London Jack Bellew Zawierucha A5.doc

(1352 KB) Pobierz
Bellew Zawierucha




Jack London

Bellew Zawierucha

 

 

Przełożył Kazimierz Piotrowski

Okładkę projektował Marian Stachurski

Tytuł oryginału Smoke Bellew Tales

Wydanie polskie 1962

 

 

Spis treści:

I. Smak mięsa.              3

II. Mięso.              26

III. Bieg do Squaw Creek.              53

IV. Sny Krótkiego.              75

V. Człowiek na drugim brzegu.              89

VI. Gonitwa o numer trzeci.              108

VII. Nieduży Carson.              127

VIII. Krach na rynku jajczarskim.              144

IX. Jak wieszano Cultusa George’a.              170

X. Nowe miasto Tra La.              186

XI. Tajniki kobiecego serca.              216


I. Smak mięsa[1].

Na początku nazywał się Christopher Bellew. Potem, w czasie studiów, został Chrisem Bellew. Następnie znany był wśród cyganerii San Francisco jako Kit Bellew. Wreszcie nikt nie zwał go inaczej niż Bellew Zawierucha. Te dzieje ewolucji imienia i nazwiska są zarazem historią osobistego rozwoju Kita. Wszystko jednak inaczej by się ułożyło, gdyby nie miał czułej matki, gdyby jego stryj nie był człowiekiem żelaznego hartu i gdyby on sam nie otrzymał listu z Paryża od Gilleta Bellamy’ego.

„Właśnie przejrzałem numer Fali - pisał Gillet - Nie wątpię, że O’Hara coś zrobi z tego pisma. Ale o pewnych rzeczach facet nie ma pojęcia. (Tu następowały rady, jak podnieść poziom tygodnika literackiego, który dopiero puszczał pierwsze swe pędy). Pogadaj z nim Tylko nie wydaj mnie, niech mu się zdaje, że to są twoje własne rady Gdybyś się wygadał, O’Hara zaraz by mnie zrobił swoim paryskim korespondentem, a na to mnie nie stać. Za to, co piszę do wielkich magazynów, płacą mi w brzęczącej monecie. Przede wszystkim każ mu wylać bubka, który pisze w Fali o muzyce i sztukach plastycznych. Po drugie San Francisco zawsze miało swą własną literaturę, a dziś nie ma. Powiedz mu, żeby się rozejrzał i znalazł gościa, który by mógł co tydzień machnąć soczysty obrazek z bujnego, pełnego uroku i koloru życia w San Francisco”.

Kit Bellew poszedł więc do redakcji Fali, O’Hara słuchał O’Hara się spierał. O’Hara ustąpił. O’Hara spławił bałwana, który robił krytykę artystyczną. A potem O’Hara przysądził się do Kita tak właśnie, jak się tego obawiał Gillet w dalekim Paryżu. Gdy O’Hara czegoś chciał, żaden przyjaciel nie potrafił mu się oprzeć Nalegał łagodnie, ale z żelazną konsekwencją. Nim Kit Bellew zdołał umknąć z redakcji, zastał zastępcą naczelnego, zgodził się wypełniać co tydzień parę kolumn krytyki artystycznej, póki nie znajdzie się pióro bardziej do tego powołane, i wziął na siebie ciężar napisania do każdego numeru dziesięciu tysięcy słów - miały to być owe opowiadania z życia San Francisco. A wszystko za darmo. O’Hara wytłumaczył mu, że Fala na razie nie płaci, i tak samo niezbicie go przekonał, że w całym mieście jeden tylko człowiek może pisać „na odcinek”, a tym człowiekiem jest Kit Bellew.

- O Boże, jestem niezastąpiony! - jęknął Kit zstępując po wąskich schodach.

W ten sposób został niewolnikiem O’Hary i nienasyconych kolumn Fali. Tydzień po tygodniu spędzał w redakcyjnym fotelu, odprawiał z kwitkiem wierzycieli, użerał się z drukarzami i wypisywał, o czym się tylko dało po dwadzieścia pięć tysięcy słów tygodniowo. A pracy nie ubywało. Fala była ambitna. Pokusiła się o ilustracje, co znacznie zwiększyło koszty. Stale brakowało pieniędzy na honoraria Kita Bellew, tym bardziej więc nie ulegało wątpliwości, że tygodnik nie może sobie pozwolić na powiększenie składu redakcji. Na szczęście Kit miał z czego żyć. Ale wciąż był bez forsy, bo Fala nigdy nie mogła związać końca z końcem i eksploatowała nie tylko jego mózg, lecz i kieszeń. Ilustratorzy co jakiś czas odmawiali współpracy, to znów rzucali robotę drukarze, a nawet chłopak redakcyjny nierzadko się buntował W takich chwilach O’Hara spozierał tylko na Kita, a ten już załatwiał resztę.

Kiedy w lipcu przybył z Alaski parowiec „Excelsior” i przywiózł wieść o odkryciu w Klondike bogatych złóż złota, wskutek czego cały kraj postradał zmysły, Kit puścił się na całkiem niepoważną propozycję.

- Słuchaj, O’Hara - powiedział. - Ta gorączka złota kroi się na nie byle co. Powtarza się historia z czterdziestego dziewiątego roku. A może bym pojechał tam jako korespondent Fah. Na własny koszt.

O’Hara potrząsnął głową.

- Nie mogę obejść się bez ciebie w redakcji, Kit. A poza tym nie dalej jak godzinę temu widziałem się z Jacksonem. Jutro rusza do Klondike. Zgodził się przysyłać nam co tydzień korespondencje i zdjęcia. Inaczej byłbym go nie puścił. Miło pomyśleć, że nic nas to nie będzie kosztowało

 

 

Po raz drugi Kit usłyszał o Klondike, gdy tego samego dnia po południu zapędził się do klubu i we wnęce biblioteki odnalazł swego stryja.

- Kłaniam się stryjaszkowi - powiedział osuwając się w skórzany fotel i wyciągając nogi - Pozwolisz że się przysiądę?

- Co się z tobą dzieje? - zapytał stryj. - Jesteś blady. Wyglądasz na ruinę człowieka.

Kit za całą odpowiedź tylko jęknął.

- Już widzę, że przypadnie mi przemiły obowiązek sprawienia ci pogrzebu.

John Bellew pochodził ze starego szczepu, twardego i krzepkiego, który w latach osiemset pięćdziesiątych przemierzał prerie wozami zaprzężonymi w woły. Odziedziczył więc po przodkach żelazne zdrowie, zahartowane w dzieciństwie spędzonym na ujarzmianiu nowej ziemi…

- Źle żyjesz, Krzysztofie. Wstyd mi za ciebie.

- Kwietne drogi rozkoszy[2], co? - zachichotał Kit. Starszy pan wzruszył ramionami.

- Nie strząsaj ku mnie tak groźnie swymi skrwawionymi włosy[3], o stryju! Chciałbym, żeby to były kwietne drogi rozkoszy. Ale nic z tego. Czasu brak.

- No to co cię zjada?

- Jestem przepracowany.

John Bellew zaśmiał się nieprzyjemnie na znak, że nie wierzy.

- Przepracowany! W całym życiu złamanego centa nie zarobiłeś.

- A właśnie, że zarobiłem, tylko nie wypłacili. Wyciągam teraz pięćset dolarów tygodniowo i tyram za czterech.

- Malujesz obrazy, których nikt nie chce kupić? Albo inne - jakże im? - hocki klocki, ręczne robótki uprawiasz? A pływać umiesz?

- Kiedyś pływałem.

- Konno jeździsz?

- Próbowałem i tej emocji.

John Bellew aż prychnął z obrzydzenia.

- Bogu dziękować, że twój ojciec nie dożył tej chwili i nie ujrzał, jak nisko się stoczyłeś - oświadczył. - Rodzic twój był mężczyzną w każdym calu. Kijem wypędziłby z ciebie te wszystkie fanaberie

- Cóż począć! Takie marne czasy - westchnął Kit.

- Rozumiałbym jeszcze, przez palce bym na to patrzył - ciągnął stryj - gdyby ci się powiodło. Ale jak żyjesz, centaś nie zarobił i nie wiesz, co to znaczy kawał porządnej roboty. Cóżeś ty wart? Niegłupi jesteś, ale w piłkę nożną nawet na uniwersytecie nie grałeś. Nie wiosłowałeś. Nie…

- Trochę się boksowałem i uprawiałem szermierkę.

- Kiedy boksowałeś się ostatni raz?

- W czasie studiów, ale wszyscy uważali, że mam świetne wyczucie czasu i odległości. Tylko… tego…

- No co?

- Mówili, że jestem nierówny.

- To znaczy: leń

- Zawsze mi się zdawało, że zbyt delikatnie to określają.

- Mój ojciec, łaskawco, a twój dziadek, stary Izaak Bellew, jednym uderzeniem pięści zabił człowieka, kiedy miał sześćdziesiąt dziewięć lat.

- Tamten miał?

- Nie, bezczelny łobuzie.’ A ty komara nie ubijesz, jak będziesz miał sześćdziesiąt dziewięć lat.

- Czasy się zmieniły, proszę stryja. Dziś zabójców sadzają w kryminale

- Twój ojciec przejechał sto osiemdziesiąt pięć mil bez zmrużenia oka i trzy konie pod nim padły.

- Gdyby żył dziś, przechrapałby tę drogę w pulmanie. Starszy pan omal nie udławił się z gniewu.

- Ile masz lat?

- Wszystko wskazywałoby na to, ze…

- Wiem Dwadzieścia siedem. Miałeś dwadzieścia dwa, gdyś skończył studia. Przez pięć lat smarowałeś obrazy, zbijałeś bąki i kroiłeś dandysa. I czymże jesteś przed Bogiem i ludźmi? W twoim wieku miałem tylko jedną koszulę. Na koniu strzegłem bydła w Coluso. Byłem twardy jak skała i sypiałem na gołym kamieniu. Żywiłem się suszoną wołowiną i niedźwiedzim mięsem. Dziś jeszcze w lepszej jestem formie od ciebie. Ważysz około stu sześćdziesięciu pięciu funtów. A ja zaraz cię tu położę na obie łopatki lub wymłócę pięściami.

- Nie trzeba dokazywać cudów siły, gdy się sączy cocktaile i po pija herbatkę - mruknął Kit. - Czy stryjcio nie zauważył, że czasy się zmieniły? A poza tym nie wychowywano mnie jak należy Moje kochana, zwariowana mama..

John Bellew żachnął się.

- To twoje własne słowa… była za dobra dla mnie. Gdybym jednak za młodu spędzał czasem wakacje w równie męski sposób jak ty .. czemuś nigdy nie zabrał mnie z sobą? Przecież z Halem i Robbie przemierzałeś całe Sierras i wziąłeś ich na wycieczkę do Meksyku.

- Tyś za bardzo mi przypominał małego lorda Fauntleroya[4].

- To twoja wina, stryjaszku, i mej kochanej mamy. Jakże mogłem poznać trudy życia? Przecie byłem tylko dziecięciem. Cóż mi pozostało prócz akwafort, obrazów i wachlarzy? Czy moja to wina, że nigdy nie pracowałem w pocie czoła?

Starszy pan patrzał na swego bratanka z nie ukrywanym obrzydzeniem.

- Dobrze. Właśnie wybieram się znowu na „męskie” wakacje. Co byś powiedział, gdybym cię zaprosił?

- Muszę stwierdzić, że zaproszenie przyszło nieco późno. Dokąd się stryj wybiera?

- Hal i Robert jadą do Klondike. Chcę przeprawić się z nimi przez przełęcz i dotrzeć do jezior, a potem wrócić…

Nie zdążył skończyć. Młody człowiek zerwał się i chwycił go za rękę.

- Mój zbawco!

John Bellew natychmiast nabrał podejrzeń. Nawet do głowy mu nie przyszło, że jego zaproszenie zostanie przyjęte.

- Żartujesz chyba? - powiedział.

- Kiedy wyruszamy?

- To ciężka przeprawa. Będziesz zawadzał.

- Ani trochę. Będę pracował. Nauczyłem się pracować, gdy przystałem do Fali.

- Każdy musi wziąć żywność na cały rok. Zwali się taka ciżba ludzi, że indiańscy tragarze nie dadzą rady wszystkich obsłużyć. Hal i Robert sami będą musieli targać swój ekwipunek. Dlatego właśnie wybieram się z nimi - żeby im pomóc. Jeśli zabierzesz się z nami, przyjdzie ci robić to samo.

- Zobaczysz, że dam radę.

- Nie umiesz dźwigać ciężarów

- Kiedy ruszamy?

- Jutro

- Tylko nie wyobrażaj sobie, że to sprawiło twoje kazanie o twardym życiu - powiedział Kit na pożegnanie. - Musiałem wyrwać się stąd, wszystko jedno dokąd, byle uciec przed O’Harą.

- Co za O’Hara?

- Irlandczyk, poganiacz niewolników i mój najserdeczniejszy przyjaciel. Redaktor, właściciel i w ogóle alfa i omega Fali. Nikt mu się nie oprze. Na jego zawołanie duch by mu przyniósł forsę w zębach.

Tego samego wieczoru Kit pisał do O’Hary:

„To tylko parę tygodni wakacji Będziesz musiał znaleźć sobie gościa, który zakręci się koło dalszego ciągu odcinka. Nie gniewaj się stary, stan mego zdrowia tego wymaga. Gdy wrócę, podwoję wysiłki”.

 

 

Kiedy Kit Bellew wylądował w zatoce Dyea, na brzegu zawalonym bagażem (po tysiąc funtów na osobę) tłoczyły się wśród szalonego rwetesu tysiące ludzi. Olbrzymia masa sprzętu i żywności, wyrzucona przez statki i parowce i spiętrzona na brzegu, kropla po kropli przeciekała w dolinę Dyea i dalej, przez przełęcz Chilkoot Odległość dwudziestu ośmiu mil bagaż mógł przebyć jedynie na ludzkich plecach. Choć indiańscy tragarze wyśrubowali cenę z ośmiu centów od funta na czterdzieści, roboty mieli po uszy, i jasne było, że zima zaskoczy większą część bagażu z tej strony działu wód.

Największym patałachem pośród patałachów był Kit. Jak setki innych, dźwigał wielki rewolwer przytroczony do pasa z nabojami. Maczał w tym palce jego stryj, pomny dawnych dni bezprawia. Kit miał usposobienie romantyczne. Urzekał go widok spienionego, wartkiego nurtu złotej gorączki, okiem artysty patrzał na kipiące wokół życie Ale nie brał na serio tej gonitwy. Jak mówił na statku, przyjechał tu tylko na wakacje i miał zamiar spojrzeć ze szczytu Chilkoot na widok po tamtej stronie, a potem wrócić do domu.

Zostawił na plaży swych towarzyszy, którzy czekali na wyładowanie bagażu ze statku, i wolnym krokiem ruszył w stronę faktorii. Sam nie udawał zucha, ale zauważył, że wielu facetów przy rewolwerach ma nad wyraz tęgie miny. Indiański tragarz, wielkie chłopisko, minął go dźwigając olbrzymi ładunek. Kit szedł krok w krok za nim i podziwiał wdzięk i swobodę, z jaką człowiek ten niósł swoje brzemię. Indianin złożył ciężar na wadze przed faktorią Kit przyłączył się do otaczającej tragarza gromadki zachwyconych poszukiwaczy złota Bagaż ważył sto dwadzieścia pięć funtów Fakt ten ze zgrozą podawano sobie z ust do ust. Kit wątpił, czy mógłby w ogóle dźwignąć taki ciężar, a cóż dopiero ponieść go na plecach.

- Idziesz z tym do Jeziora Lindermana?

Indianin mruknął potwierdzająco

- Ile zarabiasz na tym bagażu?

- Pięćdziesiąt dolarów.

Na tym rozmowa się urwała Oko Kita padło bowiem na kobietę, która stanęła w drzwiach faktorii. Była młoda i ładna Urocza twarzyczka okraszona rumieńcami przykuła jego wzrok. Patrzył na nią tak długo i natarczywie, aż ją to zirytowało. Ciemne ślepki spod długich rzęs zajrzały mu w oczy chłodno i przenikliwie Potem jej wzrok z wyraźną uciechą powędrował do rewolwerzyska zwisającego Kitowi u biodra. I znów popatrzyła mu w oczy z pogardliwym uśmieszkiem. Kit czuł się, jakby dostał w gębę. Dziewczyna odwróciła się do stojącego obok mężczyzny i pokazała mu Kita., Mężczyzna zmierzył go wzrokiem z tym samym pogardliwym uśmieszkiem.

- Cheechako[5] - powiedziała.

Mężczyzna (w lichych spodniach i wytartej wełnianej kurtce wyglądał na włóczęgę) sucho się uśmiechnął. Kitowi zrobiło się głupio. Mimo wszystko, patrząc za odchodzącą parą, przyznał w duchu, że dziewczyna jest niezwykle ładna. Szczególne wrażenie zrobił na nim jej chód.

- Widzi pan tego mężczyznę z dziewczyną? - zapytał go sąsiad, wyraźnie przejęty tym spotkaniem. - Czy wie pan, kto to jest?

Kit potrząsnął głową.

- Karibu Charley. Właśnie przed chwilą mi go pokazali. Odkrył złotą żyłę w Klondike. Stary pionier. Dwanaście lat spędził nad Yukonem. Dopiero co stamtąd przyjechał.

- A co to znaczy cheechako?

- Pan jesteś cheechako, ja też - brzmiała odpowiedź.

- Może i jestem, ale co to znaczy?

- Frajer.

Wracając na brzeg Kit przez cały czas przeżuwał to słowo. Bolało go, że padło pod jego adresem z ust kobiety. Wszedł do kąta zawalonego bagażem. Prześladowała go wizja tamtego Indianina z potwornym ciężarem na grzbiecie. Postanowił spróbować własnych sił. Wybrał wór mąki ważący równe sto funtów. Stanął nad nim okrakiem, schylił się i spróbował zarzucić go na plecy. Najpierw doszedł do wniosku, że sto funtów to nie byle co. Potem, że sam słaby jest w krzyżu. A po trzecie zaklął szpetnie, gdy po pięciu minutach daremnych trudów runął na ciężar, z którym się pasował. Ocierając pot z czoła ujrzał za górą worków Johna Bellew. Stryj spozierał na niego z zimnym jak lód uśmiechem w oczach.

- Mój Boże! Z naszych lędźwi wylęgło się pokolenie słabeuszów. Kiedy miałem szesnaście lat, tom się bawił takim drobiazgiem.

- Zapominasz, stryjku - odparował Kit - że mnie nie karmiono niedźwiedzim mięsem.

- I będę podrzucał taki woreczek, gdy stuknie mi sześćdziesiątka.

- Pokaż, proszę, jak ty to robisz.

John Bellew pokazał. Miał czterdzieści osiem lat, ale to nic nie znaczyło. Pochylił się nad workiem, uniósł go, zbalansował ciężar w ręku, szarpnął i już stał wyprostowany z workiem na plecach.

- Chwyt, mój chłopcze, chwyt i krzyże. Kit z szacunkiem uchylił kapelusza.

- Sztukmistrz jesteś, stryju, sztukmistrz nie lada. Czy ja mogę nauczyć się tego chwytu?

John Bellew wzruszył ramionami.

- Będziesz zmykał do domu, zanim ruszymy w drogę.

- Nie ma strachu - jęknął Kit. - Tam jest O’Hara, lew ryczący. Nie wrócę, chyba żebym musiał.

Pierwszy etap Kit odbył szczęśliwie. Udało im się nająć Indian do przeniesienia ważącego dwa tysiące pięćset funtów bagażu aż do Rozdroża Finnegana. Dalej musieli dźwigać wszystko na własnych grzbietach. Obliczyli, że trzeba posuwać się naprzód z szybkością jednej mili na dzień. Było to łatwe zadanie - na papierze. John Bellew siedział w obozie i zajmował się kuchnią, toteż na szlaku niewielki był z niego pożytek. W tej sytuacji każdy z trzech młodzieńców musiał przenieść co dzień osiemset funtów na odległość mili. Gdyby się naraz brało pięćdziesiąt funtów, trzeba by zrobić szesnaście mil dziennie z obciążeniem i piętnaście mil po bagaż. Osiemdziesięciofuntowy ładunek oznaczał dziewiętnaście mil drogi dziennie, a stufuntowy - tylko piętnaście.

- Nie lubię chodzić - oznajmił Kit. - Dlatego będę brał po sto funtów naraz.

Zauważył, że stryj uśmiecha się z niedowierzaniem, szybko więc dodał:

- Oczywiście dojdę do tego pomału. Trzeba się otrzaskać z robotą. Zacznę od pięćdziesięciu funtów.

Jak powiedział, tak zrobił i raźno ruszył w drogę. Rzucił worek na miejscu następnego postoju i pomaszerował z powrotem. Poszło łatwiej, niż się spodziewał. Ale dwie mile drogi starły zewnętrzną warstwę siły obnażając słabość ukrytą pod spodem. Następna porcja ważyła sześćdziesiąt pięć funtów. Zadanie było trudniejsze, krok stał się ciężki. Co jakiś czas, idąc za wzorem innych tragarzy, siadał na ziemi i opierał tobół o skałę lub pień. Za trzecim razem śmiało sobie począł. Przytroczył do ramion worek fasoli ważący dziewięćdziesiąt pięć funtów i ruszył w drogę. Ale po stu jardach zrobiło mu się słabo. Czym prędzej usiadł i otarł pot z twarzy.

- Krótkie etapy i krótkie odpoczynki - mruknął do siebie. - W tym rzecz.

Chwilami nie mógł ujść nawet stu jardów, a gdy z trudem dźwigał się na nogi, za każdym razem tobół wyraźnie przybierał na wadze. Dyszał ciężko, pot lał się z niego strumieniami. Nim zrobił ćwierć mili, ściągnął z siebie wełnianą koszulę i powiesił na drzewie. Krótko potem porzucił kapelusz. W pół drogi zrozumiał, że się wykończył. Po raz pierwszy w życiu zdobył się na taki wysiłek. Wiedział, że dalej nie pociągnie. Gdy tak siedział i z trudem łapał powietrze, wzrok jego padł na wielki rewolwer i ciężką ładownicę.

- Dziesięć funtów śmiecia! - zaśmiał się szyderczo. Odpiął pas i rzucił go w krzaki. Nieprzerwanym sznurem przeciągali koło niego tragarze, szli i wracali. Zauważył, że inni nowicjusze też sieją po drodze śmiercionośnym żelastwem.

Jego krótkie etapy jeszcze się skróciły. Bywało, że już po stu stopach, przebytych chwiejnym krokiem, serce łomotało tak złowieszczo, puls walił w bębenki uszu, a omdlałe kolana tak drżały, że musiał odpocząć. A odpoczywał coraz dłużej. Ale umysł Kita pracował bez wytchnienia. Miał przed sobą dwadzieścia osiem mil drogi i tyleż dni, zewsząd zaś słyszał, że początek trasy jest najłatwiejszy.

- To wszystko nic w porównaniu z Chilkoot - mówili mu inni w czasie pogawędki na postoju. - Tam pan na czworakach będziesz lazł.

- Żadnego Chilkoot nie zobaczę - odpowiadał. - To nie dla mnie. Znacznie wcześniej będę pod mchem odpoczywał w pokoju.

Pośliznął się i tylko dzięki akrobatycznym łamańcom odzyskał równowagę. Ogarnęło go przerażenie. Czuł, że się wszystko w nim przewróciło.

- Jak upadnę z tym worem na plecach, to cześć! - powiedział do towarzysza drogi.

- To jeszcze nic - odparł tamten. - Zobaczysz, jak dojdziesz do Kanionu. Będziesz musiał przeleźć nad rwącym górskim potokiem po sosnowym pniu, sześćdziesiąt stóp długości. Żadnej liny, nie ma się czego przytrzymać, a pod stopami kipiel. Jeśli upadniesz z worem na plecach, nie wypłaczesz się z rzemieni. Nie ruszysz się z miejsca i utoniesz.

- Bogu dziękować - odrzekł. Był tak beznadziejnie wyczerpany, że powiedział to nieomal szczerze.

- Tonie tam trzech, czterech ludzi dziennie - zapewniał go rozmówca.

- A to dobrze - rzekł Kit. Z trudem wstał i powlókł się dalej.

On 1 jego wór fasoli stali się chodzącym nieszczęściem. Przypominało mu to staruszka, który siedział na karku Sindbada.

I to mają być wakacje! - myślał sobie. W porównaniu z jego obecnym losem słodka była niewola u O’Hary. Raz po raz kusiło go, żeby zostawić w krzakach wór z fasolą, okrążyć obóz, zakraść się na brzeg i wsiąść na statek powracający do cywilizowanego świata.

Ale nie uciekł. Gdzieś w głębi tkwił w nim popęd do życia pełnego trudów, bez końca więc powtarzał sobie, że co inni mogą, potrafi i on. Ten refren prześladował Kita jak zmora nocna. Do każdego, kto mijał go na szlaku, mruczał te słowa. Kiedy indziej znów, siedząc przy ścieżce, spozierał zawistnie na powolnych Indian stąpających cierpliwie jak muły pod znacznie cięższym brzemieniem. Zdawać się mogło, że nigdy nie odpoczywają. Szli, szli uporczywie pewnym krokiem. Widok ten napawał go przerażeniem.

Siedział, klął i walczył z pokusą ucieczki do San Francisco. Zanim mila się skończyła, przestał kląć i zaczął płakać. Były to łzy niemocy i pogardy dla samego siebie. Jeśli człowiek może obrócić się we własną ruinę, zdarzyło się to Kitowi. Gdy ujrzał koniec etapu, zdobył się na rozpaczliwy wysiłek, dobrnął do miejsca postoju i runął na twarz z workiem fasoli na plecach. Nie zabił się, ale leżał jak martwy przez piętnaście minut, nim zebrał tyle sił, ile trzeba było na uwolnienie się z rzemieni. Zrobiło mu się okrutnie niedobrze. Tak zastał go Robbie, którego nawiedziła ta sama przypadłość. Widok choroby krewniaka dodał Kitowi ducha.

- Co inni mogą, my też potrafimy - powiedział Robbie’mu, choć w głębi duszy nie był pewny, czy nie są to czcze przechwałki.

- Mam dwadzieścia siedem lat i jestem mężczyzną - powtarzał sobie w duchu Kit w ciągu następnych dni.

Bardzo potrzebna mu była ta zachęta. Po upływie tygodnia przenosił wprawdzie osiemset funtów dziennie na odległość mili, ale postradał piętnaście funtów własnej wagi. Policzki mu zapadły, ciało oklapło, duch do reszty osowiał. Już nie szedł, tylko się wlókł. Wracając ciągnął nogi za sobą z takim samym niemal wysiłkiem, jak wówczas gdy dźwigał brzemię.

Stał się jucznym bydlęciem. Zasypiał nad jedzeniem. Sen miał ciężki, zwierzęcy. Przerywały go tylko kurcze w nogach, zrywał się wtedy i jęczał z bólu. Wszystko go bolało. Podeszwy okryły się ropiejącymi pęcherzami. Ale nawet to okazało się jeszcze znośne. Prawdziwych katuszy zaznał, gdy poobijał sobie nogi na zalanych wodą głazach koryta rzeki Dyea, którym szlak prowadził na przestrzeni dwóch mil. Owe dwie mile oznaczały trzydzieści osiem mil wędrówki tam i z powrotem. Plecy i pierś, odparzone od rzemieni, przypominały mu konie, jakie widywał na ulicach miasta. Po raz pierwszy w życiu myślał o nich ze współczuciem.

Kiedy przenieśli bagaż przez kładki nad ujściem Kanionu, zmienili plan. Przez Przełęcz przyszła wieść, że nad Jeziorem Lindermana wycinają właśnie ostatnie drzewa na łódki. Dwaj kuzyni, z narzędziami, piłą, kocami i niezbędnym prowiantem na plecach, ruszyli naprzód, dalszy transport bagażu pozostawiając Kitowi i stryjowi, którzy teraz na spółkę gotowali i ramię w ramię dźwigali ciężary. Czas uciekał, na szczytach zabielił się pierwszy śnieg. Kto by dał się złapać po tej stronie Przełęczy, straciłby prawie cały rok. Starszy pan wpakował na swój żelazny grzbiet sto funtów. Kit zaciął zęby i wziął na rzemienie tyle samo. Ciężar boleśnie przygniatał mu plecy, ale już się trochę wprawił w sztuce dźwigania, a ciało pozbywszy się miękkiego tłuszczu twardniało od mięśni, chudych, lecz odpornych. Poza tym Kit obserwował innych i wyciągał wnioski. Zobaczył, że Indianie zakładają rzemienie na głowę. Dopasował sobie takie rzemienie i używał ich jako uzupełnienia skórzanych szelek, na których dźwigał bagaż. To ułatwiało zadanie, kładł więc na wierzch jeszcze jakiś lekki a nieporęczny kawałek. W ten sposób niebawem mógł maszerować ze stu funtami w szelkach, piętnastu lub dwudziestu funtami rzuconymi na wierzch i wspartymi o kark, przy czym w jednej ręce trzymał siekierę lub parę wioseł, a w drugiej niósł obozowe kociołki powtykane jeden w drugi.

Choć jednak pracowali coraz sprawniej, szło im coraz ciężej. Sz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin