det_wyd_spec_20_03_2002.pdf

(5514 KB) Pobierz
TYLKO DLA DOROSŁYCH
ydanie
ISSN 1429-6853
INDEKS 34222Х
pecjalne
— .... .......
т
Ш
Ш
........... ” 1
W Y D A N IE SPECJALNE NR 3/2002
TYLKO DLA DOROSŁYCH
1
Adam Borkowski
Niebezpieczne cztery ściany
Zapach śmierć
1
Zmowa milczenia
Pies na baby
Rzeźnia
Z kraju i ze świata1
o d r e d a k c ji
3
4
17
Jeremi Kostecki
LORNETKA PRAWDĘ Cl POWIE...
Magda Wójcik
c ó r k a i s io s t r a
Janusz Horodko
OGNISTY DZIADEK
2
2
26
32
39
44
Kazimierz Tkaczyk
“ABYŚMY ŻYLI PO AMERYKAŃSKU”
ROZRYWKA Z TEMIDĄ
Ewa Kozierkiewicz-Widermańska
Rude szczęściłe
Skazać za wszelką
cenę
Śmierć ojca chrzestnego
POWIATOWA MESSALINA
Witold Wiśniewski
WROBIONY W MORDERSTWO?
Stanisław Maj
*
z a b ra ć m e d a lik t o g rze c h "...
52
KRZYŻÓWKA Z PARAGRAFEM
63
64
Gangsterskie porachunki
|
~
г
Г
\
za g a d k a k ry m in a ln a
REDAGUJE ZESPÓŁ: redaktor naczelny - Adam Kościelniak, z-ca red. naczelnego - Krzysztofa Grabowska, sekretarz
Шшт
i
l a i l i WIftf
redakcji - Małgorzata Brykalska, kierownik działu reportażu - Monika Kamieńska, kierownik działu publicystyki - Ewa
W Y D A N IE SPECJALNE
Kozierkiewicz-Widermańska, sekretariat - Elżbieta Kubuj, ilustracje - Jacek Rupiński, repro i layout - Krystyna Nowakowska.
WYDAWCA: Państwowe Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita”. Adres redakcji: 02-015 Warszawa, pl. Starynkiewicza 7, telefon 653 02 58, fax 621-53-46,
E-mail: detektyw@ppw.pl Niezamówionych materiałów redakcja nie zwraca. Przygotowanie: Studio „Rzeczpospolita”, pl. Starynkiewicza 7.
DRUK: Drukarnia Prasowa S.A. w Łodzi, al. J. Piłsudskiego 82. Numer oddano do łamania 8 VIII 2002 r.
©
Copyright by „Detektyw”. Nakład 219 720 egz.
Prenumerata: Oddziały „Ruch” S.A.,
urzędy pocztowe
i doręczyciele. Prenumeratę ze zleceniem wysyłki za granicę przyjmuje “Ruch” S.A.
Oddział Krajowej Dystrybucji Prasy,
ul.
Jana Kazimierza 31/33, telefony 5328-731, 5328-816, 5328-820, infolinia 0-800-1200-29, www.ruch.pol.pJ
Rozpowszechnianie w USA i Kanadzie z prawem wyłączności (exclusive): USA „EXLIBRIS” - 5554 W. Belmont Ave. Chicago, II. 60641
- Polish Book Gallery, tel. 312/2823107, fax 312/2823108. Biuro
w
Warszawie, Plac Trzech Krzyży 16. Kanada: „POLPRESS” - 90 Cordova
Ave. Unit 908, Toronto Etobicoke, ON, M9A 2H8, tel. (416) 239-0648. W Niemczech: Firma „Wiejas”, 45277 Essen, Schaffelhofer Weg 32.
Tel/Fax: 0201/58 26 66; 0201/50 50 39 68.
2
^
' OD REDAKCJI
Niebezpieczne cztery ściany
Siedem lat temu gtośne było w Warszawie tajemnicze zabójstwo
Antoniny M. Ta czterdziestopięcioletnia kobieta zmarła w dziwnych
okolicznościach we własnym domu. Pierwsze wyniki śledztwa zdawały
się wskazywać na samobójstwo; pani M. zmarła od dużej dawki arsze-
niku, który znaleziono w resztkach niedopitej kawy, a później odkryto
w jej ciele podczas badań toksykologicznych. W przypadkach, kiedy ist­
nieje uzasadnione przypuszczenie śmierci samobójczej, dochodzenie
rzadko przekracza ramy utartej rutyny. Jeżeli na dodatek okazuje się,
że samobójczyni leczyła się wcześniej u neurologa lub miała nowotwór,
a przyjaciele potwierdzają, iż cierpiała na stany lękowe czy nawet by­
wała czasami w depresyjnym nastroju, prokurator szybko - i z ulgą - za­
myka sprawę, ponieważ w kolejce czekają następne.
Ale tym razem było inaczej. W pierwszym odruchu mąż pani An­
toniny, Włodzimierz M., zamożny urzędnik wyższego szczebla jednej
z agend rządowych, stanowczo wykluczył możliwość śmierci samobój­
czej i domagał się rzetelnego wyświetlenia sprawy. Nie mógł w tej mie­
rze przedstawić żadnego dowodu, ale upierał się, że przecież w ciągu
dwudziestu lat wspólnego życia doskonale poznał żonę i samobójstwo
zwyczajnie do niej “nie pasuje”. Cieszyła się doskonałym zdrowiem, ni­
gdy nie cierpiała na depresję, miała żywe usposobienie i czyniła mnó­
stwo planów na przyszłość. Jednym słowem - twierdził pan M. - jego
żona po prostu “lubiła żyć”, a ludzie o takim usposobieniu nie odbiera­
ją sobie przecież życia.
Policjanci przesłuchali mnóstwo wspólnych przyjaciół państwa M.,
dotarli także do jej bardzo bliskich przyjaciółek, którym zwierzała się
z sekretów swojego życia i małżeństwa. Ci ludzie także stanowczo
uważali, że Antonina M. nie miała powodów do odebrania sobie życia.
Jednak trzy zaprzyjaźnione z nią panie powiedziały, iż niedawno do­
wiedziała się ona o romansie swojego męża i bardzo to przeżywała.
Ale samobójstwo? - “Raczej nie, a nawet na pewno nie” - twierdziła
każda z nich. - “Ona miała taki charakter, że raczej zabiłaby tę dwu­
dziestoletnią siusiumajtkę niż odbierałaby sobie życie”.
Ale te trzy zgodne zeznania wystarczyły, aby prokurator i policja
miały nareszcie “swojego” podejrzanego. Toteż wydarzenia zaczęły
się odtąd toczyć w taki sposób, jakby wyjęto je z kiepskiej powieści
sensacyjnej albo brukowego romansu. Podczas sekcji zwłok ustalono
czas podania trucizny i śmierci Antoniny M. (z dokładnością do półto­
rej godziny) i okazało się, że małżonek nie ma na tę okoliczność alibi.
Wcześniej, podczas wszystkich przesłuchań i przeszukania domu,
bardzo chętnie współpracował z prokuratorem i policjantami i ci nie
mieli wówczas wątpliwości, że chce im pomóc w wyjaśnieniu zagadki.
Ale teraz odpowiadał niechętnie, mętnie, kluczył i zasłaniał się brakiem
pamięci. Wreszcie “przyciśnięty”, przyznał się do romansu z dwudzie­
stodwuletnią Joanną K. i w ten sposób niemalże założył sobie pętlę
na szyję (siedem lat temu kodeks karny przewidywał jeszcze karę
śmierci za najcięższe zbrodnie). M. został tymczasowo aresztowany
i od tego momentu policja nie tyle szukała zbrodniarza, co gromadziła
przeciwko niemu dowody i poszlaki. Z punktu widzenia policyjnej ruty­
ny, doświadczenia i częstego u ludzi wszystkich profesji myślenia za
pomocą stereotypów, Włodzimierz M. idealnie nadawał się na podej­
rzanego, oskarżonego, a w końcu i skazańca.
Skoro miał romans, to na pewno chciał pozbyć się żony, a skoro
tak - policjanci byli święcie przekonani - na pewno skorzystał z okazji
i ją otruł, wychodząc z założenia, że jest to rozwiązanie szybsze
i prostsze. A przede wszystkim tańsze niż przeprowadzenie rozwodu,
podział wspólnego majątku i ewentualne alimenty.
Niestety, prowadzący śledztwo prokurator popełnił w tej mierze
błąd, który nagminnie i z uporem popełniają prokuratorzy i policjanci
na całym świecie. Oto bowiem w sytuacji, kiedy w początkowym sta-
dium dochodzenia podejrzenia wobec jakiejś osoby zaczynają trzy­
mać się z grubsza kupy, śledczy pomijają i lekceważą dowody, które
wskazują, że zbrodni mógł dokonać ktoś inny. Mimo, że ich jedynym
zadaniem jest ustalenie materialnej prawdy, idą oni po linii najmniej­
szego oporu, chociaż w akademiach policyjnych i podręcznikach kry­
minalistyki przestrzega się przed tego rodzaju uproszczonym i stereo­
typowym myśleniem. Toteż najczęściej bywa tak, że po kilku dniach
ważne dla śledztwa ślady ulegają zatarciu bądź kompletnemu znisz­
czeniu, inne - jako nieistotne - zostają zgubione albo zanieczyszczo­
ne, co uniemożliwia ich laboratoryjne zbadanie i zidentyfikowanie.
Ale jest jeszcze druga strona medalu - bardziej groźna dla do­
mniemanego zabójcy. Oto ślady, co do których istnieją wątpliwości in­
terpretacyjne, bywają “naginane” do z góry przyjętej tezy. Jeżeli taki
podejrzany (a następnie oskarżony) nie ma doświadczonego i bystre­
go obrońcy, zostaje z reguły skazany i dopiero po jakimś długim cza­
sie prawda wychodzi na jaw i okazuje się, że był to klasyczny (i wręcz
podręcznikowy) przypadek pomyłki sądowej.
Włodzimierz M. miał więcej szczęścia. Dzięki protekcji jego przy­
jaciół prokurator, wbrew utartej praktyce, zezwolił na udział adwokata
we wstępnej części śledztwa, ten zaś wymusił, aby jeszcze raz do­
kładnie sprawdzono dom i poszukano dodatkowych śladów. Znalezio­
no takie ślady, które dowodziły, że na miejscu zbrodni przebywała
jeszcze jakaś tajemnicza osoba i w efekcie, po wielu miesiącach
żmudnego śledztwa, policja wykryła prawdziwego zabójcę. A co by by­
ło, gdyby pan M. nie miał ustosunkowanych przyjaciół?
Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że za ową schematyczną rutyną
śledczych stoją fakty trudne do podważenia. Oto według amerykańskiego
Departamentu Sprawiedliwości, który od trzydziestu pięciu lat gromadzi
statystyki dotyczące najcięższych zbrodni, aż w połowie przypadków ta­
jemniczej śmierci któregoś ze współmałżonków, sprawcą (wyłączywszy
wypadki i zaginięcia) jest akurat drugi z małżonków. Jeżeli mała dziew­
czynka zostaje uprowadzona, a następnie zgwałcona i zamordowana, aż
w czterdziestu procentach sprawcą jest ktoś z rodziny albo z najbliższego
otoczenia dziecka; ktoś - kto ją dobrze znał, a ona miała do niego zaufa­
nie. Jeżeli zaś zabójstwo małego dziecka nie ma tła seksualnego, winny­
mi z reguły okazują się oboje rodzice, albo jej ojciec lub matka.
W Polsce, każdego roku, dochodzi do kilkudziesięciu procesów
przeciwko ojcom, wykorzystującym seksualnie swoje małoletnie córki.
To jest oficjalna statystyka, ale policjanci i kryminolodzy uważają, że
jest to tylko przysłowiowy wierzchołek góry lodowej. Ale tzw. ciemna
liczba jest przerażająca i budzi prawdziwą grozę. Szacuje się bowiem,
że aż co dwudziesta dziewczynka w Polsce jest obiektem seksualnym
dla ojca, konkubenta, wuja czy przyjaciela domu. Nie dla wszystkich
ludzi własny dom jest więc azylem przed złem tego świata. Przeciw­
nie: to właśnie w czterech ścianach lęgną się pomysły najcięższych
zbrodni i tam też są ludzie mordowani. Polskie statystyki są w tej mie­
rze również wymowne. Oto w książce “Zabójstwa i ich sprawcy” Hali­
na Janowska podaje, że aż 47 procent zabójców należy zaliczyć do
kategorii “bliscy krewni, małżonkowie (narzeczeni, konkubenci i kon­
kubiny) oraz dalsi krewni”. “Znajomi” popełniają 40 procent zbrodni,
natomiast “nieznajomi” zaledwie 13. “Znajomi” - a więc ludzie, których
ofiary dobrze znały i bez obawy nie raz gościły w swoim domu.
To są dane sprzed kilku lat; od jakiegoś czasu ulegają one znacz­
nemu przesunięciu, policjanci szacują jednak, że “nieznajomi” dokonu­
ją nie więcej niż co piątego zabójstwa. Tak więc, wbrew utartej i roz­
powszechnianej opinii, znacznie bezpieczniej możemy czuć się na uli­
cy niż w czterech ścianach własnego domu.
A dam B orkow ski
Zapach
Jeremi
KOSTECKI
Zabójstw o gangstera, złodzieja, a na-
w et drobnego rzezim ieszka, który zakłó-
ca spokój sąsiadom , nie budzi zazw yczaj
społecznego sprzeciw u i em ocji. Ba, lu-
dzie pow iadają w ów czas, że “słusznie
mu się należało”, a naw et cieszą się po
cichu, że o jednego przestępcę mniej,
R eakcje byw ają całkow icie odm ienne,
kiedy z rąk zabójców ginie człow iek cie-
szący się zasłużenie jak najlepszą opinią,
Taki, który nikom u nie w adzi, nie zadaje
się z podejrzanym i typam i, jest grzeczny,
uczynny i pow szechnie łubiany. Przed
policją staje w tedy bardzo trudne zada-
nie, albow iem nie w iadom o, w jakim kie-
runku poprow adzić śledztw o. W iadom o
tylko, że jest trup, ale nie ma żadnej nici
prow adzącej do zabójcy.
LORNETKA PRAWDĘ Cl POWIE..
rawdę mówiąc, to każdy doświadczony
f ; -
detektyw wie, iż taka nić w rzeczywisto-
P J l p ści istnieje. Tyle - że akurat jej nie widać.
Toteż kiedy najbliższa rodzina i wszyscy
Ш
sąsiedzi zostaną przesłuchani i okazuje
ч
В Н
р
się, że nikt niczego nie zauważył, do­
chodzenie zamiera, po czym błądzi po omacku. I tylko
szczęśliwy przypadek sprawia, że policja odzyskuje utra­
cony ślad, po którym morderca zostaje zdemaskowany.
Takim spokojnym i łubianym przez sąsiadów
(a zwłaszcza sąsiadki) człowiekiem był Kazimierz Ch.,
zajmujący samotnie małe, dwupokojowe mieszkanie na
osiedlu Słoneczny Stok. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt
lat i - jak się później okazało - w chwili śmierci miał do­
kładnie tyle. Chociaż można by o nim powiedzieć, że był
przeciętnym zjadaczem chleba, to jednak wyróżniał się
na tle innych pięćdziesięciolatków. Szczupły, o wyspor­
towanej sylwetce i zwinnych ruchach robił z oddali wra­
żenie energicznego trzydziestolatka, tym bardziej, że
nosił się zawsze na sportowo. I tylko przedwczesna si­
wizna dodawała mu lat.
Pana Ch. odróżniała od innych mężczyzn z bloku
jeszcze jedna cecha. Otóż kłaniał się on wszystkim bez
wyjątku sąsiadkom (nawet piętnastolatkom), uprzejmie
przytrzymywał drzwi wejściowe na klatkę schodową,
a do paroletnich chłopców na podwórku zwracał się “pa­
nie kolego”, dzięki czemu był przez dzieci łubiany i trak­
towany z ufnością.
Kazimierz Ch. mieszkał sam, ale były w jego życiu ko­
biety. Żadna z sąsiadek nie zauważyła, aby miał stałą
partnerkę, ale trzy panie widywano koło niego częściej
niż inne. Czy można by na tej podstawie cokolwiek po­
wiedzieć o jego charakterze? Zapewne tylko to, że nie
chciał się z nikim wiązać. A może po prostu nie trafił na
tę jedną i jedyną, która umiałaby zawładnąć jego ser­
cem? Tego już się nie dowiemy. W każdym razie kilka
pań z sąsiedztwa wyrażało się o nim wyraźnie cieplej niż
przystałoby mówić o kimś zupełnie obcym i znało jego
drobne sekrety. Na przykład wiedziały, dlaczego i skąd
Kazimierz Ch. wraca czasami do domu bardzo późno
w nocy, a nawet przed samym świtem. Wiedziały także,
iż ma nieślubnego syna w wieku dziewięciu lat i bardzo
starą matkę, która przeżyta frzy zawały i poważnie choru­
je na tarczycę. Właśnie dzięki bardzo dokładnym zezna­
niom jednej z tych kobiet, czterdziestoletniej księgowej
Krystyny M., policji udało się po kilku miesiącach kręce­
nia w miejscu, naprowadzić śledztwo na właściwe tory.
mieszkania zostały otworzone, pozdrawiał ją nie­
odmiennie słowami “witaj Jagna mecenaska”. Tuż na
przeciwko drzwi wejściowych znajdowała się jego sy­
pialnia, a tam leżał już na podłodze gruby materac sprę­
żynowy, a na nim pościel. Lewy róg kołdry był odwinię­
ty na zewnątrz, na środku poduszki leżała czerwona ró­
ża, zaś obok posłania stała butelka bourbona, czyli
amerykańskiej whisky pędzonej z kukurydzy. Agnieszka
G., jak przystało na adwokata, była dokładna i dodała,
że szklaneczek ani kieliszków nigdy nie było, albowiem
mieli w zwyczaju pociągać prosto z butelki, co Ch. na­
zywał “piciem po kowbojsku”.
Odpowiadając na kolejne pytania komisarza
Tadeusza H., mecenas Agnieszka G. powiedziała, że
zaraz po wejściu do mieszkania rozbierała się i wchodzi­
ła do wanny. Później oboje (on w welurowym płaszczu
kąpielowym koloru ciemnej zieleni, a ona w czerwonym
jedwabnym szlafroczku) przechodzili do sypialni i drugi
raz kochali się na materacu. Nim upłynęły dwie godziny,
pani G. ubierała się i wychodziła. Na kolejne spotkanie
umawiali się telefonicznie. Widywali się mniej więcej raz
w tygodniu. Wiedziała, że Kazimierz Ch. miał oprócz niej
kilka innych partnerek. Ona zresztą także żyła z innym
mężczyzną, toteż ta kwestia nigdy nie była przedmiotem
rozmów, ani tym bardziej sporów czy kłótni. Spotykali się
wyłącznie dla seksu, gdyż tak było im najwygodniej.
Ale tego dnia wszystko przebiegało inaczej. Kazi­
mierz Ch. nie zawołał do niej z łazienki radosnym gło­
sem “witaj Jagna mecenaska”, a ona - kiedy stała już
w progu i patrzyła do wnętrza mieszkania - nie widziała
w sypialni materaca z rozłożoną pościelą i czerwoną ró­
żą na poduszce. W domu zalegała cisza i jednocześnie
Agnieszka G. poczuła zapach, jakiego nigdy wcześniej
w tym mieszkaniu nie było.
★ ★★
ilkanaście miesięcy później pani mecenas G. ze­
znawała przed sądem jako świadek i powiedzia­
ła, iż od tamtego dnia doskonale już wie (i zapa­
mięta to do końca życia), jaką postać ma cisza, o której
powiada się, że jest “śmiertelna”.
-
O “śmiertelnej ciszy”
- mówiła -
paplamy przy byle
okazji i bez żadnego związku z tym, jaka ta cisza jest
naprawdę. A tamta cisza rzeczywiście budziła grozę.
Byto w niej coś ciężkiego i nieuchronnego jak przezna­
czenie, od którego nie ma odwrotu. Nie potrafię tego
inaczej nazwać. A w dodatku ten dziwny, a zarazem de­
likatny zapach, jakiego nigdy wcześniej, ani nigdy póź­
O krutna śm ierć
niej nie czułam. Widziałam wielu martwych ludzi i wiem,
że to nie był zapach krwi. Tak pachniała śmierć, bo ona
znalezieniu zwłok powiadomiła policję Agniesz­
tam właśnie była.
ka G., która umówiona była z Kazimierzem Ch.
Na pytanie sądu jak należy to rozumieć, Agnieszka
na godzinę osiemnastą i otworzyła drzwi klu­
G.
czem, który dostała od kochanka trzy miesiące wcze­ odparła, że “właśnie dokładnie tak, jak powiedziałam”.
śniej. Powiedziała ona komisarzowi Tadeuszowi H., iż - Kiedy doktor Janusz M., przewrócił jego ciało
z
kiedy tylko otworzyła drzwi, nie zdążyła wejść na dobreprawego boku na wznak, z ust Kazimierza Ch. wydo­
był się ni to jęk, ni westchnienie - zeznawała Agnieszka
do środka, kiedy poczuła, że coś nie jest w porządku.
G. - Ja oczywiście wiem, że gwałtowne poruszenie
Ich krótkie spotkania (trwały zaledwie około dwóch go­
martwego ciała może spowodować, iż nagromadzone
dzin) wypełnione były intensywną zabawą erotyczną
w płucach powietrze wychodzi wtedy przez krtań i po­
i miały swój uświęcony rytuał. Kazimierz czekał zawsze
rusza struny głosowe. Ale to nie był dźwięk wyłącznie
na nią w wannie i kiedy tylko usłyszał, że drzwi do
K
O
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin