James Oliver Curwood
Łowcy wilków, Łowcy złota
Przełożył Jerzy Marlicz
Jerzy Marlicz
Łowcy przygód
Okładkę projektował Janusz Stanny
Wydanie polskie 1959
Spis treści:
James Oliver Curwood - Łowcy wilków. 4
I. ŚMIERTELNY BÓJ. 4
II. WABIGOON. 13
III. MINNETAKI. 19
IV PIERWSZE TRUDY. 28
V TAJEMNICZE STRZAŁY. 39
VI. TAJEMNICZE KOŚCIOTRUPY. 47
VII. RODRYG ZNAJDUJE ZŁOTO. 60
VIII. DZIEJE WOLFA. 68
IX. WOLF MŚCI SIĘ. 79
X. RODRYG ZWIEDZA PARÓW. 87
XI. SEN RODRYGA. 96
XII. TAJEMNICA SZKIELETU. 103
XIII. POD ŚNIEGIEM. 112
XIV. ODSIECZ. 124
XV. RODRYG WALCZY. 134
XVI. POWRÓT. 142
James Oliver Curwood - Łowcy złota. 152
I. POGOŃ. 152
II. MINNETAKI W MOCY ZBÓJCÓW. 158
III. NA TROPIE WOONGÓW. 164
IV. CZŁOWIEK - NIEDŹWIEDŹ. 172
V. WALKA O ŻYCIE. 181
VI. CIENIE ŚMIERCI. 187
VII. W POGONI ZA ZŁOTEM. 194
VIII. ŻÓŁTA KULA. 201
IX. W GÓRĘ OMBABIKI. 214
X. TAJEMNICZY STRZAŁ. 224
XI. KRZYK W PAROWIE. 234
XII. WABI DOKONUJE DZIWNEGO ODKRYCIA. 243
XIII. TRZECI WODOSPAD. 258
XIV. PAPIER W STAREJ BLASZANCE. 267
XV. SKARB POD WODĄ. 278
XVI. JOHN BALL I TAJEMNICA ZŁOTA. 292
XVII. PODZIEMNY ŚWIAT. 301
XVIII. DZIEJE JOHNA BALLA. 311
Jerzy Marlicz - Łowcy przygód. 317
I. JEDNA KULA. 317
II. W DROGĘ. 322
III. KNIEJA. 332
IV. PRZYGODA MINNETAKI. 338
V. POPŁOCH. 347
VI. SKALNA PUŁAPKA. 355
VII. TAJEMNICZY WYBAWCA. 365
VIII. BATISI. 376
IX. STRACHY NOCNE. 385
X. NAD JEZIOREM. 395
XI. TOPIEL. 408
XII. ŚLADAMI KRWI. 420
XIII. NIEZWYKŁE SPOTKANIE. 433
XIV. PONURA WRÓŻBA. 441
XV. PRZYMIERZE. 450
XVI. U CELU PODRÓŻY. 460
XVII. NIETOPERZE. 468
XVIII. ZŁY DUCH JASKINI. 477
XIX. DOLORES. 486
KILKA SŁÓW O AUTORZE. 497
Mroźna zima zaległa w kanadyjskiej głuszy. Pyzaty, czerwony księżyc rzucał drżący blask na milczącą pustynię śnieżną. Żaden dźwięk nie mącił ponurej ciszy. Głosy dnia już zamarły; szepty i szmery nocy nie zbudziły się jeszcze. Zakrzepłe jezioro, obrzeżone półkolem sosnowego boru, wyglądało jak olbrzymi amfiteatr. Po drugiej stronie, tuż niemal nad szklistą taflą, stały gęste kępy modrzewi, a śnieg i szron osnuły ich gałęzie ciężkim pokrowcem. Śród pni panował nieprzenikniony mrok.
Olbrzymia biała sowa wynurzała się z tego mroku, zatoczyła wielkie kolisko i skryła się znowu w gęstwie drzew. W chwilę potem zabrzmiał jej ponury głos, nieśmiały jednak, jak gdyby mistyczna chwila ciszy nie minęła jeszcze. Śnieg, który padał cały dzień, ustał już i tylko powiew wiatru pieścił czasem oszronione konary. Panował niezwykły chłód; człowiek pozbawiony możności ruchu w ciągu godziny zamarzłby na śmierć.
Ciszę przerwał raptem jakiś dźwięk, niski a drżący, niby głębokie westchnienie. Nie wydała go pierś ludzka. Myśliwy, gdyby się tu przypadkowo znalazł, ująłby wnet mocniej kolbę fuzji. Dźwięk szedł z modrzewiowej kępy. Milczenie, które wnet zapadło, zdało się głębsze jeszcze. Sowa, niby bezszelestny kłąb srebrnego puchu, poszybowała nad zamarzłą gładź jeziora. Po chwili westchnienie powtórzyło się, znacznie jednak cichsza. Bywalec kanadyjskich puszcz skryłby się w mroku konarów i słuchałby, i patrzał, i czekał ciekawie; dźwięk bowiem dawał się już rozpoznać jako zdławiony bólem głos rannego zwierza.
Bardzo wolno, pełen nieufności zrodzonej w dniu dzisiejszym, olbrzymi łoś wkroczył w obręb księżycowego blasku. Jego wspaniały łeb, zgięty pod ciężarem potężnych rogów, poprzez jezioro zwracał się badawczo ku północy. Nozdrza miał szeroko rozwarte, oczy lśniące, a na śniegu, którędy przeszedł, czerniała smuga krwi. Sosnowy bór wydał się mu bezpiecznym schronieniem. Poprzez głęboko zawianą śniegiem lodową taflę kroczył wolno i z ogromnym trudem; patrząc nań, każdy myśliwiec odgadłby z łatwością, że łoś jest śmiertelnie ranny.
Gdy modrzewiowa kępa pozostała już o kilkadziesiąt metrów w tyle, łoś przystanął, wysoko uniósł łeb, kierując rozwarte nozdrza ku niebu, i nastawił długie uszy. Łoś przybiera zawsze tę postawę, ilekroć chce pochwycić daleki dźwięk. Ogromną ciszę nocną przerywało jednak tylko płynące z drugiej strony jeziora ponure hukanie sowy. Mimo to potężny zwierz stał wciąż bez ruchu, a u jego nóg, na śniegu, rosła kałuża świeżej krwi. Co za tajemnicza groza budziła się w głębinie leśnej. Najbystrzejszy ludzki słuch nic by nie uchwycił. Ale długie, niezmiernie czułe uszy łosia łowiły daleki pogłos. Zwierzę uniosło łeb wyżej jeszcze, nozdrza jego pochwyciły wiew ze wschodu, zachodu i południa, ale północ jedynie zdawała się go obchodzić.
Spoza wstęgi sosnowego boru dotarł wkrótce dźwięk tak wyraźny, że i ludzkie ucho mogłoby go już usłyszeć. Była to niby końcowa nuta żałosnej skargi. Z minuty na minutę dźwięk rósł, czasem brzmiąc donośnie, czasem zamierając w dali, ale zbliżając się bezustannie; był to łowiecki zew wilczego stada.
Czym dla zbrodniarza jest stryczek kata, czym rząd karabinowych luf dla pojmanego szpiega - tym dla rannego zwierza w pustyni śnieżnej jest głos wilczej pogoni.
Łoś instynktownie wyczuł straszliwą groźbę. Głowa mu zwisła, przez co rogi znalazły się na poziomie grzbietu, i lekkim truchtem jął się oddalać ku południowi. Na otwartej przestrzeni widać go było z daleka; wiedział o tym. Sosnowy bór jednak był mu domem i sądził, że tam właśnie znajdzie bezpieczne schronienie. Miał nadzieję, że osiągnie cel, nim wilki zdołają nadbiec. I raptem...
Stanął. Stanął tak gwałtownie, że kolana przednich nóg mu się ugięły i pyskiem przeorał śnieg. Wplątany w głosy wilcze dobiegł naraz huk wystrzału. Mila, a może i więcej, dzieliła strzelca od miejsca, gdzie stał ranny łoś, ale bez względu na odległość strzał ten przejął lękiem serce konającego króla północnych puszcz. Dnia tego słyszał już raz podobny dźwięk, a wraz z nim wdarła się w jego ciało tajemnicza niemoc i ostry ból.
Ostatnim wysiłkiem zdołał wstać, w rozwarte nozdrza wciągnął powiew z północy, wschodu i zachodu, wreszcie zawrócił z trudem i skrył się w ponurej i chłodnej gęstwinie modrzewiowej kępy.
Echo strzału przebrzmiało już i zapadła bezmierna cisza. Minęło pięć minut, potem dziesięć, aż długie, samotne wycie rozległo się ponad jeziorem. Zakończył je ostry, urwany zew, inne głosy pochwyciły ton pełną piersią i śpiew wilczej gromady brzmiał ponownie ponurą gamą.
Jednocześnie z gęstwy sosnowej wyszła ludzka postać, dała kilkanaście chwiejnych kroków i przystanęła, zwrócona nieco wstecz.
- Idziesz już, Wabi?
Z boru dobiegł zdyszany głos:
- Idę. Ale ty śpiesz się! Biegnij!
Pierwszy wędrowiec spojrzał przed siebie na jezioro. Był to chłopak liczący zapewne lat osiemnaście. W prawej dłoni trzymał gruby kij. Lewą rękę, złamaną czy też skaleczoną poważnie, niósł na temblaku z wełnianego szala. Na twarzy widniały ślady głębokich zadrapań i krwi, a bladość jej i znużenie mówiły wyraźnie, że chłopak bliski jest zupełnego wyczerpania. Czas jakiś biegł po śniegu, potem zwolnił i szedł jak pijany. Oddychał ciężko i niemal z jękiem. Kij wyśliznął mu się z bezsilnej dłoni; świadom ogarniającej go niemocy, nie próbował nawet kija podnieść. Człapał mozolnie krok za krokiem, aż kolana się pod nim ugięły i ciężko padł na śnieg.
Spod nawisłych jodłowych konarów wybiegł teraz młody Indianin. Oddychał szybko, ale z podniecenia raczej niż z wyczerpania. Za sobą, o pół mili zaledwie, słyszał zbliżający się coraz gon wilczy i przez chwilę, zginając nisko gibką postać, mierzył słuchem odległość dzielącą go od krwiożerczego stada. Potem oczyma jął szukać białego przyjaciela. Bez trudu znalazł ciemną, nieruchomą plamę, jaką tworzyło na śniegu ciało chłopca. Na ten widok w. źrenicach jego odmalował się żywy niepokój. Oparłszy o nogi fuzję, przyłożył do ust zwinięte w trąbkę dłonie i wydał głośny okrzyk, który w pogodną noc dał się słyszeć chyba o milę.
- Wahoo-oo-oo! Waho-o-o-o!
Ranny chłopak uniósł się nieco, z trudem wstał i w odpowiedzi wydał podobny okrzyk, tak jednak słaby, że zdawał się być prawie szeptem. Potem, potykając się, ruszył znów w poprzek jeziora. W chwilę później Wabi znalazł się u jego boku.
- Jakże ci idzie, Rod? - spytał troskliwie.
Rod poruszył wargami, ale zamiast odpowiedzi dał się słyszeć tylko niewyraźny szmer. I nim młody Indianin zdołał go podtrzymać, ranny zachwiał się i upadł po raz drugi.
- Zdaje się, Wabi - szepnął z trudem - że nie pójdę już dalej! Nie mam sił.
Czerwonoskóry odrzucił karabin, ukląkł w śniegu obok przyjaciela i uniósł mu głowę.
- Doprawdy, Rod, już blisko! - tłumaczył serdecznie. - Tylko mały kawałeczek i dobrniemy do drzew. Należało się właściwie wspiąć na którąś sosnę, ale nie wiedziałem, że z tobą tak źle. Trudno zresztą urządzać postój z trzema nabojami!
- Tylko trzema!
- No tak! Przypuszczalnie mógłbym nimi położyć trzy bestie. Ale wchodź mi na ramiona, prędko!
Zgiął się jak scyzoryk tuż przed leżącym w śniegu przyjacielem. Poza nimi rozbrzmiał naraz chór wilczej zgrai, o wiele bliższy i wyraźniejszy niż przedtem.
- Są już na otwartej przestrzeni, a za kilka minut będą tu! - krzyknął Wabi. - Zarzuć mi ramiona na szyję, Rod! Tak! Czy możesz utrzymać karabin?
Wyprostował smukłą postać i zataczając się nieco pod ciężarem rannego, ruszył dość szybko ku czerniejącym w dali modrzewiom. Każdy muskuł jego młodego ciała był napięty do ostatnich granic. O wiele lepiej niż półprzytomny Rodryg zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które groziło im lada chwila,
Trzy minuty... cztery.. pięć!
Straszliwe wspomnienie budziło się w mózgu Wabigoona. Z dziecinnych lat pozostał mu w pamięci widok człowieka rozszarpanego przez wilki. Jeśli ostatnie trzy kule chybią, jeśli nie zdoła w porę dotrzeć do zbawczej kępy modrzewi - los ich będzie przypieczętowany. Mógł co prawda porzucić rannego towarzysza, a sam ratować się ucieczką, ale możliwość ta wywołała jedynie na ustach Indianina wzgardliwy uśmiech. Nie po raz pierwszy przecie wspólnie narażali się na śmierć; dziś jeszcze Rodryg walczył mężnie w obronie przyjaciela. Jeśli więc umrą, to umrą razem!
Powziąwszy niezachwiane postanowienie, Wabi silniej zacisnął dłonie na rękach rannego. Wiedział dobrze, że śmierć spogląda na nich z bliska. Jeśli nawet dotrą do drzew, ta przy tak silnym mrozie dłuższy pobyt wśród konarów również zakończy się zgonem, i to niemniej bolesnym. Dopóki jednak życie tliło w nim, nie tracił jeszcze nadziei i brnął w śniegu, nasłuchując wycia wilków i czując z rozpaczą, że jego siły zmniejszają się z każdą chwilą.
Nagle wycie ustało. Wabi nie mógł pojąć powodu tej ciszy. Minęło dwie minuty, potem pięć i żaden bury cień nie, zmącił bieli jeziora. Czyżby wilki straciły trop? Trudno było w to uwierzyć. Wabi przypuszczał raczej, że jedno z ranionych przez niego zwierząt osłabło, a reszta zgrai rzuciła się nań i ucztuje teraz nad ciałem towarzysza. Zaledwie uprzytomnił sobie tę możliwość, a już wycie wybuchło na nowo, tak bliskie, że się odwrócił.. Kilkanaście smukłych cieni gnało ku nim środkiem jeziora.
Modrzewie oddalone były zaledwie o sto metrów. Rod mógł chyba przebyć tę przestrzeń o własnych siłach.
- Biegnij! - krzyknął mu Wabi. - Śpiesz się! Zatrzymam je!
Zwolnił z uścisku ręce przyjaciela i wnet z dłoni rannego wypadł karabin i potoczył się w śnieg. Wabi, pełen przerażenia,, ujrzał twarz Rodryga śmiertelnie bladą i jego półprzymknięte oczy. Ukląkł tuż przy nim jak urzeczony, raz po raz zwracając wzrok w stronę nadbiegającej już krwiożerczej zgrai. Karabin trzymał w pogotowiu. Wilki, niby rój os, wysypywały się z gęstwy boru. Tuzin najpotężniejszych zwierząt zbliżył się już na odległość strzału. Wabi wiedział, że jeśli chce powstrzymać pęd stada, powinien się zmierzyć właśnie z tą awangardą. Wyczekał jeszcze chwilę; czołowe bestie były teraz zaledwie o dwieście metrów. Młody Indianin porwał się naraz i z głośnym wrzaskiem ruszył na nie. Stało się, jak przypuszczał. Wilki, zaskoczone krzykiem i niespodzianą napaścią, przystanęły zbite w ciasny kłąb. Wabi szybkim ruchem uniósł karabin i strzelił. Długie, bolesne wycie poświadczyło celność strzału. Wabi strzelił po raz drugi, tym razem tak celnie, że jeden wilk dał w powietrze ogromnego susa i zwalił się na grzbiet, martwy.
Indianin zawrócił, pędem pobiegł do swego druha, pochylił się nad nim, zarzucił go sobie na grzbiet i niosąc w ręku karabin, ruszył ku czerniejącym opodal modrzewiom. Obejrzał się tylko raz jeden i ujrzał stado ucztujące nad cielskami towarzyszy. Przystanął dopiero wśród pni drzew. Tam złożył na ziemi ciało Rodryga, a sam, wyczerpany do ostatka, padł obok, nie spuszczając jednak wzroku z ucztującej zgrai.
W chwilę później bure plamy oddzieliły się od głównej bandy i zaczęły pomykać ku modrzewiom. Na ten widok Wabi zrozumiał, że uczta się skończyła; co prędzej więc wgramolił się na nisko zwieszony konar potężnego drzewa i z trudem wciągnął za sobą rannego. Teraz dopiero biedny chłopak oprzytomniał nieco. Siły wracały mu powoli i z trudem przy pomocy Indianina zdołał się wspiąć na jeden z wyższych konarów.
- Po raz drugi, Wabi - rzekł, kładąc mu pieszczotliwie na ramieniu zdrową rękę - po raz drugi ratujesz mi życie! Raz, kiedym tonął, a teraz od tych wilków... Winienem ci ogromną wdzięczność!
- A dziś rano kto komu życie ratował?!
Patrzyli na siebie wzajem z wielką miłością w oczach. Na chwilę zapomnieli o grożącym niebezpieczeństwie, ale wnet mimo woli wzrok ich pobiegł ku lśniącej tafli jeziora. Stado zbliżyło się znacznie. Wabi w swym życiu nie widział nigdy tak olbrzymiej hordy. Tworzyło ją najmniej pięćdziesiąt wilków. Niby zgłodniała sfora, której rzucono niedostateczną ilość jadła, zwierzęta ganiały to tu, to tam, szukając nowego łupu. Nagle jeden wilk przystanął, przysiadł na zadzie i uniósłszy wysoko trójkątny łeb, wydał gromki zew łowiecki.
- To są dwa połączone stada! - wykrzyknął Wabi. - zaraz sobie pomyślałem, że zbyt wiele ich jest. Patrz! Część dąży już naszym śladem, a reszta ogryza kości tych, których zastrzeliłem przed chwilą. Gdybyśmy tak mieli dostateczną ilość naboi i twój karabin, który nam porwali ci bandyci, zrobilibyśmy majątek! A to co?!
Wabi urwał nagle, a ręka jego zacisnęła się kurczowo wokół ramion przyjaciela. Obaj chłopcy zamilkli. Wilki, zbite w gęstą masę, deptały na miejscu, w połowie drogi mniej więcej pomiędzy terenem niedawnej uczty a napowietrznym schronieniem myśliwych. Zgłodniałe bestie wykazywały niezwykłe podniecenie. Odnalazły właśnie kałużę krwi i purpurowy szlak znaczący drogę ucieczki rannego łosia.
- Co się stało, Wabi? - szepnął Rod.
Indianin milczał. W jego czarnych oczach lśnił zagadkowy płomień, usta miał rozchylone i w gorączkowym podnieceniu zdawał się ledwo oddychać. Rod powtórzył pytanie i niby w odpowiedzi stado zboczyło na południe, biegnąc milczkiem i kierując się wprawdzie nadal ku gęstwie modrzewi, ale nie ku schronisku młodych myśliwych, tylko o sto jardów w bok.
- Nowy trop! - wykrzyknął wreszcie Wabi. - Nowy i zupełnie świeży trop! Słyszysz, nie wydają najmniejszego dźwięku, to znaczy, że łup jest tuż!
Patrzyli drżąc. Ostatni wilk znikł wnet w. mroku leśnym. Chwilę trwała niezmącona cisza, potem chóralne wycie doszło ku nim z gęstwy.
- Znalazły nową ofiarę i gonią ją! - krzyknął Wabi. - Musimy to wyzyskać. Prędzej!
Zaczął się spuszczać z gałęzi na gałąź coraz niżej i miał już skoczyć na ziemię, gdy stado ponownie zawróciło ku nim.
O kilkadziesiąt metrów zaledwie trzasnęło poszycie leśne i młody Indianin co prędzej wspiął się ponownie na drzewo.
- Prędzej w górę! Prędzej! - dyszał gorączkowo. - Idą tu, prosto na nas! Nie powinny nas zwęszyć ani dojrzeć... Wtedy...
Przerwał, bowiem ogromny, szary cień wypadł spośród pni drzew i przemknął jak burza o pięćdziesiąt metrów zaledwie od modrzewia, na którym schronili się obaj myśliwi. Poznali bez trudu, że jest to olbrzymi łoś, choć żaden z nich nie podejrzewał nawet, iż mają przed sobą to właśnie zwierzę, do którego Wabi strzelał parę godzin przedtem. W ślad za nim gnała zajadła horda. Łby zwisały nisko, węsząc krwawy trop. Zdławione wycie wydzierało się z gardzieli. Wilki przeleciały tak blisko, że otarły się niemal o drzewo, na którym siedzieli ludzie. Rod w marzeniach sennych nawet nie oglądał nigdy podobnego widowiska; Wabi, choć obyty z dramatami puszczy, patrzył jak urzeczony. Milcząc, bez tchu w piersiach, nie odrywali oczu od ponurej zjawy. Bystry wzrok młodego Indianina rozpoznawał pojedyncze cielska, tak wychudzone, że nie pozostało na nich nic prócz kości i mięśni. Straszliwy głód musiał je szarpać! Rodryg widział jedynie krwiożercze stado, złożone z potężnych zwierząt upojonych łatwym pościgiem.
Przemknęły jak wicher. Ale widok ten pozostał na całe życie w pamięci Rodryga Drew. Inne wspomnienie, straszliwsze jeszcze, prześladowało go równie długo. Półomdlałemu chłopcu wydało się, że nie upłynęła nawet minuta, a stado już dopadło rannego łosia. Biednego skazańca otoczono ze wszystkich stron. Rozległo się ponure kłapanie zgłodniałych paszcz i splątany z nim śmiertelny ryk konającego zwierza. Indiańska krew w żyłach Wabigoona popłynęła szybciej. Oczyma syna puszcz chłonął każdy fragment rozgrywającej się przed nim. tragedii. Był to wspaniały bój! Ale Wabi wiedział, że w tym pojedynku łoś zginie niechybnie, żywcem poszarpany na sztuki, a gdy wilki go pożrą, przypomną sobie o dwunogiej zwierzynie. Póki czas, należało zmykać. Uniósł się nieco i dotknął ręki towarzysza.
- Teraz pora! - rzekł. - Schodź! Tą stroną drzewa tylko! Ześliznął się w dół bardzo wolno, ramieniem podtrzymując rannego. Gdy obaj stanęli u stóp drzewa, zgiął kark, chcąc, jak poprzednio, wziąć Roda na plecy.
- Mogę iść, Wabi - szepnął tamten. - Podaj mi tylko ramię, dobrze?
Młody Indianin objął go wpół i obaj zniknęli w modrzewiowej gęstwie. W piętnaście minut potem stali na mieliźnie wśród zamarzłej rzeki. Po drugiej stronie, o kilkadziesiąt metrów zaledwie, ujrzeli coś, co wywołało na ustach obu radosny uśmiech. Opodal brzegu, na tle gęstych, jodłowych zarośli, płonął wesoły ogień. W odpowiedzi na powitalny okrzyk Wabigoona w blasku płomieni ukazała się śniada twarz, zaraz potem rozległo się wołanie.
- Mukoki! - wrzasnął Wabi.
...
entlik