zgroza w dunwich i inne..._kr33.doc

(3703 KB) Pobierz
zgroza w dunwich i inne...

 

H.P. Lovecraft

 

Zgroza w Dunwich

i inne przerażające

opowieści

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Maciej Płaza

 

 

 


SPIS TREŚCI

 

1. Dagon (Dagon, 1917)

2. Ustalenia dotyczące zmarłego Arthura Jermyna i jego rodu

(Facts Concerning the Late Arthur Jermyn and His Family, 1920)

3. Wyrzutek (The Outsider, 1921)

4. Muzyka Ericha Zanna (The Music of Erich Zann, 1921)

5. Szczury w murach (The Rats in the Walls, 1923)

6. Święto (The Festival, 1923)

7. Zew Cthulhu (The Call of Cthulhu, 1926)

8. Przypadek Charlesa Dextera Warda (The Case of Charles Dexter Ward, 1927)

9. Kolor z innego wszechświata (The Colour Out of Space, 1927)

10. Zgroza w Dunwich (The Dunwich Horror, 1928)

12. Szepczący w ciemności (The Whisperer in Darkness, 1930)

12. W górach szaleństwa (At the Mountains of Madness, 1931)

13. Widmo nad Innsmouth (The Shadow Over Innsmouth, 1931)

14. Cień spoza czasu (The Shadow Out of Time, 1935)

15. Nawiedziciel mroku (The Haunter of the Dark, 1935)

16. Posłowie: Maciej Płaza, W przeddzień potwornego zmartwychwstania

17. Cthulhu R'lyeh


1. DAGON

 

Piszę te słowa w stanie niemałego napięcia zmysłów, bo nim nastanie wieczór, nie będzie mnie wśród żywych. Nie mam grosza przy duszy i kończy mi się narkotyk, ostatnia rzecz, która jeszcze trzyma mnie przy życiu; nie zniosę już dłużej dręczących mnie katuszy, wkrótce otworzę okno mego stryszku i rzucę się na plugawy uliczny bruk. Nie sądźcie, że skoro dałem się zniewolić morfinie, jestem słabeuszem czy zwyrodnialcem. Przeczytajcie to skreślone w pośpiechu wyznanie, a może zdołacie odgadnąć - choć w pełni nie pojmiecie tego nigdy - czemu nie ma dla mnie ucieczki przed zapomnieniem lub śmiercią.

Przemierzaliśmy właśnie najbardziej otwarty i najmniej uczęszczany przestwór wielkiego Pacyfiku, gdy statek pocztowy, na którym służyłem jako nadzorca ładunku, padł ofiarą niemieckiego korsarza. Wielka wojna dopiero się rozpętywała i siły morskie Hunów nie pogrążyły się jeszcze bez reszty w zwyrodnieniu, które stało się ich udziałem w latach następnych, toteż jednostkę naszą wzięto jako należny pryz, nas zaś, jej załogę, traktowano z wszelkim szacunkiem i bezstronnością należną morskim jeńcom. Doprawdy, tak wielką swobodą cieszyliśmy się w rękach naszych pogromców, że pięć dni po naszym pojmaniu udało mi się zbiec samotnie w niewielkiej szalupie, z zapasem wody i żywności na wiele dni żeglugi.

Kiedy wreszcie zostałem sam pośrodku oceanu, miałem nader mgliste pojęcie o swym położeniu. Nie posiadłszy dostatecznej znajomości nawigacji, domyślałem się tylko z grubsza, na podstawie ogólnej pozycji Słońca i gwiazd, że znajduję się nieco na południe od równika. Długość geograficzna była dla mnie niewiadomą, w zasięgu wzroku nie majaczyły żadna wyspa ani wybrzeże. Niebo było pogodne i przez wiele, wiele dni dryfowałem bez celu w palącym słońcu, licząc, że znajdzie mnie przepływający statek lub dobiję do jakichś gościnnych brzegów. Wszelako nie ujrzałem ani statku, ani brzegu, i samotny dryf pod kopułą niezmąconego błękitu z czasem jął przyprawiać mnie o rozpacz.

Zmiana nastąpiła, gdy spałem. Jak do niej doszło, nie dowiem się nigdy, spałem bowiem głęboko, choć niespokojnie, i dręczyły mnie niedobre sny. Gdy się wreszcie zbudziłem, okazało się, że leżę w pewnej odległości od swej szalupy, na poły wessany w śluzowatą breję, która rozlewała się aż po horyzont piekielnym, czarnym, rozfalowanym monotonnie bagniskiem.

Jakkolwiek można się spodziewać, że pierwszym uczuciem, jakie zrodziła we mnie tak znaczna i niespodziewana odmiana krajobrazu, było zdumienie, w istocie nad osłupieniem górowała we mnie zgroza; zarówno powietrze, jak gnijący grunt miały bowiem w sobie coś złowieszczego, co przejęło mnie do szpiku kości. Niekończąca się równina przebrzydłego mułu zasłana była gnijącymi truchłami ryb i jeszcze innych, trudniejszych do opisania stworzeń, przez co nozdrza wypełniał mi wstrętny, trupi odór. Może zresztą daremnie się łudzę, że uda mi się wyrazić w zwykłych słowach, jak nieopisaną ohydą mogą być przepojone absolutna cisza i jałowy bezkres. W którąkolwiek stronę zwróciłem wzrok czy nadstawiłem uszu, rozciągał się tylko czarny śluz - wszelako dojmujący bezruch i jednostajność tego pejzażu przyprawiały mnie o mdlący lęk.

Słońce zalewało mnie swym żarem, a niebo w swym bezchmurnym okrucieństwie wydawało mi się niemal czarne, jak gdyby odbijało się w nim atramentowe trzęsawisko, które miałem pod stopami. Wczołgawszy się do ugrzęźniętej łodzi, doszedłem do przekonania, że moje położenie można wyjaśnić tylko jedną teorią: niespotykana w swej gwałtowności erupcja wulkanu musiała wyrzucić na powierzchnię część oceanicznego dna, odsłaniając obszary, które przez niezliczone milionlecia spoczywały w niezmierzonych głębinach. Wyniesiony pode mną nowy ląd rozpościerał się tak rozlegle, że choć z całych sił wytężałem słuch, nie posłyszałem najlżejszego choćby szmeru morskich fal. Nie zauważyłem też, by jakieś morskie ptactwo żerowało na zalegającym dookoła ścierwie.

Przez kilka godzin siedziałem w skąpym cieniu przewalonej na burtę szalupy, oddając się ponurym dumaniom. W miarę upływu godzin grunt z wolna tracił na lepkości; wydało mi się, że rychło wyschnie na tyle, że uniesie ciężar mych stóp. Niewiele spałem tej nocy, nazajutrz przyszykowałem zaś sobie tobołek z jedzeniem i wodą, gotując się do pieszej wędrówki w poszukiwaniu zaginionego morza i możliwości ratunku.

Trzeciego ranka grunt był już na tyle suchy, że chodziło się po nim z łatwością. Odór ryb był nie do zniesienia, głowę zaprzątały mi jednak znacznie poważniejsze troski, toteż nie przejmowałem się tak błahą niedogodnością i wyruszyłem dziarsko ku nieznanym celom. Przez cały dzień parłem wytrwale na zachód, kierując się w stronę odległego pagóra, piętrzącego się nad dookolną pustynią wyżej aniżeli wszystkie inne wzniesienia. Nocą rozbiłem obóz, a następnego dnia kontynuowałem marsz w stronę pagóra - jakkolwiek odniosłem wrażenie, że od kiedy go wypatrzyłem, zbliżyłem się doń zaledwie odrobinę. Czwartego wieczoru dotarłem wreszcie w jego pobliże. Okazał się znacznie wyższy, niż można było sądzić z oddali; otoczony był doliną, przez co tym wyraźniej odcinał się od powierzchni gruntu. Na wspinaczkę zabrakło mi już sił, przeto położyłem się spać w cieniu wzgórza.

Dalibóg, nie wiem czemu tej nocy nękały mnie tak oszalałe sny, wszelako nim nad wschodnią równiną zdążył wzejść niknący, fantastycznie garbaty księżyc, zbudziłem się zlany zimnym potem i postanowiłem, że spać już nie będę. Nie zniósłbym więcej podobnych majaków. W blasku księżyca przekonałem się też, jak nieroztropnie postąpiłem, wędrując za dnia, w prażącym słońcu; nocny marsz kosztowałby mnie znacznie mniej energii. Uczułem wręcz, że mogę już podjąć się wspinaczki, na którą brakło mi sił o zmierzchu. Spakowałem tedy mój tobołek i ruszyłem ku szczytowi wysoczyzny.

Wspomniałem już, że dookolna równina swą niezmąconą monotonią przyprawiała mnie o mgliste poczucie trwogi - lecz jeszcze większa groza przejęła mnie w chwili, gdy dotarłem wreszcie na wierzchołek i ujrzałem, co znajduje się po drugiej stronie. U mych stóp rozwierał się niepomierną głębią czarny kanion, istna czeluść, której tajni nie rozświetlał dopiero co wzeszły księżyc. Czułem się tak, jakbym stał na skraju świata, jakbym spozierał w bezdenny chaos wiekuistej nocy. W mej strwożonej głowie pobrzmiewały osobliwym echem ustępy z Raju utraconego - przypomniałem sobie, jak Szatan rozpoczynał swą ohydną wędrówkę na Ziemię poprzez nieokrzesane władztwa ciemności…

Gdy księżyc dźwignął się nieco wyżej na nieboskłonie, dostrzegłem, że zbocza doliny wcale nie są tak pionowe, jak sobie zrazu wyobrażałem. Skały pełne były występów i półek, które mogły posłużyć jako oparcie dla stóp, kilkaset zaś jardów niżej spadzistość znacznie łagodniała. Wiedziony impulsem, którego nie umiem do końca wytłumaczyć, z niemałym trudem zeszedłem po skałach i stanąwszy na niższym, łagodniejszym stoku, jąłem wpatrywać się w stygijską głąb nietkniętą jeszcze promieniem światła.

Nagle uwagę moją przykuł pewien potężny, osobliwy obiekt wznoszący się stromo około stu jardów ode mnie na przeciwległym zboczu; postrzegłem go, gdy łysnął biało w promieniach księżyca, który zdążył właśnie wspiąć się nieco wyżej. Rychło upewniłem się, że jest to tylko gigantyczny kawał kamienia, wszelako nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jego kształt i położenie nie do końca są dziełem Natury. Po bliższych oględzinach wypełniły mnie odczucia, których nie umiem wyrazić; jakkolwiek bowiem olbrzymi był ów dziwny obiekt, jakkolwiek przecież od zarania świata musiał tkwić na dnie oceanu, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jest to obelisk o zgoła nieprzypadkowym kształcie, że jego masywna bryła zaznała ongiś twórczej ręki - a może i czci - żywych i myślących istot.

Półprzytomny z przerażenia, ale i nie bez rozkosznego dreszczu naukowej czy archeologicznej ekscytacji, przyjrzałem się baczniej otoczeniu. Księżyc, bliski już zenitu, zalewał ostrym, nieziemskim blaskiem górujące nad przepaścią urwiska, a przy okazji objawił mym oczom coś jeszcze: pokaźne rozlewisko, z obu stron znikające kręto za skalnymi załomami i chlupoczące niemal u mych stóp. Po drugiej stronie rozpadliny drobne fale lizały cokół cyklopowego obelisku; na jego powierzchni mogłem już zaś dojrzeć napisy i toporne rzeźby. Inskrypcje wykonane były pismem hieroglifowym, nieznanym mi i niepodobnym do żadnych systemów, jakie zdarzyło mi się widzieć w książkach; były to głównie konwencjonalne symbole związane ze światem wód: ryby, węgorze, ośmiornice, skorupiaki, mięczaki, wieloryby… Kilka hieroglifów przedstawiało stworzenia morskie nieznane we współczesnym świecie, poznałem jednak, że to właśnie ich truchła zalegały na dźwigniętej z oceanu równinie.

Najbardziej porażające wrażenie wywarły na mnie jednak reliefy obrazkowe - z racji olbrzymich rozmiarów widoczne przez wodny przestwór jak na dłoni. Były to płaskorzeźby o tematyce, której nie powstydziłby się sam Doré. Wyobrażały, jak mi się zdaje, ludzi - a przynajmniej pewien rodzaj ludzi; byli oni wszakże przedstawieni w trakcie rybich figli w morskiej grocie lub składania hołdów w skalnej świątyni najwyraźniej również znajdującej się pod wodą. Ich twarzy i cielesnych kształtów nie śmiem opisać w szczegółach - na samo ich wspomnienie robi mi się słabo. Groteskowe ponad wszystko, co zrodziła wyobraźnia Poego czy Bulwer-Lyttona, w ogólnym pokroju zdradzały wstrętne podobieństwo do ludzi - przeczyły mu jednak płetwiaste dłonie i stopy, rażąco szerokie i obwisłe wargi, szkliste, wyłupiaste oczy tudzież inne, jeszcze mniej przyjemne cechy. Co ciekawe, miałem wrażenie, że wyrzeźbiono je z pogwałceniem wszelkich proporcji względem otoczenia: jedno ze stworzeń zostało przedstawione w trakcie zabijania wieloryba, było jednak odeń zaledwie odrobinę mniejsze. Uwagę moją przykuły, jak powiadam, groteskowość kształtów i dziwne rozmiary tych istot; po chwili wszakże uznałem, że są to tylko wizerunki bogów zrodzonych w wyobraźni jakiegoś prymitywnego rybackiego lub żeglarskiego plemienia, którego ostatni potomek sczezł na długo, nim narodził się pierwszy neandertalczyk lub człowiek z Piltdown. Byłem zdumiony i wstrząśnięty, że tak znienacka dane jest mi wejrzeć w przeszłość, o której nie śniło się nawet najśmielszym antropologom; zamyśliłem się tedy, światło zaś księżyca odbijało się dziwnymi poblaskami w cichym kanale u mych stóp.

I nagle to ujrzałem. Leciutką tylko kipielą zdradzając, że wzbija się z głębin, wyśliznęło się nad ciemną wodę; potężne, obmierzłe jak Polifem, zdumiewające niczym potwór z koszmarnych snów śmignęło w stronę obelisku, zarzuciło nań gigantyczne łuskowate ramiona, po czym skłoniło swój ohydny łeb i wydało kilka miarowych dźwięków. Wydaje mi się, że wtedy postradałem zmysły.

Niewiele pamiętam z gorączkowej wspinaczki w górę zbocza, przez krawędź urwiska, i obłąkańczej wędrówki do porzuconej łodzi. Zdaje się, że zawzięcie coś wyśpiewywałem, a gdy nie mogłem już śpiewać, zanosiłem się dziwacznym śmiechem. Przypomina mi się mgliście, że niedługo po mym powrocie do szalupy zerwał się wielki sztorm; tak czy owak słyszałem łoskot piorunów, tudzież inne jeszcze dźwięki, które Natura wydaje z siebie tylko w chwilach najdzikszego szaleństwa.

Gdy umysł mój powrócił już z krainy cieni, ujrzałem, że jestem w szpitalu w San Francisco; przywiózł mnie tam kapitan amerykańskiego statku, który natknął się na moją szalupę pośrodku oceanu. W malignie sporo majaczyłem, lecz moje słowa wzbudziły nikłe zainteresowanie. O tym, by na Pacyfiku nastąpiło wyniesienie morskiego dna, moi wybawcy nie słyszeli nic - ja zaś nie uznałem za stosowne przekonywać ich do czegoś, w co z całą pewnością by nie uwierzyli. Wreszcie dotarłem do sławnego etnologa, który zdumiał się, słysząc z mych ust osobliwe pytania związane ze starożytną filistyńską legendą o Dagonie, Bogu-Rybie; spostrzegłszy jednak, że jego poglądy są beznadziejnie konwencjonalne, rychło zaprzestałem mych dociekań.

Nocami, zwłaszcza gdy rozświetla je niknący, garbaty księżyc, zdarza mi się widzieć tamtą istotę. Ratowałem się morfiną, lecz narkotyk przyniósł mi tylko przejściową ulgę, a w dodatku spętał mnie i uzależnił bez reszty. Oto spisałem więc wszystko, co przeżyłem - kto chce, niech wierzy, albo zbędzie to pogardliwym rozbawieniem - i zamierzam ze wszystkim skończyć. Często zadaję sobie pytanie, czy nie mógł to być wytwór czystej fantazji - gorączkowy majak zrodzony w malignie, kiedym leżał w otwartej łodzi po ucieczce z niemieckiego okrętu. Zadaję je sobie raz po raz, lecz w odpowiedzi zawsze pojawia mi się przed oczyma tamten widok, tak szkaradnie wyrazisty. Ilekroć pomyślę o morskich głębiach, przejmuje mnie dreszcz: wyobrażam sobie, że właśnie teraz te nieopisane stwory wiją się i roją w swojej śluzowatej macierzy, oddając cześć pradawnym kamiennym bożkom i rzeźbiąc ich wstrętne podobizny na podmorskich obeliskach z wyszlifowanego przez wodę granitu. Roi mi się w snach, że pewnego dnia mogą powstać z morskich głębin i wyciągnąć swe cuchnące szpony po niedobitków zmizerniałej, wyczerpanej wojną ludzkości - że pewnego dnia ziemia pogrąży się w odmętach, a mroczne dno oceanu wynurzy się wśród powszechnego pandemonium.

Koniec jest bliski. Za drzwiami słyszę hałas, jak gdyby napierało na nie jakieś ogromne, śliskie cielsko. Nie znajdzie mnie. Boże, ta ręka! Okno! Okno!


2. USTALENIA DOTYCZĄCE ZMARŁEGO ARTHURA JERMYNA I JEGO RODU

 

I

 

Życie jest doprawdy ohydne, na domiar złego zaś uchyla niekiedy zasłonę pozorów i odsłania przed nami przebłyski diabolicznej prawdy czyniącej je tysiąckroć ohydniejszym. Nauka, której rewelacje zdążyły już wstrząsnąć nami do głębi, koniec końców przyniesie pewnie zgubę ludzkiemu gatunkowi - o ile rzeczywiście jesteśmy odrębnym gatunkiem - gdyby bowiem świat poznał skrywany przez nią w zanadrzu bezmiar nieodgadnionych zgróz, żaden śmiertelnik nie ostałby się przy zdrowych zmysłach. Gdybyśmy wiedzieli, kim jesteśmy, postąpilibyśmy tak jak Arthur Jermyn; Arthur Jermyn zaś pewnej nocy oblał się naftą i podpalił. Zwęglonych jego szczątków nie złożono w urnie, nie wystawiono mu też nagrobka; pewne dokumenty i zamknięty w pewnej skrzyni przedmiot sprawiły bowiem, że wolano o nim zapomnieć. Niektórzy spośród dawnych jego znajomych zaprzeczają w ogóle, jakoby ktoś taki kiedykolwiek istniał.

Arthur Jermyn poszedł na wrzosowisko i spalił się po tym, jak zobaczył ów przedmiot w skrzyni, świeżo sprowadzony z Afryki. To właśnie za sprawą tego przedmiotu, nie zaś swej osobliwej aparycji, Arthur Jermyn targnął się na swoje życie. Mało kto cieszyłby się życiem, wyglądając tak osobliwie, Arthur Jermyn był wszakże poetą, uczonym, i nie dbał o takie błahostki. Po swych przodkach odziedziczył zapał do wiedzy: sir Robert Jermyn, jego prapradziadek z tytułem baroneta, zyskał sławę jako antropolog, a praprapradziadek sir Wade Jermyn był jednym z pierwszych odkrywców okolic Konga, pisał przebogate w wiedzę rozprawy o żyjących tam plemionach, zwierzętach i domniemanych zabytkach. Gorliwość, z jaką sir Wade oddawał się swym zainteresowaniom, graniczyła wręcz z manią. Jego książka Spostrzeżenia na temat niektórych regionów Afryki, zawierająca cudaczne domysły na temat istniejącej w prehistorycznym Kongu białej cywilizacji, została powszechnie wyśmiana. W 1765 roku nieustraszony ów odkrywca został umieszczony w przytułku dla obłąkanych w Huntingdon.

Szaleństwo u Jermynów przechodziło z ojca na syna, toteż nikt nie żałował, że ród ów był tak nieliczny; istotnie, nie miał żadnych bocznych gałęzi i wygasł wraz z bezpotomną śmiercią Arthura. Gdyby Arthur miał dzieci, nie wiadomo, co mógłby zrobić, ujrzawszy przysłany w skrzyni przedmiot. Jermynowie nigdy nie wyglądali prawidłowo, każdemu czegoś brakowało, Arthur zaś wyglądał najgorzej - jakkolwiek stare rodowe portrety w domu Jermynów zaświadczają, że dawniej, jeszcze przed sir Wade’em, zdarzały się wśród nich przystojne twarze. Szaleństwo zaczęło się niewątpliwie wraz z sir Wade’em, który obłędnymi opowieściami o Afryce wzbudził niegdyś wśród swych nielicznych przyjaciół rozkosz pomieszaną z grozą; dostatecznym świadectwem owego szaleństwa była jego kolekcja afrykańskich trofeów zawierająca okazy, jakich nie zbierałby i nie przechowywał żaden normalny człowiek, jeszcze dobitniejszym zaś - kompletne odosobnienie, w jakim trzymał swoją żonę. Była ona, jak twierdził, córką poznanego w Afryce portugalskiego kupca i nie przepadała za angielskimi obyczajami. Razem z maleńkim synkiem, urodzonym jeszcze w Afryce, towarzyszyła mężowi w drugiej, najdłuższej wyprawie, wybrała się też na trzecią i ostatnią, z której już nie wróciła. Była osobą o ekscentrycznym i gwałtownym usposobieniu, toteż nikt nigdy nie widział jej z bliska, nawet służba. Podczas krótkiego pobytu w Anglii zajmowała odległe skrzydło domu Jermynów, usługiwał jej zaś osobiście mąż. Najosobliwszą właściwością sir Wade’a była właśnie dbałość o rodzinę: gdy pojechał do Afryki, jedyną osobą, jaką dopuszczał do swego dziecka, była pewna wstrętna czarnoskóra Gwinejka, wróciwszy zaś do domu po śmierci lady Jermyn, całkowicie przejął opiekę nad synkiem.

O tym, że przyjaciele sir Wade’a uznali go za szaleńca, zdecydowały wszakże jego opowieści snute zwłaszcza po kilku głębszych. W racjonalnym wieku osiemnastym człowiek światły powinien być na tyle rozsądny, by nie opowiadać o dziwnych i obłędnych rzeczach, jakie dane mu było ujrzeć pod kongijskim niebem: o gigantycznych murach i kolumnadach zapomnianego miasta, murszejących i porosłych winnymi pnączami, o wilgotnych i cichych schodach z kamienia wiodących nieskończenie w mroczną głąb otchłannych lochów, skarbców i niepojętych katakumb. Szczególnie niemądrze było roić o żywych istotach być może nawiedzających to bezbożnie starodawne miasto - stworzeniach na poły dzikich, na poły ludzkich, tak bajecznych, że nawet Pliniusz opisałby je ze szczyptą sceptycyzmu; istotach, które mogły pojawić się na świecie po tym, jak umierające miasto - z jego kolumnami i murami, lochami i obłędnymi rzeźbami - opanowały wielkie małpy. Po powrocie z ostatniej wyprawy sir Wade opowiadał jednak o tym z niesamowitą, zatrważającą wręcz swadą, zwłaszcza w gospodzie Knight’s Head po trzecim kielichu; przechwalał się znaleziskami, które przywiózł z dżungli, i tym, że mieszkał w sobie tylko znanych zakątkach strasznych ruin. Wreszcie począł mówić o owych istotach w taki sposób, że zamknięto go w przytułku dla obłąkanych. Nie okazał wielkiego żalu, że znalazł się za kratami, w jego umyśle zaszła bowiem intrygująca zmiana: od kiedy jego syn zaczął wyrastać z wieku dziecięcego, własny dom stał się dla sir Wade’a miejscem coraz bardziej nienawistnym, aż wreszcie zaczął budzić w nim grozę. Zadomowił się na dobre w Knight’s Head; gdy zaś go zamknięto, okazywał wręcz coś na kształt wdzięczności, jak gdyby na wolności coś mu groziło. Trzy lata później zmarł.

Syn jego Philip był osobą doprawdy przedziwną. Jakkolwiek pod względem fizycznym bardzo przypominał ojca, wygląd i maniery miał tak ordynarne, że omijano go z daleka. Wbrew obawom nie odziedziczył po ojcu szaleństwa, był jednak wyjątkowo głupi, miewał też wybuchy nieokiełznanej gwałtowności. Posturę miał skromną, lecz był ogromnie silny i niewiarygodnie zwinny. Dwanaście lat po objęciu tytułu ożenił się z córką swego leśniczego, z pochodzenia - jak mówiono - Cyganką, jakby jednak ów mezalians tudzież jego prostackie zwyczaje nie były dostatecznym powodem ogólnej odrazy, jeszcze przed narodzinami syna zaciągnął się na okręt wojenny jako zwykły marynarz. Po zakończeniu amerykańskiej wojny o niepodległość pływał ponoć na jakimś statku handlowym do Afryki; swoją siłą i zwinnością we wspinaczce po wantach zaskarbił sobie nawet coś na kształt szacunku, jednak pewnej nocy, gdy jego statek kotwiczył u wybrzeży Konga, przepadł bez wieści.

Osobliwość rodziny Jermynów stała się rzeczą ogólnie akceptowaną, lecz syn Philipa sir Robert Jermyn nadał jej wymiar dziwny i tragiczny. Mimo pewnej dysharmonii w proporcjach ciała Robert był wysoki i wcale przystojny, niepozbawiony tajemniczego orientalnego wdzięku, i już za młodu dał się poznać jako obiecujący badacz i uczony. To właśnie on pierwszy przebadał naukowo potężny zbiór pamiątek, który jego szalony dziadek przywiózł był z Afryki i który rozsławił Jermynów jako rodzinę o tradycjach odkrywczych i etnologicznych. W roku 1815 sir Robert poślubił córkę siódmego wicehrabiego Brightholme’a, która w krótkim czasie urodziła mu trójkę dzieci; najstarszego i najmłodszego nigdy wszak nie pokazano publicznie ze względu na wrodzoną ułomność ciała i umysłu. Przybity rodzinnymi nieszczęściami uczony szukał pociechy w zajęciach naukowych; podjął także dwie długie wyprawy badawcze w głąb Afryki. W roku 1849 jego drugi syn Nevil, osobnik wyjątkowo odpychający, łączący w sobie - jak się zdawało - grubiaństwo Philipa Jermyna z wyniosłością Brightholme’ów, uciekł z pospolitą tancerką, uzyskał jednak ojcowskie przebaczenie, wróciwszy po roku - już jako wdowiec, za to w towarzystwie malutkiego synka Alfreda, który później miał zostać ojcem Arthura Jermyna.

Przyjaciele rodziny twierdzili później, że to właśnie owa seria zgryzot doprowadziła sir Roberta Jermyna do obłędu, jakkolwiek do ostatecznej katastrofy przyczyniła się prawdopodobnie szczypta afrykańskiego folkloru. Będąc w podeszłym już wieku, sir Robert zbierał legendy plemion Onga zamieszkujących rejony sąsiadujące z obszarem, który i on, i jego dziadek badali w trakcie swych wypraw - miał nadzieję, że uda mu się wyjaśnić zagadkę obłędnych opowieści sir Wade’a o zaginionym mieście i mieszkających w nim dziwacznych hybrydach. W osobliwych papierach swego szalonego przodka dostrzegł pewną konsekwencję, która mogła świadczyć o tym, że wyobraźnię jego pobudziły krążące wśród tamecznych ludów mity. Dziewiętnastego października 1852 roku do domu Jermynów przybył z wizytą odkrywca Samuel Seaton; przywiózł ze sobą rękopiśmienne notatki poczynione w trakcie wizyt u Ongasów z nadzieją, że znanego etnologa mogą zaciekawić pewne legendy o szarym mieście zamieszkanym przez białego boga i podległe mu plemię białych małp. Można przypuszczać, że w trakcie rozmowy ujawnił wiele szczegółów, lecz jakiej natury - nie dowie się już nikt, oto bowiem niespodziewanie rozpętała się seria zdarzeń tragicznych i odrażających: sir Robert Jermyn pojawił się samotnie w drzwiach biblioteki, pozostawiając za sobą uduszonego odkrywcę, i nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, pozbawił życia troje swych dzieci - ową niewidzianą przez nikogo dwójkę oraz syna, który niegdyś zasłynął haniebną ucieczką. Nevil Jermyn zginął w obronie swego dwuletniego synka, który najwidoczniej miał być kolejnym celem morderczego ataku oszalałego starca. Sir Robert został pojmany i po kilku nieudanych próbach samobójstwa, uparcie odmawiając wydania z siebie jakiegokolwiek artykułowanego dźwięku, w drugim roku pobytu w przytułku zmarł na apopleksję.

Sir Alfred Jermyn został baronetem, nim zdążył ukończyć czwarty rok życia, lecz swymi zamiłowaniami zadawał kłam szlacheckiemu tytułowi. W wieku dwudziestu lat przystąpił do trupy kabaretowej, a gdy miał lat trzydzieści sześć, porzucił żonę i dziecko i dołączył do objazdowego amerykańskiego cyrku. Zakończył życie w sposób wyjątkowo makabryczny. Wśród cyrkowych zwierząt znajdował się potężny goryl o nietypowo jasnej sierści, który swą zdumiewającą łagodnością zaskarbił sobie wśród cyrkowego personelu znaczną sympatię. Goryl ów budził w Alfredzie Jermynie osobliwą fascynację: obaj często zasiadali naprzeciwko siebie i długo wpatrywali się w swoje oblicza przez pręty klatki. W końcu Alfred poprosił o możność zajęcia się tresurą zwierzęcia i uzyskawszy pozwolenie, radził sobie z tym tak świetnie, że wzbudził zdumienie wśród widzów i kolegów po fachu. Pewnego ranka w Chicago, gdy Alfred i goryl odbywali nadzwyczaj zręczną próbę pojedynku na pięści, małpa wyprowadziła mocniejszy niż zwykle cios, przynosząc jej trenerowi amatorowi uszczerbek nie tylko na ciele, ale i na godności. O tym, co zdarzyło się później, pracownicy „Największego Widowiska Świata”[1] opowiadają niechętnie. Nie spodziewali się, że usłyszą z ust Alfreda Jermyna tak przeszywający, nieludzki wrzask i zobaczą, jak chwyta oburącz niezdarnego przeciwnika, ciska nim o podłogę klatki i z diabelską dzikością zatapia zęby w jego kudłatym gardle. Goryl dał się zaskoczyć, ale nie na długo: nim właściwy treser zdążył cokolwiek uczynić, z nieszczęsnego baroneta pozostał już tylko nierozpoznawalny zewłok.

 

 

II

 

Arthur Jermyn był synem sir Alfreda Jermyna i szansonistki kabaretowej nieznanego pochodzenia. Gdy Alfred uciekł do cyrku, żona jego wprowadziła się wraz z dzieckiem do domu Jermynów, gdzie nie było już nikogo, kto mógłby sprzeciwić się jej obecności. Jak się okazało, miała pewne pojęcie o tym, co przystoi szlachcicowi, i dopilnowała, by jej syn zdobył najlepsze wykształcenie, na jakie tylko pozwalały ograniczone rodzinne fundusze. Rodowy majątek zdążył niestety znacznie stopnieć, dwór popadł w pożałowania godną ruinę, lecz młody Arthur uwielbiał stare domostwo i wszystko, co się w nim znajdowało. Nie przypominał żadnego ze swych przodków, był bowiem poetą i marzycielem. Niektórzy sąsiedzi, znający opowieści o niewidzianej przez nikogo portugalskiej żonie sir Wade’a, uznali, że w Arthurze niechybnie odzywa się jej południowe pochodzenie; więcej wszelako było takich, którzy pokpiwali z jego wrażliwości na piękno, uważając, że odziedziczył je raczej po matce, osobie o niejasnym statusie społecznym. Poetyczna delikatność Arthura zwracała uwagę tym większą, że przejawiał ją młodzieniec o wyjątkowo ordynarnej aparycji. Dziwaczny i nieco odstręczający pokrój nie był w rodzie Jermynów rzadkością, przypadek Arthura był wszakże uderzający. Właściwie trudno było stwierdzić, do czego jest podobny - lecz rysy i wyraz jego twarzy w połączeniu z długością ramion sprawiały, że widząc go po raz pierwszy, trudno było opanować dreszcz odrazy.

Niedostatki wyglądu Natura wynagrodziła Arthurowi subtelnością umysłu i charakteru. Młodzieniec był mądry i wszechstronnie uzdolniony, w Oksfordzie dostąpił największych zaszczytów i wydawało się, że wskrzesi dawną chwałę Jermynów jako światłego rodu. Jakkolwiek przejawiał raczej temperament poetycki niż naukowy, zamierzał kontynuować etnologiczną i antykwaryczną działalność swych przodków, wykorzystując doprawdy cudowne, choć dziwaczne afrykańskie zbiory sir Wade’a. Często oddawał się fantastycznym rojeniom o prehistorycznej cywilizacji, w którą tak święcie wierzył szalony odkrywca, i układał niezliczone opowieści o zamarłym mieście w dżungli, pojawiającym się w co obłędniejszych ustępach jego pism. Mgliste wzmianki sir Wade’a o zagadkowej, niesłychanej rasie leśnych hybryd budziły w nim osobliwe uczucie fascynacji pomieszanej z grozą; Arthur snuł rozmaite przypuszczenia co do genezy owej fantazji, starał się też rzucić nieco światła na świeższe dane, jakie jego dziadek i Samuel Seaton zebrali wśród Ongasów.

W roku 1911, po śmierci matki, sir Arthur Jermyn postanowił rozwinąć swoje badania na niespotykaną pierwej skalę; sprzedał część swej posiadłości, za uzyskane tą drogą fundusze zorganizował ekspedycję i pożeglował do Konga. Na miejscu ułożył się z belgijskimi władzami, wynajął grupę przewodników i spędził rok na terenach zamieszkałych przez plemiona Onga i Kaliri. Informacje, które udało mu się zebrać, przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Kalirisom przewodził sędziwy wódz Mwanu obdarzony nie tylko doskonałą pamięcią, ale i wyjątkową inteligencją. M...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin