James Rollins - Klucz zagłady.doc

(2016 KB) Pobierz

James Rollins

 

 

Klucz Zagłady

 

 

 

 

Dla Mamy

Z całą miłością

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podziękowania

 

Wszyscy autorzy potrzebują wsparcia. Bez mocnego gruntu pod nogami nie byłoby na czym budować. Nie jestem pod tym względem wyjątkiem. Chciałbym skorzystać z okazji i podziękować tym, którzy w ostatnich latach udzielali mi tego wsparcia.

Przede wszystkim chciałbym wyrazić podziękowania grupie moich krytyków, których uwagi pozwalają mi zachować szczerość. Należą do niej: Penny Hill, Judy Prey, Dave Murray, Caroline Williams, Chris Crowe, Lee Garrett, Jane O’Riva, Sally Barnes, Denny Grayson, Leonard Little, Kathy L’Ecluse oraz Scott Smith. Podziękowania należą się też Steve'owi Preyowi - za ogromną pomoc przy sporządzaniu map i rysunków. A także Carolyn McCray i Davidowi Sylvianowi - którzy pomogli mi przejść przez wszystkie trudności. Za liczne lata dostarczania fascynujących opowieści szczególne podziękowanie składam Cherei McCarter. Chcę też podziękować Steve'owi Berry'emu za rady dotyczące kilku kluczowych zwrotów akcji - Steve jest wspaniałym pisarzem i jeszcze wspanialszym przyjacielem.

Wielkie podziękowania należą się również mojej redaktor Lyssie Keusch i jej koleżance Wendy Lee oraz moim agentom - Russowi Galenowi i Danny'emu Barorowi. To właśnie oni byli fundamentem tej książki. I jak zawsze podkreślam, ponoszę odpowiedzialność za wszelkie błędy dotyczące faktów i detali, które mogły pojawić się w tym tekście.

 

Europa północna i koło podbiegunowe

 

Skarbiec nasion na Svalbardzie

 

Komentarz historyczny

 

W XI wieku Wilhelm Zdobywca nakazał przeprowadzenie kompleksowego przeglądu gruntów, budynków i pogłowia trzody oraz ludności Anglii, którą podbił. Wyniki zapisywano w wielkiej księdze katastralnej zatytułowanej Domesday Book - co można tłumaczyć jako „Księga obrachunku” albo „Księga zliczania”. Zawarte w niej informacje są jednym z najbardziej szczegółowych opisów życia w średniowieczu. Większość historyków uważa, że spis powszechny przeprowadzono po to, aby nałożyć na ludność odpowiednie podatki, nie jest to jednak do końca pewne. Procedurę tę do dziś otacza wiele tajemnic - nie wiadomo na przykład, dlaczego spis przeprowadzono tak szybko i dlaczego niektóre miejscowości zostały z niewiadomych powodów opatrzone łacińskim słowem oznaczającym: „spustoszone”. Niezwykłość tego przeglądu sprawiła, że ówcześni ludzie nadali tej księdze tytuł Doomsday Book - „Księga Dnia Sądu Ostatecznego”.

W XII wieku Mael Maedoc, irlandzki katolicki duchowny i przyszły święty Malachiasz, udał się w pielgrzymkę do Włoch. Kiedy ujrzał Rzym, padł na kolana i ukazało mu się stu dwunastu przyszłych papieży - aż po współczesnego mu Innocentego II i dzień Sądu Ostatecznego. Spisał ich wszystkich, używając kodu, i księga została przekazana do archiwów Watykanu. W którymś momencie zniknęła i pojawiła się ponownie w XVI wieku. Niektórzy historycy przypuszczają, że odnaleziona księga jest fałszerstwem, nie to jednak było najważniejsze - ale to, że charakterystyki kolejnych papieży, aż po dzisiejszą głowę Kościoła katolickiego, Benedykta XVI, okazywały się dziwnie trafne. W proroctwie świętego Malachiasza obecny papież jest określany jako Gloria Olivae - Chwała Oliwki. Symbolem zakonu benedyktynów, od którego papież przyjął imię, jest gałązka oliwna. Najbardziej niepokojące było jednak to, że Benedykt XVI jest sto jedenastym papieżem, a wedle proroctwa świat ma się skończyć podczas panowania następnego.

 

 

Komentarz naukowy

 

W latach 2006 - 2008 w Stanach Zjednoczonych (a także w części Europy i Kanady) zniknęła jedna trzecia pszczół miodnych. Stwierdzono, że znakomicie prosperujące ule opustoszały - pszczoły po prostu odleciały i nie wróciły. Zjawisko to nazwano destrukcyjnym załamaniem kolonii. Tajemnicze masowe ginięcie pszczół było tematem wielu sensacyjnych artykułów. Co tak naprawdę przydarzyło się tym pracowitym owadom? Odpowiedź na to pytanie znajduje się na stronach tej książki - i jest prawdziwa.

 

 

 

 

 

W czasie najgorszego prześladowania świętego Kościoła rzymskokatolickiego na tronie zasiądzie Piotr Rzymianin, który będzie paść swe owce w wielkim trudzie i cierpieniach, po czym miasto siedmiu wzgórz zostanie zniszczone i straszny Sędzia osądzi swój lud.

PROROCTWO ŚWIĘTEGO

MALACHIASZA, 1139

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szybkość wzrostu liczby ludzkości jest znacznie większa aniżeli zdolność ziemi do produkowania środków utrzymania.

THOMAS MALTHUS,

Traktat PRAWO LUDNOŚCI, 1798

(tłum. K. Stein)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kupować należy wtedy, kiedy ulicami płynie krew.

BARON NATHAN ROTHSCHILD,

NAJBOGATSZY CZŁOWIEK XIX WIEKU

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wiosna 1086 roku

Anglia

 

Pierwszym znakiem były kruki.

Kiedy wóz zaczął zjeżdżać pełną kolein drogą prowadzącą między falującymi polami jęczmienia, stado kruków wzleciało za nim w powietrze, tworząc czarną chmurę. Ptaki wzbiły się wysoko w błękit poranka, nie była to jednak zwykła ucieczka przestraszonej gromady. Kruki kołowały i pikowały, niektóre nagle zamierały jak postrzelone, inne wściekle łopotały skrzydłami. Wpadały jeden na drugiego i spadały jak kamienie. Małe korpusy uderzały o drogę, ptaki łamały sobie skrzydła i szyje. Podrygiwały w koleinach w drgawkach agonii, a ich skrzydła bezsilnie biły powietrze.

Najbardziej przerażająca była jednak panująca wokół cisza. Żadnego krakania czy skrzeczenia. Jedynie wściekłe bicie skrzydłami - a potem miękkie uderzenia małych ciał o ubitą ziemię i pokruszone kamienie.

Woźnica przeżegnał się i ściągnął lejce, zamierzając zwolnić. Spod ciężkich powiek obserwował niebo. Koń szarpnął łbem i parsknął w chłodne poranne powietrze.

- Jedź dalej - powiedział siedzący na wozie urzędnik.

Martin Borr był najmłodszym z królewskich kornerów, rozesłanych po kraju przez króla Wilhelma Pierwszego.

Owinął się ciaśniej grubym płaszczem i przypomniał sobie treść wiadomości, zabezpieczonej woskiem, w którym odciśnięta była wielka pieczęć. Królewscy wysłannicy mieli przeprowadzić szczegółowe zliczenie ziem w całym państwie. Wszystkie dane były zapisywane sekretnym kodem po łacinie w ogromnej księdze zwanej Domesday Book - „Księgą zliczania”. Spis przeprowadzano w celu określenia wysokości podatków należnych królowi.

A przynajmniej tak mówiono.

Niektórzy podejrzewali, że istnieje jeszcze jeden powód tak dokładnego przeglądu ziem. Porównywali oni „Księgę zliczania” do biblijnego opisu Sądu Ostatecznego, do „Księgi życia”, w której Bóg zapisuje czyny każdego człowieka, i wkrótce wynik wielkiego przeglądu zaczęto nazywać Doomsday Book - „Księgą Dnia Sądu Ostatecznego”.

Było to bliższe prawdy, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.

Martin czytał królewski edykt i wyobrażał sobie skrybę, starannie przepisującego do wielkiej księgi zebrane przez kornerów dane. Widział, jak pisarz przy nazwach wielu miejscowości wpisuje słowo vastare - spustoszone.

Informowało ono, że okolica została spustoszona w wyniku wojny albo grabieży, ale dwa wpisy dokonano czerwonym atramentem. Jeden dotyczył wyspy leżącej między wybrzeżami Irlandii i Anglii. Martin udawał się do drugiego miejsca - na polecenie króla miał przeprowadzić dochodzenie na miejscu. Złożył przysięgę o zachowaniu tajemnicy i przydzielono mu do pomocy trzech ludzi, którzy jechali za wozem na koniach.

Siedzący obok Martina woźnica szarpnął lejcami i zachęcił konia - potężnego kasztana - do przyspieszenia kroku. Kiedy jechali, koła wozu najeżdżały na wijące się na drodze kruki, miażdżąc kości i rozpryskując krew.

W końcu wóz wjechał na szczyt wzgórza i w dole ukazała się zielona dolina. Pośrodku niej znajdowała się wioska - z jednej strony ograniczał ją kamienny dwór, z drugiej kościół ze spiczastą wieżą. Pozostałe chaty i jednoizbowe domy, kryte strzechami, przypominały niskie stodoły. Wokół nich rozrzucone były owczarnie i gołębniki.

- To przeklęte miejsce, milordzie - powiedział woźnica. - Zapamiętaj moje słowa, panie. To nie zaraza nawiedziła tę wioskę.

- Przybyliśmy tu właśnie po to, aby zbadać tę sprawę.

W pewnej odległości od wioski stroma droga została zablokowana przez królewskie wojsko. Nikt nie miał prawa przejść przez blokadę, nie powstrzymało to jednak rozprzestrzeniania się plotek o dziwnych zgonach.

- Przeklęte miejsce... - ponownie mruknął pod nosem woźnica, kierując wóz ku wiosce. - Słyszałem, że kiedyś te ziemie należały do Celtów. W lasach wysoko na wzgórzach ciągle jeszcze można znaleźć ich święte kamienie.

Żylaste ramię woźnicy wyciągnęło się w stronę drzew, które porastały zbocza wznoszących się wysoko w niebo wzgórz. Unosiła się nad nimi mgła, zmieniając zieleń koron w ponurą paletę szarych i czarnych cieni.

- Proszę mi wierzyć, milordzie, oni przeklęli to miejsce. Sprowadzają nieszczęście na wszystkich, którzy noszą krzyż.

Martin Borr nie uznawał tego typu przesądów. Miał trzydzieści dwa lata i pobierał nauki u wybitnych uczonych z całej Europy. Przybył do tego miejsca, aby odkryć prawdę.

Odwrócił się i machnął na jeźdźców, aby go wyprzedzili, i cała trójka ruszyła cwałem w stronę wioski. Każdy znał swoje zadanie. Martin kazał woźnicy zwolnić i uważnie obserwował wszystko, co mijali. Leżąca w znajdującej się wysoko dolinie, odizolowana od świata wioska nazywała się Highglen i była znana w okolicy z wyrobów garncarskich. Używano do nich gliny wykopywanej w pobliżu gorących źródeł, które były jedną z przyczyn gromadzenia się wilgoci w powietrzu i powodującego zbieranie się mgieł w wyżej położonych lasach. Mówiono, że stosowane w wiosce metody wypalania oraz skład gliny wykorzystywanej do wyrabiania naczyń są ściśle strzeżonymi tajemnicami, znanymi jedynie członkom miejscowego cechu.

Teraz ta wiedza została stracona na zawsze.

Wóz turlał się w dół doliny, mijając pola żyta i owsa, zagony fasoli i warzyw. Na niektórych polach widać było ślady niedawnych zbiorów, inne zostały spalone.

Czyżby wieśniacy zaczęli coś podejrzewać?

Po chwili ukazały się zagrody dla owiec otoczone wysokimi żywopłotami, które nie pozwalały zobaczyć, co się dzieje w ich wnętrzu. Na zarośniętych łąkach leżały setki wzdętych owczych trucheł. Bliżej wsi widać było także świnie i kozy z rozrzuconymi na boki kończynami i zapadniętymi ślepiami. W głębi pola zwalił się na ziemię potężny wół, ciągle jeszcze przywiązany do palika.

Kiedy wóz dotarł do pierwszych chat wioski, nie przywitał go żaden dźwięk. Nie zaszczekał pies, nie zapiał kogut, nie zarżał osioł. Nie zadzwonił kościelny dzwon i nikt nie krzyknął do wjeżdżających między domy obcych. Całą okolicę przygniatała ciężka cisza.

Prawdopodobnie większość mieszkańców wioski umarła w domach - byli zbyt słabi, aby wyjść na zewnątrz. Ale jeden z nich upadł twarzą do dołu tuż przy kamiennych frontowych schodach rezydencji. Leżący z rozrzuconymi na boki ramionami człowiek wyglądał, jakby potknął się na schodach i skręcił sobie kark. Nawet jednak z kozła wozu widać było, jak bardzo jest wychudzony - podobnie jak zwierzęta, które zdechły na polach. Można by pomyśleć, że wioskę bardzo długo oblegano i wzięto ją głodem.

Do wozu podjechał na koniu wysoki, pokryty bliznami mężczyzna. Miał na imię Reginald i był królewskim nadzorcą.

- Spichlerze są pełne - powiedział, wycierając dłonie w spodnie. - A w śmietnikach widziałem szczury i myszy.

Martin popatrzył na niego.

- Martwe jak wszystko inne - mruknął Reginald. - Tak samo jak na tamtej przeklętej wyspie.

- Ale teraz spustoszenie dotarło do naszych wybrzeży - stwierdził Martin. - Wkroczyło na nasze ziemie.

Właśnie dlatego ich tu przysłano, dlatego droga do wioski była zablokowana i dlatego musieli przysiąc, że zachowają tajemnicę.

- Girard znalazł ci dobre ciało, panie - oświadczył Reginald. - Świeższe niż pozostałe. Chłopiec mógł mieć jakieś osiem lub dziewięć lat. Zaniósł go do kowala - dodał, wskazując drewnianą szopę z kamiennym kominem.

Martin kiwnął głową i zszedł z wozu. Musiał się upewnić, a mógł to zrobić tylko w jeden sposób. Był to jego obowiązek - miał dowiedzieć się od zmarłych prawdy. Ale tym razem zamierzał pozostawić najbardziej krwawą część roboty francuskiemu rzeźnikowi.

Ruszył w kierunku otwartych drzwi kuźni. Girard był w środku, stał zgarbiony nad wygasłym paleniskiem. Służył w armii Wilhelma, amputując kończyny i próbując utrzymać rannych żołnierzy przy życiu. Oczyścił już stojący pośrodku kuźni stół, rozebrał chłopca i przywiązał go do blatu. Martin popatrzył na blade, wychudzone ciało. Jego syn był mniej więcej w tym samym wieku, ale śmierć postarzyła leżącego na stole biedaka.

Kiedy Girard przygotowywał noże, Martin ścisnął czubkami palców skórę chłopca i stwierdził, że pod spodem w ogóle nie ma tłuszczu. Zbadał spękane wargi, łyse placki na głowie, opuchnięte pęciny i stopy, a potem przeciągnął dłońmi po wystających kościach. Co tu się stało?

Zdawał sobie sprawę, że odpowiedź na to pytanie jest ukryta znacznie głębiej. Girard podszedł do stołu z długim srebrnym nożem w dłoni.

- Będziemy zaczynać, monsieur?

Martin kiwnął głową.

Kwadrans później zwłoki chłopca przypominały wypatroszoną świnię. Skóra, rozpłatana od krocza po gardło, została odciągnięta na boki i przybita do drewnianego stołu. Ciasno splecione wnętrzności leżały w zakrwawionej jamie brzusznej, wzdęte i różowe. Spod żeber wysuwała się na zewnątrz brązowożółta wątroba, zbyt duża jak na takie małe, wychudzone ciało.

Girard sięgnął do jamy brzusznej, a stojący po drugiej stronie stołu Martin dotknął czoła i bezgłośnie poprosił chłopca o wybaczenie. Ale było już za późno, aby chłopiec mógł mu udzielić rozgrzeszenia.

Francuz wyciągnął gumowaty biały żołądek, z którego zwisała wzdęta śledziona. Kilkoma cięciami oddzielił go od niej i położył na stole. Kolejnym ruchem ostrza otworzył żołądek i na blat - niczym z rogu obfitości - wylała się cuchnąca ciemnozielona masa nieprzetrawionego jedzenia.

Martin zakrył usta nie z powodu smrodu, ale przerażającej pewności.

- Umarł z głodu, to jasne - stwierdził Girard. - Tyle że z pełnym żołądkiem.

Martin cofnął się. Dla uzyskania ostatecznej pewności będą musieli zbadać jeszcze inne ciała, ale wszystko wskazywało na to, że śmierć tutejszych wieśniaków spowodowało to samo, co zabiło mieszkańców wyspy - drugim miejscu oznaczonym w „Księdze zliczania” czerwonym atramentem jako „spustoszone”.

Popatrzył na ciało chłopca. Musieli zlokalizować plagę, która wtargnęła do ich ojczyzny, i zadeptać ją, zanim zdąży się rozpowszechnić. Zmarłych w wiosce dopadło to samo co wyspiarzy: jedli i jedli, a mimo to umierali z głodu; zamiast się nasycić, chudli.

Poczuł, że musi odetchnąć świeżym powietrzem. Odwrócił się i wyszedł z cienia na słońce. Zapatrzył się na pofałdowane wzgórza pokryte bujną roślinnością. W dół zboczy spłynął wiatr, przeczesując pola jęczmienia, owsa, pszenicy i żyta. Wyobraził sobie dryfującego po oceanie człowieka, umierającego z pragnienia, otoczonego zewsząd wodą, której nie można pić. Niczym się to nie różniło od sytuacji, jaką zastali w wiosce.

Martin zadrżał - miał ochotę znaleźć się jak najdalej od tej doliny. Nagle jego uwagę zwrócił krzyk, który rozległ się po jego prawej stronie. Przed otwartymi drzwiami jakiegoś budynku stała ubrana na czarno postać. Martin pomyślał, że widzi śmierć we własnej osobie, ale po chwili postać zamachała ręką, rozwiewając iluzję.

Był to opat Orren, ostatni członek ich grupy, głowa opactwa Kells w Irlandii. Stał obok wejścia do kościoła.

- Chodź to zobaczyć, panie! - zawołał.

Martin na niepewnych nogach ruszył w jego stronę. Nie miał ochoty wracać do kuźni, wolał zostawić martwego chłopca z Francuzem. Przeszedł przez łąkę, wspiął się na schody i dołączył do mnicha.

- O co chodzi? - zapytał.

Orren odwrócił się na pięcie i ruszył ku wejściu do kościoła.

- Jak można bezcześcić to miejsce w taki sposób! - wyrzucił z siebie. - Nic dziwnego, że wszystkich pokarała śmierć.

Martin szedł szybkim krokiem za opatem. Mnich był chudy jak szkielet i w swoim zbyt dużym habicie tak też wyglądał. Jako jedyny z nich wszystkich odwiedził wyspę u wybrzeży Irlandii i widział, co się stało z jej mieszkańcami.

- Znalazłeś to, czego szukałeś? - spytał Martin.

Opat bez słowa wszedł do środka prymitywnej budowli, więc Martin ruszył za nim. Wnętrze kościoła było ponure i mroczne, brakowało ławek, a klepisko pod stopami pokryto sitowiem. Jedynym źródłem światła były dwa wysoko umieszczone w tylnej ścianie budynku okienka - dwa wąskie pasma zakurzonego powietrza padały na ołtarz wykonany z pojedynczej kamiennej płyty. Wcześniej musiała go przykrywać płachta materiału, została jednak zerwana i rzucona na podłogę - prawdopodobnie przez opata.

Orren podszedł do ołtarza i wskazał nagi kamień. Jego ramiona drżały ze wzburzenia.

- To bluźnierstwo wyryć te barbarzyńskie symbole w domu Pana naszego!

Martin podszedł bliżej i pochylił się nad ołtarzem. Na powierzchni kamienia wyryte były spirale, okręgi i symbole przypominające węzły.

- Dlaczego ci ludzie popełnili tak wielki grzech? - zapytał mnich.

- Nie sądzę, aby zrobili to mieszkańcy Highglen - odparł Martin.

Przeciągnął dłonią po ołtarzu. Czuł pod palcami, że wyryte w kamieniu znaki są mocno zwietrzałe. Musiały być bardzo stare. Przypomniał sobie słowa woźnicy, że to miejsce miało szczególne znaczenie dla starożytnych Celtów, którzy w tutejszych lasach zostawili swoje gigantyczne święte kamienie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin