrz na moje włosy. - Już kiedy wypowiadam te słowa wiem, że są niedorzeczne.

- Twoje włosy są w porządku. - Alex wzdycha. - Wszystkie takie macie.

To prawda. Moje przyjaciółki i ja, wszystkie mamy długie blond włosy, odgarnięte za uszy, lekko podniesione na czubku - efekt dobrych dwudziestu minut pracowitego tapirowania i lakierowania o poranku. Pamiętam, że ta fryzura nazywała się „wałek" i była popularna kilka lat temu. Inaczej wygląda tylko Caroline, która ma we włosach czerwone i białe wstążki w identycznych odcieniach jak jej kostium cheerleaderki.

- Która to klasa? - pytam. - Nie możemy być starsi niż...

- Szesnaście lat. Wiesz, po czym poznaję?

- Po czym? - Trudno mi się do tego przyznać, ale pomimo że być może jesteśmy duchami i wiem, że nikt nas nie może zobaczyć, czuję się nieswojo, stojąc tu z Alexem. Jakbym się bała, że moi przyjaciele w każdej chwili mogą spojrzeć w naszą stronę, zobaczyć mnie z nim i natychmiast wykluczyć ze swojego grona. Mój Boże, co by powiedziała Josie?

Dlaczego tak się czuję? I jakim byłam człowiekiem? Wiem, że cieszyłam się popularnością, ale nie pamiętam dokładnie dlaczego ani jak wyglądało moje codzienne życie. I nagle jakaś część mnie naprawdę, naprawdę nie chce tego wiedzieć.

Alex patrzy na nas.

- Wiem, że nie możemy być starsi, ponieważ wciąż żyję. - Trąca mnie łokciem. - Tam idę.

Patrzę, jak sam wchodzi do kafeterii. Niesie lunch w brązowej papierowej torbie.

- Dlaczego po prostu nie kupowałeś lunchu w szkole? - pytam. - W liceum nikt nie przynosi swojego jedzenia.

Spogląda na mnie z rozdrażnieniem.

- Co?

Nie rozumiem. Wydaje mi się, że zadałam w pełni uzasadnione pytanie.

- Lunch w szkole kosztuje cztery dolary - mówi. - Nie mieliśmy na to pieniędzy.

Patrzę na niego z otwartymi ustami.

- Nie mieliście czterech dolarów dziennie?

- Nie. Moi rodzice byli nieugięci. Mieli naprawdę mało pieniędzy. Jeśli chciałem na coś wydawać - nawet na lunch w szkole - to sam musiałem na to zapracować. W Mystic Market zarabiałem minimalną stawkę. - Kiwa głową. Wygląda, jakby mi współczuł. - Nie masz pojęcia, w jak dobrej byłaś sytuacji. Nie każdy dostaje to, czego chce, podane na tacy. Poza tym nie tylko ja przynosiłem z domu lunch. - Wskazuje palcem. - Spójrz.

Idziemy za żywym Alexem przez kafeterię do pustego stolika niedaleko mnie i moich przyjaciół. Przy innym pobliskim stoliku siedzi, również sam, Frank Wainscott.

Frank jest o rok starszy od nas, więc musi być w jedenastej klasie. Ma jaskraworude włosy i piegi. Jest ubrany w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin