Peter Mayle
Rok w Prowansji
Przełożyła Ewa Adamska
Tytuł oryginału: A Year in Provence.
Wydanie oryginalne 1989
Wydanie polskie 1995
Spis treści:
Przedmowa do wydania popularnego. 3
Styczeń. 5
Luty 30
Marzec. 53
Kwiecień. 77
Maj. 99
Czerwiec. 118
Lipiec. 139
Sierpień. 158
Wrzesień. 179
Październik. 197
Listopad. 215
Grudzień 231
Kochanej Jennie z podziękowaniami
Po napisaniu tej książki nastąpiło smutne wydarzenie. Zmarł pan Soliva, mąż Tante Yvonne z Lambesc, i restauracja została zamknięta. Pan Soliva był przemiłym staruszkiem i bardzo nam go żal.
Poza tym życie w Prowansji toczy się nadal tak, jak je przedstawiłem - powoli i rozkosznie w upale lata, powoli i rozkosznie w chłodzie zimy.
Przeżyliśmy tu już trzy lata i nie żałujemy ani chwilki.
Mam mieszane uczucia co do wpływu, jaki ukazanie się książki wywarło na nasze życie. Wspaniale jest otrzymywać listy od czytelników - a listy napływały tuzinami, z miejsc tak różnych jak Pekin i więzienie Jej Królewskiej Wysokości w Wormwood Scrubs. Natomiast niekiedy mniej cudownie jest znaleźć czytelnika na własnym progu, z książką w ręku i z wywieszonym językiem, w nadziei na szklaneczkę lub dwie. Były to pochlebne, ale zazwyczaj tak niespodziewane wizyty, że nieraz zostałem zaskoczony - dosłownie - bez spodni. Podpisywanie książki, kiedy człowiek wyszedł spod prysznica i jeszcze ocieka wodą, a jedynym odzieniem jest ręcznik, nie przestało być dla mnie osobliwym doświadczeniem!
Jedyna chmurka na naszym horyzoncie w tej chwili jest niewielka, nie większa niż prowizja agencji handlu nieruchomościami. Krążą pogłoski o czymś, co nasi miejscowi przyjaciele określają jako un boum. Jak mówią, w 1992 roku Prowansja już na dobre stanie się Kalifornią Europy.
Liczę, że te pogłoski są fałszywe. Przeraża mnie perspektywa zwariowanych na punkcie diety amatorów wody mineralnej uprawiających jogging w granatowych dresach, telefonów komórkowych przy basenach i autentycznych jacuzzi w prowansalskim stylu obok kortów tenisowych.
Gnębi mnie straszliwe przeczucie, że Francuzom się to wszystko spodoba.
To tylko uchodźcy mają nadzieję, że Prowansja zostanie taka, jaką była, kiedy ją odkryli.
Ale na razie mogę wyjrzeć przez okno i zobaczyć jedynie winnice i góry, i nie usłyszeć żadnych dźwięków prócz głosu sąsiada, przeklinającego swój zepsuty traktor. W południe przestanie kląć i pójdzie do domu na dejeuner, a potem wyśle żonę, żeby naprawiła traktor, sam zaś pójdzie z psem do lasu. Letnia posucha i pożary lasu wypędziły wprawdzie całą zwierzynę daleko, aż ku Basses-Alpes, ale myśliwi są niepoprawnymi optymistami. A jeśli żaden uczynny królik ani ptak nie wystawi się na strzał, cóż, tant pis. tym gorzej. Zawsze jeszcze mamy przed sobą jutrzejszy dzień.
Zbliża się Boże Narodzenie, czas zamówić ostrygi, foie gras i świeże czarne trufle. Czas obiecać sobie, że tym razem już na pewno wybierzemy się na żywą creche[1] do kościoła w Menerbes. Szopkę wystawia się o północy - jeśli monsieur Poncent dotrze na czas ze swoim osłem i jeśli pośród nowo narodzonych mieszkańców wioski znajdzie się dostatecznie grzeczne niemowlę do roli małego Jezuska. Przez trzy kolejne lata mieliśmy szczery zamiar obejrzeć szopkę i przez trzy kolejne lata kolacja i ogień płonący na kominku wciągały nas w zasadzkę. Najedzeni i senni, wystawialiśmy nosy na chłód, patrzyliśmy na choinkę gwiazd na niebie i myśleliśmy sobie, jakie to szczęście, że tu mieszkamy. W tym roku pewnie skończy się na tym samym.
Peter Mayle grudzień 1989
Początek roku uczciliśmy obiadem.
Zawsze uważaliśmy sylwestra, z szaleństwami ostatniej godziny starego roku i nieuchronnie żałosnym zakończeniem, za dość smętną imprezę - przy całej jej wymuszonej wesołości, toastach i całusach o północy.
Kiedy więc dowiedzieliśmy się, że we wsi Lacoste, odległej o kilka kilometrów, właściciel Le Simiane oferuje swojej miłej klienteli sześciodaniowy obiad z szampanem rose, uznaliśmy, że będzie to dużo przyjemniejszy sposób inauguracji następnych dwunastu miesięcy.
O pół do pierwszej mała restauracyjka o kamiennych ścianach była pełna. Dało się tu zauważyć niejedno potężne brzuszysko - całe rodziny z embonpoin[2], która bierze się ze spędzania codziennie przy stole dwóch, trzech pracowitych godzin, z wzrokiem opuszczonym na talerze i konwersacją zawieszoną na rzecz odprawiania ulubionego rytuału Francuzów.
Właściciel restauracji, który mimo pokaźnych wymiarów jakimś cudem opanował do perfekcji sztukę unoszenia się w powietrzu, przywdział na tę uroczystą okazję aksamitny smoking i muszkę. Jego lśniące od pomady wąsy drżały z entuzjazmu, kiedy opiewał jadłospis: foie gras[3] lub pasztet z homara, wołowina en croute[4], sałatki z oliwą z pierwszego tłoczenia, wyborowe sery, cudownie lekkie desery, digestifs[5]. Była to popisowa aria gastronomiczna, a odśpiewywał ją przy każdym stoliku, cmokając w końce swoich palców tak często, że musiał to przypłacić pęcherzami na wargach.
Wreszcie umilkły ostatnie bon appetit i cała uwaga skupiła się na jedzeniu, a w restauracji zapadła niemal cisza. Moja żona i ja zadumaliśmy się nad wszystkimi poprzednimi dniami Nowego Roku, w większości spędzonymi pod angielskim niebem, pokrytym nieprzeniknionymi chmurami.
Trudno nam było skojarzyć pełne słońce i intensywnie błękitne niebo z pierwszym dniem stycznia, ale jak nas wszyscy zapewniali, tu było to normalne. W końcu znajdowaliśmy się w Prowansji!
Bywaliśmy tu częstokroć już wcześniej jako turyści, rozpaczliwie spragnieni naszej dorocznej dawki dwóch lub trzech tygodni prawdziwego ciepła i jaskrawego słońca. Ile razy stąd wyjeżdżaliśmy, z głębokim żalem i obłażącymi ze skóry nosami, obiecywaliśmy sobie, że pewnego dnia zamieszkamy tu na stałe. Marzyliśmy o tym w dłużące się szare zimy i zielone, wilgotne lata, oglądając z tęsknotą nałogowców zdjęcia winnic i wiejskich ryneczków, wyobrażając sobie, że budzą nas promienie słońca, wpadające skośnie przez okna sypialni. A teraz, poniekąd ku własnemu zdumieniu, zrealizowaliśmy to marzenie. Spaliliśmy mosty za sobą. Kupiliśmy dom, wzięliśmy lekcje francuskiego, pożegnaliśmy krewnych i przyjaciół, zabraliśmy nasze dwa psy i zostaliśmy cudzoziemcami.
Decyzję podjęliśmy niespodziewanie - wiedzeni nagłym impulsem - z powodu domu. Zobaczyliśmy go pewnego popołudnia i jeszcze przed kolacją duszą wprowadziliśmy się do niego.
Dom stał ponad gościńcem, biegnącym pomiędzy dwiema pamiętającymi średniowiecze, położonymi na wzgórzach wioskami Menerbes i Bonnieux, na końcu polnej drogi wśród winnic i sadów czereśniowych. Był to mas, czyli dom wiejski, zbudowany z miejscowego kamienia, który pod wpływem dwustu lat słońca i wichrów przybrał barwę pośrednią między bladoszarą a jasno- miodową. Dom powstał w osiemnastym wieku jako jednoizbowy i w kolejnych dziesięcioleciach stopniowo się rozrastał, w przypadkowym stylu wiejskiego budownictwa, by pomieścić dzieci, babki, kozy i narzędzia rolnicze, aż stał się nieregularną budowlą o trzech kondygnacjach. Wszystko w nim było solidne. Masywne stopnie spiralnej klatki schodowej, która łączyła piwnicę na wino, cave, z najwyższym piętrem, były zrobione z kamiennych bloków. Ściany, niektóre o grubości metra, zbudowano tak, by chroniły przed porywami mistralu, który, jak tu mówią, potrafi zdmuchnąć osłu uszy. Na tyłach domu znajdował się otoczony murem dziedziniec, a za nim basen kąpielowy, wyłożony wyblakłym do białości kamieniem. Były tam też trzy studnie, żywopłoty z rozmarynu, rosły drzewa dające głęboki cień i wysmukłe zielone cyprysy, a także olbrzymie drzewo migdałowe. W popołudniowym słońcu, z drewnianymi okiennicami półprzymkniętymi jak senne powieki, dom tchnął nieodpartym urokiem.
Był też zabezpieczony, tak skutecznie jak to tylko możliwe, przed pełzającym horrorem nowoczesnej zabudowy Francuzi mają słabość do wznoszenia jolies villas wszędzie, gdzie na to pozwala prawo budowlane - a niekiedy i tam, gdzie nie pozwala - zwłaszcza w pięknych i dotychczas niezeszpeconych wiejskich okolicach. Wokół starego targowego miasteczka Apt widzieliśmy upiorną wysypkę takich willi, pudełek z tego specjalnego rodzaju jaskraworóżowego betonu, który pozostaje jaskrawy bez względu na to, co z nim wyczynia najgorsza pogoda. Bardzo niewiele rejonów prowincjonalnej Francji nie jest zagrożone tym zalewem brzydoty, o ile nie chroni ich prawo, i jedną z licznych zalet tego domu było położenie w granicach parku narodowego, świętego dla francuskiego dziedzictwa kulturowego i dzięki temu pozostającego poza zasięgiem betoniarek.
Tuż za domem zaczynają się zbocza gór Luberon, które wznoszą się do wysokości ponad tysiąca metrów i ciągną się głębokimi fałdami z zachodu na wschód przez sześćdziesiąt kilometrów. Cedry, sosny i dąb karłowaty czynią je wiecznie zielonymi i zapewniają schronienie dzikom, królikom i łownemu ptactwu. Wśród skał i pod drzewami rosną polne kwiaty, tymianek, lawenda grzyby, a ze szczytów przy dobrej pogodzie widać departament Basses-Alpes po jednej stronie i Morze Śródziemne po drugiej. Przez większą część roku można włóczyć się po nich przez osiem czy dziewięć godzin i nie zobaczyć ani samochodu, ani człowieka. Stanowią stutysięcznohektarowe przedłużenie przydomowego ogrodu, raj dla psów i naturalną barykadę, zabezpieczającą tyły przed inwazją sąsiadów.
Sąsiedzi, jak mieliśmy się przekonać, mają na wsi dużo większe znaczenie niż w mieście. Możecie żyć całe lata w Londynie czy w Nowym Jorku i zamienić zaledwie parę zdawkowych uwag z ludźmi mieszkającymi o piętnaście centymetrów od was po drugiej stronie ściany. Na wsi, choć mogą was dzielić setki metrów od najbliższego domu, sąsiedzi są cząstką waszego życia, a wy - cząstką ich życia. Jeśli do tego jesteście przypadkiem cudzoziemcami, a zatem postaciami nieco egzotycznymi, spotkacie się z zainteresowaniem większym niż zazwyczaj. A jeśli w dodatku dziedziczycie pradawny i delikatny układ dzierżawny, szybko uświadamiacie sobie, że wasza postawa życiowa i podejmowane przez was decyzje mają bezpośredni wpływ na dobrobyt innych.
Ludzie, od których kupiliśmy dom, przedstawili nas naszym nowym sąsiadom przy pięciogodzinnym obiedzie, cechującym się potężną dawką dobrej woli po obu stronach i niemal całkowitym brakiem zrozumienia po naszej. Mówiono po francusku, ale nie był to francuski, jakiego uczyliśmy się z podręczników i z kaset; był to bogaty, zawiesisty patois[6], wychodzący gdzieś z głębi gardła i przedzierający się przez nos. Wśród mylących, nosowych dźwięków prowansalskiej wymowy dawały się niejasno rozpoznać znajome słowa: demain brzmiało jak demang, vin stawało się vang, maison przechodziło w mesong. Samo to nie czyniłoby jeszcze problemu, gdyby słowa artykułowano z normalną prędkością i bez dalszych ozdóbek, ale były wyrzucane jak pociski z karabinu maszynowego, często - dla pełni szczęścia - z dodatkową samogłoską doczepianą na końcu.
Wskutek tego prosta oferta kawałka chleba - materiał z pierwszej lekcji francuskiego dla początkujących - brzmiała jak jedno nosowo wymawiane słowo: Encoredu- panga?
Na nasze szczęście dobry humor i życzliwość sąsiadów były dla nas oczywiste, chociaż treść ich wypowiedzi pozostawała tajemnicą. Henriette była ładną, wiecznie uśmiechniętą kobietką o brązowych włosach, z entuzjazmem sprinterki usiłującą osiągnąć koniec każdego zdania w rekordowym czasie. Jej mąż Faustin - przez wiele tygodni myśleliśmy, że jego imię pisze się Fau- stang - był wielki i łagodny, nieśpieszny w ruchach i stosunkowo powolny w mowie. Urodził się w tej dolinie, całe życie spędził w tej dolinie i miał zamiar umrzeć w tej dolinie. Jego ojciec, Pepe Andre, który mieszkał obok niego, w wieku osiemdziesięciu lat zastrzelił swojego ostatniego dzika i zrezygnował z myślistwa na rzecz jazdy na rowerze. Dwa razy w tygodniu pedałował do wsi na zakupy i porcję plotek. Wydawali się szczęśliwą rodziną.
Interesowaliśmy ich jednakże nie tylko jako sąsiedzi, lecz również jako ewentualni partnerzy w interesach, i poprzez opary wielu kolejek marc[7], kłęby dymu z czarnego tytoniu i jeszcze bardziej nieprzeniknioną mgłę wymowy dotarliśmy wreszcie do sedna sprawy.
Większą część dwóch i pół hektara ziemi, którą kupiliśmy wraz z domem, zajmowały winnice, a oni opiekowali się nimi od wielu lat zgodnie z tradycyjnym systemem metayage: właściciel ziemi opłaca koszty nawożenia i nowych nasadzeń winorośli, rolnik zaś przycina i opryskuje krzewy i zbiera winogrona. Po sezonie rolnik bierze dwie trzecie zysku, a właściciel jedną trzecią. Jeśli ziemia zmienia właściciela, umowa podlega odnowieniu, i na tym polegało zmartwienie Faustina. Wiadomo było ogólnie, że wiele posiadłości w Luberon kupiono jako residences secondaires, korzystano z nich wyłącznie w czasie wakacji i jedynie dla wypoczynku, a należące do nich żyzne ziemie uprawne przekształcono w wymyślnie zaprojektowane ogrody. Zdarzyły się nawet wypadki krańcowego świętokradztwa: wykarczowano krzewy winorośli, żeby zrobić miejsce na korty tenisowe. Korty tenisowe! Faustin wzdrygnął się z pogardą, jego ramiona i brwi uniosły się zgodnie nad niedorzecznym pomysłem zniszczenia cennych winnic dla szczególnej przyjemności uganiania się w upale za małą, szorstką piłeczką.
Niepotrzebnie się martwił. Kochamy winnice - uporządkowany rytm krzewów na tle nieregularnej sylwety gór; zmiany ich barw w miarę jak wiosna przechodzi w lato, a lato w jesień - z jasno seledynowej w ciemną zieleń i wreszcie w żółcie i czerwienie; błękitnawe dymy w porze przycinania winorośli, kiedy pali się ścięte pędy; rzędy ogołoconych krzewów sterczących z nagich pól w zimie - one były tu na swoim miejscu. Korty tenisowe i wymyślne ogrody - nie. (Nasz basen do kąpieli też nie, ale przynajmniej nie znalazł się na miejscu wykarczowanych winnic). A poza tym lubimy wino. Mogliśmy odbierać naszą należność w gotówce lub w naturze, a przeciętnie nasz roczny udział w zyskach mógł wynieść około tysiąca litrów dobrego, zwykłego czerwonego i różowego wina. Z całym naciskiem, na jaki pozwolił nasz wątpliwy francuski, zapewniliśmy Faustina, że będziemy uszczęśliwieni przedłużeniem dotychczasowej umowy.
Wieśniak rozpromienił się. Był już pewny, że nasze sąsiedzkie stosunki dobrze się ułożą. Któregoś dnia może nawet zdołamy uciąć ze sobą pogawędkę.
Właściciel Le Simiane złożył nam życzenia szczęśliwego nowego roku i zawisł w drzwiach, podczas gdy my staliśmy na wąskiej ulicy, mrużąc oczy w ostrym słońcu.
- Niebrzydkie, co? - zagadnął, obejmując ruchem okrytego aksamitem ramienia wioskę, ruiny zamku, należącego niegdyś do markiza de Sade, a przycupniętego na wzgórzu ponad wsią, całą dolinę aż po góry oraz błękitne, czyste niebo. Był to niedbały gest posiadacza, który jakby wskazywał nam fragment swych prywatnych włości. - Szczęśliwy, kto mieszka w Prowansji.
W pełni się z tym zgadzamy - pomyśleliśmy. Mimo zimy nie potrzebowaliśmy całego tego ekwipunku na złą pogodę - ciepłych butów, palt i grubych na cal swetrów, które przywieźliśmy z Anglii. Wracaliśmy powoli do naszego nowego domu, dobrze nakarmieni, w mocno grzejącym słońcu, zakładając się, kiedy będziemy mogli pierwszy raz w tym roku popływać, pełni fałszywego współczucia, jakie mający wszelkie powody do zadowolenia człowiek potrafi żywić dla tych wszystkich nieszczęśników, mieszkających w surowszym klimacie, którzy muszą znosić prawdziwe zimy.
A tymczasem o tysiące kilometrów na północ zrodzony na Syberii wiatr nabierał prędkości na ostatni odcinek swojej drogi.
Słyszeliśmy o mistralu najróżniejsze historie. Miał doprowadzać ludzi i zwierzęta do szału. Stanowił okoliczność łagodzącą dla przestępstw z użyciem przemocy. Potrafił wiać przez piętnaście dni bez przerwy, wyrywając drzewa z korzeniami, przewracając samochody, tłukąc okna, spychając starsze panie do rynsztoków, łamiąc słupy telegraficzne, jęcząc i zawodząc w domach jak szczególnie złośliwy duch, powodując la grippe, nieporozumienia i kłótnie domowe, bumelanctwo, bóle zębów, migreny - w Prowansji każdy problem, jeśli nie można obarczyć zań winą polityków, jest sprawką owego sacre vent[8], o którym Prowansalczycy mówią z rodzajem masochistycznej dumy.
Typowo galijska przesada - myśleliśmy. Gdyby musieli znosić zawieruchy, jakie nacierają znad Kanału Angielskiego[9] i powodują, że deszcz bije w twarz niemal poziomo, wiedzieliby, co znaczy prawdziwa wichura.
Wysłuchiwaliśmy opowiadanych nam historii i dla sprawienia satysfakcji rozmówcy udawaliśmy, że zrobiły na nas wrażenie.
Byliśmy więc źle przygotowani, kiedy pierwszy w nowym roku mistral nadleciał z wyciem doliną Rodanu, zakręcił w lewo i uderzył w zachodnią ścianę naszego domu z siłą wystarczającą, by zedrzeć dachówki z dachu i wrzucić je do basenu oraz wyrwać z zawiasów okno, które nieopatrznie pozostawiliśmy otwarte. Temperatura spadła do zera, a następnie do minus sześciu stopni - o dwadzieścia stopni w ciągu dwudziestu czterech godzin! W Marsylii prędkość wiatru wynosiła sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Żona przygotowywała posiłki w palcie, a ja usiłowałem pisać na maszynie w rękawiczkach. Przestaliśmy mówić o naszej pierwszej kąpieli w basenie, a zaczęliśmy myśleć o centralnym ogrzewaniu. Pewnego zaś ranka z hukiem łamiących się gałęzi zaczęły pękać jedna po drugiej rury, rozsadzone przez zamarzniętą w nocy wodę.
Zwisały ze ścian, spuchnięte i zablokowane lodem, a hydraulik, monsieur Menicucci przyglądał się im okiem fachowca.
- Oh la, la - powiedział. - Oh la, la. - Zwrócił się do swego młodego czeladnika, którego nieodmiennie nazywał jeune homme lub jeune.
- Sam widzisz, co tu mamy, jeune. Gołe rury. Żadnej izolacji. Instalacja jak na Lazurowym Wybrzeżu. W Cannes, w Nicei to ujdzie, ale tutaj...
Skrzywił się z dezaprobatą, pokiwał palcem pod nosem jeune dla podkreślenia różnicy pomiędzy łagodnymi zimami wybrzeża a lodowatym zimnem, którego właśnie doświadczaliśmy, i naciągnął głębiej na uszy swą wełnianą czapkę. Był niski i drobny, „zbudowany do swojej roboty", jak mówił, gdyż potrafił wcisnąć się w każdy kąt, niedostępny dla mniej zwinnego człowieka. Czekając, aż jeune przygotuje palnik spawalniczy, monsieur Menicucci wygłosił pierwszy z serii swoich pensées - wykładów i myśli zebranych, których miałem wysłuchiwać z rosnącą uciechą przez cały rok. Tego dnia przedstawił dysertację geologiczną na temat narastającej surowości prowansalskich zim.
Przez kolejne trzy lata zimy były znacznie ostrzejsze niż dawniej, tak ostre, jakich nie pamiętali najstarsi mieszkańcy - tak ostre, że wymarzały prastare oliwki. Używając prowansalskiego wyrażenia, wypowiadanego zawsze, kiedy tylko słońce chowa się za chmury, było to pas normale[10].
Ale skąd takie surowe zimy? Monsieur Menicucci dał mi symboliczne dwie sekundy do namysłu nad tym fenomenem, nim zaczął z entuzjazmem wyłuszczać swoją teorię, poszturchując mnie od czasu do czasu palcem dla zapewnienia sobie mojej uwagi.
- Jasne jest - twierdził - że wiatry, które przynoszą chłody z Rosji, nadciągają do Prowansji z większą prędkością niż poprzednio. W rezultacie dotarcie na miejsce przeznaczenia zajmuje im mniej czasu, co z kolei daje mniej czasu na ogrzanie się po drodze. A przyczyną - tu monsieur Menicucci pozwolił sobie na krótką, lecz dramatyczną pauzę - są zmiany w budowie skorupy ziemskiej. Mais oui! Gdzieś pomiędzy Syberią a Menerbes ziemia uległa spłaszczeniu, wskutek czego wiatry mają prostszą drogę na południe. Było to całkiem logiczne wyjaśnienie. Niestety, część drugą wykładu („Dlaczego Ziemia Staje się Bardziej Płaska") przerwał huk kolejnej pękającej rury, a konieczność wykonania jakiegoś mistrzowskiego manewru palnikiem spowodowała odłożenie mojej edukacji na inną okazję.
Wpływ pogody na mieszkańców Prowansji jest oczywisty i zrozumiały. Liczą, że każdy dzień będzie słoneczny, i cierpią, jeśli tak nie jest. Deszcz uważają za osobistą krzywdę i przy spotkaniu w kawiarni wyrażają sobie nawzajem współczucie, potrząsając głowami i patrząc z głęboką podejrzliwością w niebo, jakby w oczekiwaniu na plagę szarańczy, a idąc chodnikiem, z niesmakiem wypatrują drogi pomiędzy kałużami. Jeśli wydarzy się jeszcze coś gorszego niż deszczowy dzień, na przykład temperatura spadnie poniżej zera, rezultat jest zadziwiający: miejscowa ludność po prostu znika.
Kiedy w połowie stycznia chłód zaczyna być dojmujący, miasteczka i wioski zamierają. Na targu, zwykle zatłoczonym i hałaśliwym, garstka odważnych straganiarzy, gotowych zaryzykować odmrożenia dla zarobku, przytupuje i pociąga z flaszek. Kupujący poruszają się szybko, robią zakupy i odchodzą, niemal nie zatrzymując się dla przeliczenia reszty. Bary zamykają szczelnie drzwi i okna i obsługują klientów w skisłym zaduchu.
Nikt nie przystaje na zwyczajowe pogawędki na ulicach.
Nasza dolina zapadła w sen zimowy i bardzo mi brakowało dźwięków, które zaznaczały upływ dnia niemal równie precyzyjnie jak zegar: porannej czkawki koguta Faustina; wściekłego grzechotu - jakby ktoś potrząsał blaszanym pudełkiem pełnym śrub i nakrętek - małych dostawczych citroenów, którymi rolnicy wracają do domu na dejeuner; pełnych nadziei wystrzałów myśliwego patrolującego po południu winnice na przeciwległym wzgórzu; dalekiego zawodzenia piły łańcuchowej w lesie; wieczornej serenady wiejskich psów. Teraz panowała cisza. Całymi godzinami w dolinie było zupełnie pusto i cicho. W końcu zdjęła nas ciekawość: co ci wszyscy ludzie robią?
Faustin, jak wiedzieliśmy, krążył po sąsiednich gospodarstwach w roli wędrownego rzeźnika, podrzynając gardła i skręcając szyje królikom, kaczkom, świniom i gęsiom, żeby można je było przerobić na terrines[11], szynki i confits[12]. Wydawało nam się to wyjątkowo nieodpowiednim zajęciem dla dobrodusznego człowieka, który rozpieszczał swoje psy - ale Faustin niewątpliwie miał duże doświadczenie, pewną rękę i jak każdy prawdziwy wieśniak nie bawił się w sentymenty. My mogliśmy traktować królika jak domowego ulubieńca lub przywiązać się do gęsi, ale pochodziliśmy z miasta, gdzie ludzie mają do czynienia z mięsem higienicznie pozbawionym jakiegokolwiek podobieństwa do żywej istoty. Owinięty w termokurczliwą folię kotlet schabowy przybiera abstrakcyjną, sterylną postać, nie mającą nic wspólnego z ciepłym, ubłoconym cielskiem wieprzka.
Tu, na wsi, nie można było zignorować bezpośredniego związku pomiędzy śmiercią a obiadem, i w przyszłości mieliśmy wiele powodów, by żywić wdzięczność dla Faustina za jego zimowe rzemiosło.
Ale co robili inni? Ziemia była zmarznięta, krzewy winne przycięte i pogrążone w śnie zimowym, zbytni ziąb uniemożliwiał polowanie. Czyżby wyjechali na wypoczynek? Nie, na pewno nie. To nie był ten gatunek rolników-dżentelmenów, którzy spędzają zimy szusując w górach na nartach lub żeglując jachtem na Karaibach. Tutejsi wieśniacy mieli wakacje w sierpniu i spędzali je w domu, jadając do przesytu, ciesząc się sjestą i odpoczywając przed długimi dniami vendange[13]. Ich zimowe zajęcia były dla nas zagadką, póki nie zorientowaliśmy się, jak wielu miejscowych obchodzi urodziny we wrześniu lub w październiku. Przyszło nam więc do głowy możliwe, choć niesprawdzalne wyjaśnienie: byli zajęci w domach płodzeniem dzieci. W Prowansji wszystko ma swoją właściwą porę, i te dwa miesiące zimy najwyraźniej są poświęcone prokreacji. Nigdy nie ośmieliliśmy się zapytać.
W czasie mrozów mało jest rozrywek. Poza niezwykłym spokojem w opustoszałym krajobrazie zima w Prowansji ma szczególny zapach, uwydatniony przez wiatr i czyste, suche powietrze. Wędrując po wzgórzach, zwykle mogłem wyczuć dom nosem, zanim go zobaczyłem, dzięki zapachowi palącego się drewna, uchodzącego z niewidocznego jeszcze komina. Jest to jeden z najpierwotniejszych zapachów życia, całkowicie wyeliminowany z większości miast, gdzie przepisy przeciwpożarowe i inwencja architektów wnętrz sprzysięgły się, by zmienić kominki w zamknięte dziury w ścianie, podświetlone „elementy dekoracyjne". Kominy w Prowansji wciąż jeszcze pełnią swoje funkcje - gotuje się na kuchni, rodzina rozsiada się wokół kominka, by ogrzać stopy i uradować oczy - i ogień rozpala się co rano, a potem podsyca cały dzień polanami karłowatego dębu z gór Luberon lub buka z podnóża Mont Ventoux. Wracając o zmierzchu z psami do domu zatrzymywałem się zawsze, by popatrzeć ze zboczy doliny na długie zygzaki dymu, unoszącego się z gospodarstw, rozrzuconych wzdłuż drogi do Bonnieux. Był to widok, który kazał mi myśleć o ciepłej kuchni i dobrze przyprawionym gulaszu; zawsze dodawał mi apetytu.
Powszechnie znane prowansalskie dania to dania lata - melony, brzoskwinie, szparagi i bakłażany, papryka i pomidory, aioli[14] i bouillabaisse[15], potężne porcje sałatki z oliwek, anchois i tuńczyka, jajek na twardo i pokrojonych w plastry ziemniaków na wielobarwnej sałacie, błyszczącej od oliwy, świeże sery z koziego mleka - takie wspomnienia dręczyły nas za każdym razem, kiedy patrzyliśmy na przywiędłe i pomarszczone warzywa wystawione na sprzedaż w angielskich sklepach. Nie przyszło nam wtedy do głowy, że w Prowansji istnieje też zimowe, całkowicie odmienne, lecz równie smakowite menu.
Prowansalska kuchnia pory zimowej jest kuchnią wieśniaka. Ma długo zalegać w żołądku, rozgrzewać, dawać siły i posyłać człowieka do łóżka z pełnym brzuchem. Nie jest elegancka - w tym sensie, w jakim są eleganckie maleńkie i artystycznie przybrane porcyjki, podawane w modnych restauracjach - ale na mroźny wieczór z mistralem tnącym jak brzytwa nie ma nic lepszego. W taki właśnie wieczór byliśmy zaproszeni do naszych sąsiadów na kolację - z powodu zimna krótki spacer do ich domu zamienił się w krótki bieg.
Przekroczyliśmy próg jadalni i moje okulary zapociły się w cieple bijącym od kominka, zajmującego większą część przeciwległej ściany. Kiedy mgła znikła, zobaczyłem wielki stół, przykryty ceratą w kratkę i nakryty na dziesięć osób; mieli przyjść krewni i przyjaciele, by nas obejrzeć. W kącie gawędził telewizor, z kuchni odpowiadało mu radio, a psy i koty wyrz...
entlik