Niebezpieczna miłość (Delia i Marcus).doc

(728 KB) Pobierz

DIANA PALMER

NIEBEZPIECZNA MIŁOŚĆ

ROZDZIAŁ 1

Był ciepły letni wieczór. Marcus Carrera stał na balkonie kasyna „Bow Tie” na Paradise Island i palił cygaro, zatopio­ny w myślach. Jeszcze niedawno był biznesmenem o podej­rzanych koneksjach oraz reputacji, która budziła strach nawet wśród największych twardzieli. Teraz wszystko miało się zmienić. Wprawdzie pozostał tym samym mężczyzną, miał jednak nadzieję, że udało mu się raz na zawsze zerwać z gangsterską przeszłością.

Carrera miał sieć kasyn w Stanach i na Bahamach, choć najczęściej jako cichy wspólnik. „Bow Tie”, kombinacja ho­telu z kasynem, była jego oczkiem w głowie. To tutaj podej­mował wytwornych gości - gwiazdy ekranu i estrady, milio­nerów, a nawet paru krętaczy pierwszej wody. Sam zgroma­dził na koncie ładne parę milionów, i choć od dawna zawierał już wyłącznie transakcje legalne, musiał jeszcze przez jakiś czas podtrzymywać krążącą o nim złą opinię. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mógł o tym nikomu powie­dzieć.

Cóż, może nie była to do końca prawda. Mógł powiedzieć Smithowi. Był to jego osobisty ochroniarz, ekswojskowy wszelkich możliwych formacji, i ogólnie rzecz biorąc, typ nie do zdarcia. Smith trzymał u siebie dwumetrową iguanę imie­niem Kruszynka i ta para stała się czymś w rodzaju symbolu Paradise Island. Marcus odnosił czasami wrażenie, że jego gości w równym stopniu przyciągał tajemniczy pan Smith ze swoją pupilką jak możliwość uprawiania hazardu w luksuso­wym hotelu wśród złotych piasków.

Przeciągnął się tak energicznie, że zatrzeszczały mu stawy. Był straszliwie zmęczony. Jego życie, którego nawet w naj­lepszym okresie nie można było nazwać spokojnym, w ostat­nich czasach pełne było ciężkich stresów. Coraz częściej odnosił wrażenie, jakby miał rozdwojenie jaźni. Jednak ile­kroć przypominał sobie samotny grób w Chicago, uświada­miał sobie, że nie żałuje swojej decyzji. Jego jedyny brat padł ofiarą bezlitosnego króla narkotyków, który prał na Baha­mach brudne pieniądze. Biedny Carlo miał zaledwie dwa­dzieścia osiem lat i osierocił żonę z dwójką małych dzieci. Po jego śmierci Marcus wziął ich pod swoje skrzydła, ale nie był w stanie przywrócić im męża i ojca. Co za cholerna głupota, dać się zabić dla pieniędzy! Co gorsza, bankier od brudnych pieniędzy, który wystawił Carla na przynętę, wciąż przeby­wał na wolności, a ostatnio dogadał się z pewnym gangste­rem z Miami i wspólnie próbowali wykupić kasyna na Paradise Island. Marcus był pewny, że - w przeciwieństwie do niego - nie zamierzali prowadzić ich w sposób legalny.

Zaciągnął się pachnącym cygarem, hawańskim, jednym z najlepszych. Dostał je od Smitha, którego przyjaciele z CIA często jeździli na Kubę i mogli tam legalnie kupować cygara. Dawali je później w prezencie znajomym, również Smitho­wi, a ten przekazywał je swojemu szefowi. Smith nie pił, nie palił i rzadko przeklinał. Na myśl o nim Marcus pokręcił głową i zaśmiał się cicho. Co za zagadkowa figura ten jego ochroniarz. Prawdę mówiąc, byli do siebie bardzo podobni.

Uniósł głowę i zapatrzył się w dal. Chłodny wiatr znad oceanu rozrzucił jego czarne, kręcone włosy, poprzetykane nitkami siwizny. Marcus dobiegał czterdziestki, ale nie wyglądał na swoje lata. Był eleganckim mężczyzną mimo potęż­nej postury. Mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt, ale ruchy miał pełne gracji, a w razie potrzeby potrafił być szybki. Nie nosił biżuterii prócz roleksa na lewym nadgarstku oraz syg­netu z rabinem na serdecznym palcu. Jego oliwkowa cera interesująco kontrastowała z nieskalaną bielą koszuli. Ubra­ny był w czarny smoking, a kanty eleganckich spodni były ostre jak żyletka. W noskach czarnych, skórzanych półbutów, w świetle księżyca odbijały się palmy, niczym w lustrze. Pa­znokcie miał starannie utrzymane i nieskazitelnie czyste. Świeżo ogolony i uczesany, zawsze pilnował, by każdy wło­sek był na swoim miejscu. Można powiedzieć, że dbał o sie­bie w sposób wręcz obsesyjny.

Często myślał, że to dlatego, iż cierpiał tak straszliwy niedostatek w dzieciństwie. On i jego brat Carlo jako syno­wie ubogich imigrantów od najmłodszych lat musieli praco­wać w niewielkim warsztacie samochodowym, który ojciec prowadził wraz z parą wspólników. Ojciec wpajał im szacu­nek do pracy, więc szybko pojęli, że tylko harując, zdołają wydźwignąć się z biedy.

Niestety, ojciec zadarł z miejscową bandą i został pobity niemal na śmierć, gdy nie zgodził się na urządzenie w swoim garażu dziupli dla skradzionych samochodów. Marcus miał wtedy dwanaście lat i był za młody, by podjąć legalną pracę. Carlo, młodszy od niego o cztery lata, chodził jeszcze do podstawówki. Gdyby nie matka, która najęła się za sprzątacz­kę w sąsiedztwie, nie mieliby co włożyć do garnka.

Wkrótce też okazało się, że nie są w stanie płacić czynszu, skutkiem czego wylądowali na bruku. Obaj wspólnicy ojca oświadczyli wówczas, że zawarli tylko ustną umowę, więc nie mają wobec niego żadnych zobowiązań. A Carterów nie było stać na adwokata.

Od tamtej pory wiedli bardzo nędzną egzystencję. Ojciec po pobiciu nie odzyskał przytomności i wegetował przykuty do łóżka. Po kilku miesiącach zmarł na skrzep, osierocając żonę i dwóch małoletnich synów.

Po jego śmierci matka, załamana i upokorzona, musiała zwrócić się do opieki społecznej. Gdy zaczęła podupadać na zdrowiu, pojawiła się groźba, iż sąd skieruje chłopców do rodzin zastępczych. Marcus postanowił zrobić wszystko, by do tego nie dopuścić. Niestety, nie mieli w Stanach ani rodzi­ny, ani przyjaciół, ani nikogo, kogo mogliby poprosić o po­moc.

Wtedy Marcus zaciął zęby i zwrócił się do szefa lokalnej mafii. Swoją determinacją potrafił go przekonać, że warto na niego postawić. Został kurierem i niemal z dnia na dzień zrobił wielkie pieniądze. Wystarczyło na wygodne mieszka­nie dla matki i brata, a nawet na ubezpieczenie.

Matka wiedziała, czym się parał, i próbowała go od tego odwieść. Ale on, nad wiek dojrzały, zdołał ją przekonać, że to, co robił, nie było tak naprawdę nielegalne. Powtarzał jej też, że nie chce chyba, by znów popadli w nędzę, a sąd ode­brał jej dzieci.

Przerażona wizją rozpadu rodziny, matka zaczęła co rano chodzić na mszę i modlić się za duszę syna, który zszedł na złą drogę.

Kiedy Marcus skończył dwadzieścia lat, był już świetnie urządzony - choć osiągnął to wbrew prawu. Zdążył też do­paść szefa bandy, która pobiła jego ojca, i wyrównał z na­wiązką porachunki. Wykupił także garaż, w którym pracowa­li dawni wspólnicy ojca i bez pardonu wyrzucił ich na bruk. Wtedy odkrył, że zemsta może być słodka.

Matka nigdy nie pochwalała tego, co robił. Umarła, zanim zarobił pierwszy milion, modląc się do samego końca, by zszedł ze złej drogi. Początkowo miał wyrzuty sumienia, że ją zawiódł, ale z czasem przestał się tym dręczyć. Brata umie­ścił w dobrej szkole i dopilnował, by zdobył wykształcenie, co jemu nie było dane. I nigdy nie oglądał się za siebie.

Kobiety pojawiały się w jego życiu, by szybko zniknąć, gdyż tryb życia, jaki prowadził, wykluczał założenie rodziny. Cieszyło go za to szczęście Carla, który ukończył szkoły, został prawnikiem i ożenił się z ukochaną z dzieciństwa, Celią. A gdy na świecie pojawił się bratanek, a później bratanica, z radością wszedł w rolę dobrego wujka i bezwstydnie ich rozpieszczał.

Raz tylko pozwolił sobie na to, by się zakochać. Erin pochodziła z niezwykle bogatej, wpływowej rodziny i była bardzo piękna. Zafascynował ją swoją reputacją człowieka groźnego i tajemniczego i lubiła pokazywać go swoim znu­dzonym znajomym.

Niestety, sama nie polubiła ani Carla, ani przyjaciół Marcusa, wywodzących się jeszcze z dawnych chicagowskich czasów - ludzi równie mało obytych jak on sam. Marcus nie lubił opery, nie potrafił rozmawiać o literaturze, nie tracił też czasu na plotki. Gdy raz wspomniał o powiększeniu rodziny, Erin go wyśmiała. Powiedziała mu, że jeszcze przez wiele lat nie planuje dzieci, bo chce się bawić, podróżować i poznawać uroki świata. A jeśli kiedyś zapragnie dziecka, to na pewno nie z kimś, komu nawet nie chce się udawać, że jest cywilizo­wanym człowiekiem. Wtedy właśnie dotarło do niego, że Erin ceni sobie wyłącznie urok nowości, a on był dla niej co najwyżej ciekawostką przyrodniczą. I to go dobiło.

Koniec nadszedł dość nieoczekiwanie, na przyjęciu urodzi­nowym dla Erin, które wydał w jednym ze swoich największych hoteli w Miami. Gdy w pewnym momencie znikła mu z oczu, poszedł jej szukać i nakrył ją, pijaną i roznegliżowaną, wymykającą się z hotelowego pokoju nie z jednym, lecz z dwoma gwiazdorami rocka, których sam zaprosił. Tak skończył się jego piękny sen o miłości. Przyłapana na gorącym uczynku Erin wyśmiała go i powiedziała, że lubi odmianę. Wtedy życzył jej szczęścia i odszedł, nie oglądając się za siebie.

Po tym wszystkim przestał się interesować kobietami i zna­lazł sobie inne hobby. Ci, którzy z niego początkowo pokpiwali, przestali się śmiać, gdy zaczął zgarniać nagrody na międzynaro­dowych konkursach. Przy okazji poznał wiele kobiet o zręcz­nych rękach i polubił ich towarzystwo. Większość z nich była jednak sporo od niego starsza lub zamężna. A te wolne spoglą­dały na niego niechętnym okiem, gdy słyszały jego nazwisko i związane z nim plotki. Wtedy wreszcie dotarło do niego, że porządni ludzie nie chcą się zadawać z bandytą. Niedawno więc podjął decyzję. Był to zwrotny punkt w jego życiu. Nie mógł jednak na razie nikomu o tym powiedzieć.

Miał już po uszy bycia czarnym charakterem i dojrzał wreszcie do tego, by zmienić swój wizerunek. Niestety, było to niemożliwe jeszcze przez kilka miesięcy. Będzie musiał odegrać swoją rolę do końca. W obecnej chwili najpilniej­szym zadaniem było nawiązanie kontaktów z łącznikiem, który zatrzymał się w hotelu w Nassau. Nikt nie mógł go zobaczyć z tym człowiekiem, a choć Smith pilnie dbał o jego bezpieczeństwo, używanie telefonu czy nawet komórki nios­ło ze sobą spore ryzyko. Był jeszcze jeden problem. Czło­wiek, któremu miał pomóc w pewnych nielegalnych trans­akcjach, miał się zgłosić do niego tego wieczoru, lecz się do tej pory nie pokazał.

Nim cofnął się do pokoju, zgasił niechętnie cygaro, gdyż w hotelu i kasynie nie wolno było palić. W zasadzie nie po­winien narzekać, bo to on wydał zakaz po tym, jak gościł przez tydzień bratową z dziećmi. Jego bratanek, Julio, dostał ataku kaszlu od dymu tytoniowego we foyer. Wezwany le­karz rozpoznał u chłopca astmę. A ponieważ Marcus czuł się odpowiedzialny za Julia i Cosimę, zabronił palenia na terenie całego kompleksu. Decyzja ta nie przysporzyła mu popular­ności, ale on nigdy nie dbał o popularność. Sam przy tym rzadko palił, a jeśli już, to tylko cygaro. Papierosy dawno przestały mu smakować, a nałogi z zasady potępiał.

Wrócił do swojego luksusowego gabinetu. Smith, marsz­cząc brwi, wpatrywał się w rząd monitorów, kontrolujących okolice kasyna i hotelowe wnętrza. Był to człowiek w śred­nim wieku, o imponującej posturze oraz groźnym wyglądzie. Czaszkę golił na łyso, a w jego zielonych oczach w najmniej spodziewanych momentach zapalały się kpiące błyski.

- Zerknij na to, szefie - powiedział.

Marcus stanął obok niego i nawet nie musiał pytać, na który monitor popatrzeć. Natychmiast zobaczył drobną blon­dynkę, napastowaną przez dwa razy od niej większego męż­czyznę. Próbowała z nim walczyć, ale bez skutku. Kiedy napastnik się odwrócił, Marcus zobaczył jego twarz.

- Mam się tym zająć? - zapytał Smith. Marcus wyprostował się.

- Potrzebuję ruchu bardziej niż ty - rzucił, po czym wszedł do prywatnej windy i nacisnął guzik.

Delia Mason walczyła z całych sił, ale pijany mężczyzna nie chciał jej puścić. Wstyd tym większy, że ponad rok ćwi­czyła karate. Jednak nawet to jej nie pomogło, gdyż nie zdołała mu się wyrwać. Jej zielone oczy miotały błyskawice, próbowała go ugryźć, ale on nawet nie poczuł jej zębów. A przecież nie miała najmniejszej ochoty na tę. randkę. Na Bahamy przyjechała z siostrą i szwagrem, w świeżej jeszcze żałobie po śmierci matki. Liczyła na to, że dojdzie do siebie, ale jak na razie nie mogła powiedzieć, by pobyt był udany. Zwłaszcza teraz.

- Lubię babki z biglem - wy sapał napastnik, wsuwając jej rękę pod krótką czarną spódniczkę.

- Nienawidzę facetów, którzy nie rozumieją, co to znaczy „nie”! - syknęła, próbując trafić go kolanem w krocze.

Mężczyzna roześmiał się tylko chrapliwie i przycisnął ją do ściany budynku. Zaczęła krzyczeć, dokładnie w chwili, gdy jego mokre wargi zaatakowały jej usta. Wykonywał przy tym obsceniczne ruchy i głośno stękał. Nigdy dotąd nie czuła się bardziej bezsilna i przerażona. Od początku nie miała ochoty na spotkanie z tym typem, ale jej bogaty szwagier wmawiał jej, że musi mieć towarzystwo, jeśli chce się wybrać do miasta. Barb też nie podobał się ten mężczyzna, ale Barney upierał się, że Fred Warner to dżentelmen. Fred był bankie­rem. Powiedział im, że tak czy inaczej ma pewien interes w kasynie, więc chętnie połączy przyjemne z pożytecznym i weźmie ze sobą Delię. Później, czekając na nią w barze, wypił dla kurażu kilka kieliszków. Narzekał też, że musi spędzić noc z grzechotnikiem, żeby ratować swoje interesy. Delia uznała, że bredzi bez sensu, i chciała się w ostatniej chwili wycofać. Jednak Barney tak nalegał...

Wbiła zęby w dolną wargę Warnera. Zawył z bólu, a po­tem odwinął się i uderzył ją w twarz. Sparaliżowało ją na moment i już zaczęła w duchu szykować się na najgorsze, gdy kątem oka spostrzegła jakiś cień. Sekundę później Fred okręcił się wokół własnej osi i runął na ziemię.

Nieskazitelnie elegancki mężczyzna o marsowym obliczu podszedł bliżej. Choć słusznej postury, poruszał się z gracją.

- Ty sukinsynu! - ryknął Fred, próbując się podnieść. - Zabiję cię!

- Proszę, spróbuj - zachęcił go mężczyzna.

Zanim jej wybawca zdążył wykonać ruch, Delia zamach­nęła się i wyrżnęła Freda w szczękę swoją torebką.

- Auuu! - zawył, łapiąc się za policzek.

- Żałuję, że to nie kij bejsbolowy, ty pociotku skunksa! - rzuciła, czerwona ze złości.

- Pożyczę pani jeden ze swoich - zaproponował Marcus, pełen podziwu dla jej odwagi.

Fred obrzucił go złym wzrokiem.

- Co ty sobie wyobrażasz? Że kto ty jesteś? - wybełkotał, przysuwając się bliżej. Wtedy olbrzymia pięść Marcusa trafi­ła go w żołądek, a on osunął się z jękiem na kolana.

- To było miłe z pana strony! - Delia posłała nieznajome­mu uśmiech. - Dzięki!

Dopiero teraz Marcus zauważył jej podartą sukienkę i znów się zasępił.

- Co pani tu robi z tym Casanovą dla ubogich? - zapytał.

- Mój szwagier załatwił mi taką asystę - odparła z pogar­dą. - Kiedy opowiem Barb, co ten typ próbował mi zrobić, wyrzuci męża przez okno. Jak mógł podsunąć mi takie towa­rzystwo?!

- Kto to jest Barb?

- Moja starsza siostra, Barbara Cortero. Jest żoną Barneya Cortera, właściciela hoteli.

Marcus uniósł nieznacznie brwi. Czyżby szczęście znów się do niego uśmiechnęło?

Delia patrzyła na niego z zachwytem.

- Jestem panu taka wdzięczna. Znam zasady samoobro­ny, a nie potrafiłam sobie z nim poradzić. Przegryzłam mu wargę, ale to go nie powstrzymało. Wściekł się tylko i ude­rzył mnie. - Krzywiąc się, dotknęła obolałego policzka.

- Uderzył panią? - groźnym głosem zapytał Marcus. - Tego nie widziałem!

- Żałosny amant - orzekła, patrząc na pijanego Freda, który trzymając się za żołądek, leżał u ich stóp i głucho jęczał.

Marcus wyjął telefon komórkowy.

- Smith? - powiedział. - Zejdź tu i odstaw pewnego go­ścia do jego hotelu, ale w jednym kawałku - dorzucił. - Nie­potrzebne nam teraz dodatkowe kłopoty.

Wysłuchał odpowiedzi, zaśmiał się cicho, wyłączył ko­mórkę i spojrzał na Delię.

- Trzeba będzie zszyć sukienkę - stwierdził. Zdjął smokin­gową marynarkę i narzucił jej na ramiona. Rozgrzana od jego potężnego ciała, pachniała cygarem i drogą wodą kolońską.

Delia obrzuciła go spojrzeniem. Był bardzo przystojny, nawet z dwiema białymi bliznami, przecinającymi śniady po­liczek. Spod czarnych brwi spoglądały na nią duże, głęboko osadzone piwne oczy. Budowę miał atletyczną i wyglądał groźnie.

- Co za blizny - mruknęła, wpatrując się w niego jak urzeczona.

On także jej się przyglądał, a ciekawość mieszała się w je­go wzroku z rozbawieniem. Taka drobna, a walczyła jak lwi­ca. Był pod wrażeniem.

Winda otworzyła się i z kabiny wyszedł Smith. Potężne muskuły zdawały się rozsadzać marynarkę, kiedy się do nich zbliżał.

- Dokąd mam go dostarczyć? - zapytał schrypniętym głosem.

Marcus spojrzał na Delię i uniósł pytająco brwi.

- Zatrzymaliśmy się w „Colonial Bay”, w Nassau - wy­jaśniła.

Marcus dał znak Smithowi. Ten chwycił Freda za rękę i pociągnął go na nogi.

- Puść mnie albo cię podam do sądu! - zagroził mu Fred.

- Molestowanie seksualne to poważne przestępstwo - rzekł zimno Marcus.

- Nie macie dowodów! - wrzasnął Fred.

- Wszędzie są kamery, więc wszystko zostało zarejestro­wane na taśmie - dorzucił Marcus.

Fred wbił w niego wzrok. Alkoholowa mgła przesłaniała mu oczy. Zamrugał i grymas przerażenia wykrzywił jego twarz.

- Carrera! - wykrztusił.

- Pamiętasz mnie? Nie do wiary! Jaki ten świat mały. Fred głośno przełknął ślinę.

- Tak. To prawda. - Wyprostował się. - Przyjechałem tu, żeby z tobą pogadać - powiedział, chwiejąc się na nogach.

- Tak? To wróć, kiedy wytrzeźwiejesz - ostro odparł Marcus, rzucając mu wymowne spojrzenie.

Fred spróbował wziąć się w garść.

- Tak, jasne. Oczywiście. Posłuchaj, ta sprawa z tą małą, to... nieporozumienie. Trochę za dużo wypiłem. A ona sama się o to prosiła.

- Ty kłamco! - oburzyła się Delia.

- Mamy taśmy - powtórzył Marcus.

Fred poddał się. Spojrzał niepewnie na Marcusa.

- Ale nie użyjesz ich przeciwko mnie, prawda? Przecież jesteśmy niejako rodziną.

Marcus chciał zaprzeczyć, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.

- Jeszcze jeden taki numer, a będziesz naprawdę po­trzebował rodziny, żeby ci wyprawiła pogrzeb. Rozumiemy się?

Fred pobladł.

- Tak jest. Jasne. - Wyrwał się z rąk Smitha. - Chciałem się trochę zabawić. Gdyby nie to, że byłem pijany, nie tknął­bym jej nawet palcem! Przepraszam!

- Zabierz go stąd - zwrócił się Marcus do Smitha, a gdy pijany Fred nadal przepraszał i próbował się usprawiedliwić, uciszył go jednym wymownym spojrzeniem.

- Ja... ja do ciebie zadzwonię... - wyjąkał Fred. Marcus skinął nieznacznie głową, tak by Delia tego nie zauważyła, a potem ujął ją pod rękę.

- Chodźmy. Trzeba wziąć igłę i nitkę i zszyć pani sukien­kę, bo nie może pani wrócić w tym stanie do hotelu.

Delia nadal nie potrafiła połapać się w tym wszystkim. Wyglądało na to, że Fred zna jej wybawcę, a nawet się go boi. Co więcej, wymieniali porozumiewawcze sygnały. Kim jest ten przystojny, potężnie zbudowany brunet?

- Ależ ja pana nie znam - powiedziała, kręcąc głową.

- Najpierw szycie, potem prezentacja. Ze mną jest pani absolutnie bezpieczna.

- To samo mówił mój szwagier - przypomniała, otulając się szczelniej marynarką Marcusa. - Że z Fredem będę abso­lutnie bezpieczna.

- Tak, ale ja nie muszę atakować kobiet w ciemnych alej­kach. Powiem nawet, że bywa odwrotnie.

Mówiąc to, uśmiechał się, a ona pomyślała, że podoba jej się jego uśmiech. Wzruszyła ramionami, a kąciki jej pełnych ust także uniosły się w górę.

- W porządku. Dzięki.

- Przyszedłem tu tylko po to, żeby panią wesprzeć - powiedział, prowadząc ją do windy. - Gdyby miała pa­ni broń, sama znakomicie poradziłaby pani sobie z tym typem.

- Nie jestem tego taka pewna - stwierdziła. - On był nieludzko silny.

- Jak prawie wszyscy pod wpływem alkoholu czy narko­tyków.

- Nie wiedziałam - zająknęła się lekko.

- To pani pierwsze doświadczenie z pijakiem? - zapytał, gdy winda wiozła ich w górę, do jego biura.

- No, niezupełnie - wyznała - ale czegoś takiego nigdy dotąd nie przeżyłam. Mam wrażenie, że pijacy ciągną do mnie jak pszczoły do miodu. W zeszłym miesiącu poszłam na przyjęcie z Barb i Barneyem. Jakiś pijany facet uparł się, żeby ze mną zatańczyć, a potem zwymiotował na środku pokoju. A na urodzinach Barb gość, który wypił za dużo, przyczepił się do mnie i przez cały wieczór wtykał mi paczkę papierosów. A ja nie palę - dorzuciła z westchnieniem.

Marcus zaśmiał się cicho.

- To przez tę pani buzię. W pani wzroku jest tyle współ­czucia. Żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się takiemu spoj­rzeniu.

W jej zielonych oczach zamigotały iskierki.

- Naprawdę? Pan nie wygląda mi na człowieka, który potrzebuje czyjegokolwiek współczucia.

- Na ogół rzeczywiście nie potrzebuję - odparł. - Jeste­śmy na miejscu.

Odsunął się, żeby wypuścić ją z windy.

Wysiadła i rozejrzała się dokoła, zaskoczona. Puszysty dy­wan miał kolor szampana, meble były mahoniowe, a zasłony dobrano kolorem do dywanu i mebli. Na ustawionych wzdłuż ściany monitorach można było obejrzeć wnętrze każdego po­mieszczenia w kasynie. Był też barek z wysokimi stołkami obi­tymi skórą, komputery, telefony i faksy. Delia, która nie przepu­ściła ani jednego filmu z Jamesem Bondem, pomyślała, że pomieszczenie to przypomina centralę szpiegowską.

- No, no - powiedziała cicho. - Jest pan szpiegiem?

Roześmiał się i pokręcił głową.

- Nie zdałbym egzaminu. Nie lubię martini.

- Ja też nie - przyznała się z uśmiechem.

Marcus wskazał jej drzwi, za którymi znajdowała się ol­brzymia łazienka.

- Na drzwiach wisi szlafrok. Proszę się w niego przebrać, kiedy zdejmie pani sukienkę, a ja postaram się o igłę z nitką i zajmę się naprawą.

Zawahała się i spojrzała na niego zalęknionym wzrokiem.

- Przecież wszędzie są kamery - powiedział. - Nic takie­go nie uszłoby mi na sucho. Szef ma oczy z tyłu głowy.

- Szef? - powtórzyła. - Ach, rozumiem. Właściciel kasy­na, tak?

Marcus skinął głową.

- A pan jest... ? - omal nie powiedziała „wykidajłą”, jed­nak ten człowiek prezentował się zdecydowanie zbyt ele­gancko, by być ochroniarzem. - Jest pan pracownikiem ochrony? - poprawiła się.

- Coś w tym rodzaju - odparł. - Proszę się przebrać. Mia­ła pani dość przygód jak na jeden wieczór. Proszę się nie obawiać, jestem ostatnią osobą, która chciałaby panią skrzywdzić.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin