Legendy miasta Poznania.doc

(282 KB) Pobierz
DZIECKO LASU

Poznań
Legenda o kamieniu z czarcim pazurem

 

Dawno temu, kiedy w Poznaniu dopiero zaczynała się rozkrzewiać wiara chrześcijańska, na Ostrowie Tumskim wybudowano kościół pw. Najświętszej Maryi Panny. Właśnie do tego niewielkiego kościółka przychodziła okoliczna ludność wypraszać u Matki Boskiej różnorodne łaski. Nie mogły tego zdzierżyć szatańskie moce. Sam Lucyfer zwołał naradę, w której wyznaczył kilku biesów do zlikwidowania kłopotliwego kościółka. Przybyli więc nocą na poznańską wyspę, zakasali rękawy i do roboty. Postanowili wyrwać kościół razem z fundamentami i wrzucić go do przepływającej obok Warty. Pracowali jak szaleni przez całą noc, ale budowla była solidnie wymurowana i nie udało jej się ruszyć nawet o centymetr. W końcu zapiały koguty i biesy jak niepyszne wróciły do piekieł. Rankiem, kiedy pobożne niewiasty przyszły na jutrznię, zobaczyły dziwne ślady na jednym z kościelnych kamieni. Doliczono się tam dziesięciu wydrapanych śladów po  diabelskich pazurach.

 

Poznań
Legenda o koziołkach z ratuszowej wieży

 

Kiedy po wielkim pożarze miasta odbudowano ratusz, postanowiono zamówić u mistrza Bartłomieja z Gubina specjalny zegar na ratuszową wieżę. Nie każde miasto było stać na taki wydatek, a że Poznań był wtedy jednym z najbogatszych miast, rada miejska postanowiła hucznie uczcić to ważne wydarzenie. Zaplanowano wydać wielką ucztę, na którą miały zjechać do Poznania najważniejsze osobistości. Pracy było co nie miara, a kucharz uwijał się jak w ukropie. Na główne danie miał podać pieczeń z sarniego udźca. Do obracania pieczeni na rożnie został wyznaczony mały kuchcik Pietrek. Goście już zaczęli się zjeżdżać, na rynku robiło się coraz tłoczniej, tyle ciekawych rzeczy do obejrzenia, a sarni udziec piecze się tak powoli. W dodatku sam mistrz Bartłomiej opowiadał mu rano o mechanizmie zegara, o kółkach, które powoli się obracają cichutko tykając. Opowiadał o ciężarkach, które poruszają zegarowy mechanizm. A tu trzeba siedzieć i pilnować pieczeni. W końcu Pietrek nie wytrzymał i postanowił tylko na chwilkę zostawić pieczeń i chociaż raz spojrzeć na zegar i na te wszystkie wspaniałości na poznańskim rynku. Przecież nie będzie go tylko kilka minut. Niestety nieobecność kuchcika przeciągnęła się ponad miarę, pieczeń spadła do ognia i spaliła się na węgielek. Przerażony chłopiec nie stracił głowy. Pobiegł ile sił w nogach na pobliską łąkę, gdzie mieszkańcy miasta wypasali swoje zwierzęta., porwał dwa koziołki i siłą zaciągnął je do ratuszowej kuchni. Koziołki czując, że ich koniec jest bliski, w ogólnym zamieszaniu wyrwały się chłopcu i uciekły na wieżę. Tam na oczach zgromadzonej gawiedzi przestraszone zaczęły się trykać rogami. Widok koziołków tak rozbawił burmistrza, wojewodę i wszystkich gości, że darowali Pietrkowi jego winę, a zegarmistrzowi polecili wykonanie specjalnego mechanizmu, który uruchamiałby każdego dnia zegarowe koziołki. Od tego czasu codziennie w samo południe, kiedy trębacz gra hejnał pokazują się zgromadzonej gawiedzi dwa trykające

Nagle huk jakowyś się rozległ, iskry z komina poleciały i dym czarny zasnuł kuchnię. To udziec sarni obsunął się z rożna i runął w sam środek ognia. - Pali się, pali się krzyknął co sił w piersiach Pietrek kucharski pomocnik. - Co ja się koziołki

 

Poznań
Legenda o koziołkach z ratuszowej wieży 2

 

 Zdarzyło się to pewnego, ciepłego, wrześniowego dnia 1551 roku podczas rozbudowy ratusza - najważniejszego gmachu miejskiego. Pracami kierował znamienity architekt włoski Jan Baptisto Qadro.Dla mieszkańców Poznania szykowała się nie lada atrakcja. Oto bowiem po roku pracy mistrz Bartłomiej Wolff z Gubinia zaprezentować miał zegar, który przez poznańskich rajców zamówiony został. Pomyślano go umieścić na ratuszowej wieży, by służył wszystkim mieszkańcom nadwarciańskiego grodu oraz tym, którzy doń przyjeżdżają.
Wokół ratusza gromadził się tłum mieszkańców, którzy na uroczyste uruchomienie zegara czekali. Dzień to był wszak nadzwyczajny, bowiem na uroczystość ową przybyć miał sam pan wojewoda z małżonką. Mistrz kucharski Mikołaj kończył właśnie na rożnie przypiekać najważniejsze danie dzisiejszego dnia - udziec sarni. pocznę, co ja pocznę !? - rwał sobie resztki włosów z głowy imć Mikołaj. Każda minuta, którą zegar mistrza Bartłomieja odliczał już próbnie, była teraz na wagę złota. Pietrek biegł od jatki do jatki, szukając mięsa na nową pieczeń, ale wszystkie były pozamykane. Pognał więc dalej uliczkami za miejskie mury, aż zatrzymał się dopiero na nadwarciańskich łąkach.I wtedy usłyszał ten dźwięk. Beczenie? Spostrzegł dwa malutkie tłuściutkie białe koziołeczki pasące się na łące, uwiązane do palika. Niewiele myśląc zerwał postronek i dalej gnać z koziołkami do ratusza. Nie przyznał się Mikołajowi, że ukradł koziołeczki z nadwarciańskiej łąki. Rozwiązane koziołki beknęły, odbiły się kopytkami i tyle je w kuchni widziano. Pietrek w krzyk i za nimi. Ale zwinne zwierzaki były szybsze. Już, już wydawało się Piotrkowi że je dogania, a one hyc na schody i dalej przed siebie, na wieżę. Koziołki wskoczyły na górną półkę i przecisnęły się na gzyms znajdujący się pod zegarem. Tymczasem pod ratuszem gwar się znaczny zrobił. To wojewoda ze swą małżonką nadjeżdżali. Czekał już na nich nie tylko lud Poznania, ale i rajcy miejscy, i sam pan burmistrz, który godnie wojewodę przywitać miał. I oto już miał wojewoda przez burmistrza wiedziony na ratuszowe schody wchodzić, gdy nagle, mimo szpaleru straży, jakowaś kobiecina do nóg wojewody padła, płaczem się zanosząc: -Okradli mnie, okradli niegodziwie... Jaśnie wielmożny wojewodo, pomóż biednej wdowie, uczyń sprawiedliwość...
Zamieszanie straszne się zrobiło. Toć to Pietrek, burmistrzowy kuchcik, moje koziołeczki z łąki, gdzie się pasły, ukradł i do ratusza je przyciągnął. Pewnie się już na rożnie smażą, oj, ja nieszczęśliwa...- zanosiła się płaczem staruszka. Ale gdy na chwilę umilkła, a wojewoda już chciał coś powiedzieć, by sprawę rozstrzygnąć, gdzieś jakby z nieba coś beknęło.
Wszyscy równocześnie w górę spojrzeli. Widok zaś, który ujrzeli był taki, że do dziś się o nim w Poznaniu opowiada. Oto na gzymsie, nad zegarem, bodły się pobekując wesoło dwa białe, małe koziołeczki. Tymczasem imć Mikołaj i Pietrek do nóg wojewody padli. Mikołaj całą historię o spalonej sarniej pieczeni co do joty wojewodzie opowiedział. A potem o Pietrkowych koziołkach i ich ucieczce. Rozbawiła wojewodę ta historia. Kradzież Pietrkowi wybaczył, a strażnikom koziołki z wieży zdjąć nakazał i oddać je właścicielce. A potem na ratuszu uczta wspaniała się odbyła, a braku sarniej pieczeni nikt nie zauważył. Ale wojewoda, co rusz do historii z koziołkami wracał i w końcu wspólnie z burmistrzem ustalili, że na pamiątkę tego zabawnego wydarzenia zobligują mistrza Bartłomieja, by zegar swój o mechanizm z koziołkami wzbogacił. O pełnej godzinie koziołki miały się na wieży pokazywać i bóść wesoło jak tego pamiętnego dnia. Poznańskie koziołki tak jak przed wiekami rozbawiły wojewodę, do dziś bawią wszystkich tych, którzy w samo południe przed poznańskim ratuszem stają, głowy wysoko do góry zadzierając...- Boże kochany są , są... Żywe... O tam wysoko na wieży...

 

PRZEDZIWNA HISTORIA O KOZIOŁKACH POZNAŃSKICH

 

Działo się to roto pańskiego 1551, za panowania wielce miłościwego króla Zygmunta Augusta.

Czasy były spokojne, skarbiec miejski zasobny, dlatego też sławetni ojcowie miasta Poznania uradzili zgodnie, by na rozbudowywanym właśnie ratuszu ufundować zegar okazały, który by wydzwaniał godziny, półgodziny i kwadranse służył obywatelom wszystkich stanów. Zawarli też w tej materii kontrakt uroczysty z mistrzem cechu zegarowego, imć Bartłomiejem Wolfem z Gubina, który podjął się takowy zegar wykonać. Właśnie nadszedł umówiony termin — 15 września pomienionego roku, i mistrz Bartłomiej postanowił zaprezentować radzie miejskiej wykonany przez siebie zegar, umieszczony już kilka dni wcześniej na wieży ratuszowej.

Zeszli się na tę uroczystość wszyscy rajcy miejscy, zaproszono burmistrzów z innych miast wielkopolskich, zapowiedział swój przyjazd nawet sam jaśnie wielmożny wojewoda poznański. Wkoło ratusza zebrała się wielka ciżba pospólstwa, ale straż miejska miała surowo przykazane, by wpuszczać do ratusza jeno dostojników miejskich i zaproszonych gości. W sali rozstawiono już stoły, wyciągano z piwnic omszałe gąsiory ze stuletnim węgrzynem i miodem kruszwickim i przygotowywano pieczywa i cukry. Najwięcej roboty miał dnia tego imć pan Gąska, kuchmistrz poznański, któremu sam burmistrz polecił przygotować na ucztę pieczeń sarnią szpikowaną słoniną z papryką, jako że był to przysmak wojewodziński. Stał więc imć pan Gąska od wczesnego ranka przy ognisku, lewą ręką obracał rożen z pieczenia, a prawą raz po raz polewał skwierczącą sarninę roztopionym masłem przyprawionym gorzkimi migdałami, cynamonem i muszkatułową gałką. Wkoło rozchodziła się woń tak smakowita, iż kuchcikowi Pietrkowi, który od rana z powodu rozgardiaszu i bieganiny ledwie kęs chleba zjeść zdołał, aż ckniło na wnątrzu. Spoglądał więc pożądliwie na stojący na ławie obok komina dzban z piwem, z którego mistrz Gąska raz po raz pociągał sobie z lubością, że aż mu grała spocona grdyka. Myślał Pietrek, że pryncypał wyrozumie wymowne spojrzenie oczu jego i da mu się napić choć krztynę, ale mistrz Gąska, zajęty sarnią pieczenia, ani spojrzał w jego stronę.Wtem przed ratuszem zagrała trąbka i krzyk się rozległ wśród pospólstwa:

—  Jadą, już jadą!

—  Trzymaj rożen! — krzyknął kuchmistrz do Pietrka i wyskoczył z kuchni, by popatrzeć na przyjeżdżających gości.             

Pietrkowi było w to graj! Wsparł rożen o komin, a sam przypiął się jak pijawka do dzbana z piwem.

—  Co za wspaniałe piwo, jeszcze takiegom nie pił w życiu swoim — mruczał Pietrek mlaskając językiem.

Nagle stała się rzecz straszna. Rożen obsunął się z komina i na wpół upieczony sarni udziec runął w sam środek ogniska. Czarny dym wypełnił całą kuchnię. Pietrek oderwał się od dzbana z piwem i zaczął wrzeszczeć, jakby go ze skóry obdzierano.

—  Pali się!... Pali się!...

Gdy imć pan Gąska przybiegł na ratunek, było już za późno: z sarniego udźca pozostał tylko czarny, skwierczący węgiel. W pierwszym porywie złości mistrz Gąska porwał Pietrka za kark i tłukł w niego jak w bęben, aż się zasapał ze zmęczenia. A potem złapał się z desperacji za głowę:

—  Co ja teraz pocznę nieszczęsny! Wojewoda wprawdzie jeszcze nie przyjechał, ale lada chwila przybyć może, a tu nie mam pieczystego na stół!

Użaliwszy się w ten sposób, raz jeszcze wytatarował skórę biednemu Pietrkowi, a potem skoczył po radę do ochmistrza. Za chwilę był już z powrotem z dukatem w ręku. Wcisnął pieniądzów dłoń Pietrkówą i krzyknął:

-— Chybaj, a żwawo do kramu rzeźnickiego i przynieś tu w te pędy ćwiartkę cielęciny, zrobimy nową pieczeń. Pietrek otarł kułakiem łzy z oczu, zacisnął dukata w garści i skoczył ku jatkom, ile miał siły w nogach. Ale gdzie tam! Była przecież niedziela i wszyscy rzemieślnicy w odświętnych strojach poszli pod ratusz na zegarowy festyn. Biegał więc Pietrek na próżno od jatki do jatki i bębnił pięściami w zawarte dźwierza kramów. Wreszcie ręce opadły mu ze zmęczenia i łzy napłynęły do oczu z wielkiej żałości. Nagle coś zabeczało wedle niego raz i drugi. Obejrzał się Pietrek i widzi: na małej łączce, tuż za ostatnim kramem pasą się upalikowane dwa tłuste, białe koziołki. Niewiele myśląc porwał Pietrek za powrózek i popędził z koziołkami w stronę ratusza. Posłyszał jeno za sobą jakiś rozpaczliwy krzyk niewieści, ale nic na to nie zważał. Za chwilę był już w zadymionej kuchni.

—  Panie majstrze! — wołał zasapany — cielęciny nie ma, bośmy oba zabaczyli, że to dziś niedziela, wszystkie jatki zawarte na amen! Ale przywiodłem ze sobą dwa tłuste koźlaki z nich też będzie można zrobić pieczeń!

—  Widzę, żeś nie w ciemię bity!—zawołał uradowany Gąska.—Rozpętaj koźlęta i podłóż drew na ogień, a ja skoczę po nóż. Zrobimy taką pieczeń, że i sam jaśnie wojewoda, chociaż myśliwy zawołany, nie pozna się: sarna li to, czy koza!I z wielkiej uciechy zaśmiał się całą gębą. Rozwiązał Pietrek powrózek koźlętom, a potem podkładał drwa na komin i dmuchał w żar przygasły. Na to tylko czekały koziołki: beknęły z uciechy i prysnęły w otwarte drzwi.

Skoczył Pietrek z krzykiem za nimi, one hyc na wschody, on na wschody, one hyc na wieżę, coraz wyżej i wyżej, aż wdarły się hen wysoko na gzyms okienny wedle zegara mistrza Bartłomieja, gdzie bez drabiny nijak wleźć nie było można. Usiadł Pietrek na ostatnim stopniu wschodów i zapłakał głośno jak bóbr nad swoją dolą nieszczęsną. Przybiegł za nim mistrz Gąska, popatrzył w górę na stojące na gzymsie koziołki i takoż z desperacji siadł na wschodach:

—  Już nas dziś nic nie uratuje! Taka jest widać wola boska!

Tymczasem poszóstna kareta zadudniła przed ratuszem. Wysiadł z niej sam

jaśnie wojewoda z wojewodziną, Skłonił się przed nimi burmistrz z godnością i powiódł dostojnych gości do sali radzieckiej. Wtem zastąpiła im drogę siwa staruszka:

—  Sprawiedliwości! Jaśnie wielmożny panie! Sprawiedliwości!—wołała łkając. — Obrabowali mnie przy niedzieli! W biały dzień! Jak zbójcy!

Burmistrz poczerwieniał z gniewu jak indor i krzyknął na babinę, którą znał przecie dobrze:               —  Co też wy wygadujecie, Maciejowo! Któż was to obrabował? Upiłyście się, czyście się może blekotu najadły?

Ale Maciejowa nie ustępowała.

—  Janinie pijana! Obrabował mnie wasz kuchcik, Pietrek, ukradł mi parę moich ślicznych koźląt. Biegłam za nim i krzyczałam. Do ratusza je tu przywiódł. Pewnie je tu zaszlachtowano!

I znów zalała się łzami i zaczęła lamentować:

—  Litości, jaśnie wielmożny wojewodo!  Litości dla biednej wdowy i jej koziołków!,..

Wojewoda nasępił groźnie brwi, targnął sumiastego wąsa i zwrócił się do gospodarza grodu poznańskiego:

—  Widzę, mości burmistrzu, że nieporządki tu u was jakoweś się wkradły i zamiast gościny, sądy wojewodzińskie sprawować tu będziemy musieli.

Nagle wysoko na ratuszu zabeczało coś raz, drugi i trzeci.

—  Koziołki moje, koziołki!—zakrzyknęła Maciejowa. — O tam,,, tam!... śliczności wy moje!...Wszyscy jak na komendę zadarli głowy ku górze i oczom nie chcą wierzyć. Wysoko na wieży ratuszowej, tuż nad zegarem stoją na gzymsie dwa białe koziołki, bodą się łbami i beczą uciesznie. W tym momencie wypadł z ratusza kuchmistrz naczelny, imć pan Gąska, ciągnąc za ucho Pietrka. Przypadł do kolan wojewody i ze skruchą wielką jął mu opowiadać całą historię o nieudanej sarniej pieczeni. W miarę opowiadania wojewoda rozchmurzał z wolna swoje oblicze, a gdy kuchmistrz zaczął się rozwodzić o ucieczce koziołków na wieżę nie mógł już utrzymać urzędowej powagi, tylko zatknąwszy dłonie za pas słucki śmiał się długo i serdecznie, aż tłusty brzuch trząsł mu się pod kontuszem, a łzy szczerej uciechy nabiegły do oczu i spływały po siwych wąsach.

—  Cha cha cha!... A.to ci heca!... Cha cha cha!...

Niedawna konsternacja zamieniła się "w ogólną wesołość. Burmistrz wysłał natychmiast strażników na wieżę, którzy zdjęli pocieszne koziołki i oddali je w ręce uradowanej Madejowej, a wojewoda dorzucił jej jeszcze dukata na obrok dla nich. A potem odbyła się wspaniała uczta, choć już bez sławnej sarniej pieczeni imć patia Gąski. W końcu mistrz Bartłomiej zaprezentował swoje arcydzieło.

Zegar posiadał trzy tarcze z podziałem na 24 godziny i wskazówki w kształcie ręki oraz mechanizm pokazujący miesiące i zmiany księżyca. Wszystkim gościom i rajcom miejskim bardzo się on zegar podobał, sławili więc pod niebiosa wielką naukę i kunszt mistrza Bartłomieja. A burmistrz i wojewoda —dla upamiętnienia krotochwilnej przygody z koźlę-

tami Maciejowej — obligowali mistrza z Gubina, iżby do zegara dołączył jeszcze odpowiedni mechanizm z koziołkami. Mistrz Bartłomiej przyrzekł solennie i słowa dotrzymał. Jeszcze tego samego roku zegar ratuszowy rozpoczął swoją miejską służbę. Po każdej wydzwonionej godzinie wybiegały z okienka dwa białe koziołki i bodły się rogami ku uciesze wszystkich mieszkańców grodu, a żaków szczególnie. I służył tak niezmordowanie ów sławny zegar z koziołkami aż do roku pańskiego 1675, kiedy to podczas sierpniowej nawałnicy piorun uderzył w wieżę ratuszową i wzniecił ogromny pożar. Po ostatniej wojnie i odbudowaniu ratusza zegar znów rozpoczął wydzwaniać godziny. A w samo południe, gdy z wieży rozlega się hejnał, wybiegają z okienka nad zegarem dwa białe koziołki i bodą się pociesznie rogami. I znów jak za dawnych czasów mieszkańcy Poznania spoglądają na nie radośnie i uśmiechają się. Bo jak Polska długa i szeroka — nie ma w niej takiego drugiego ratusza i takich bodących się w południe białych koziołków.

 

 

I    Poznań
      Legenda o królu kruków

 

Na wieży poznańskiego ratusza mieszkał strażnik, który obserwował, czy do miasta nie nadciągają obce wojska, albo czy gdzieś nie wybuchł pożar. Razem z nim mieszkał jego syn Bolko – chłopiec, który kochał wszystkie zwierzęta. Potrafił wyleczyć psa z kulawą nogą, złamane skrzydło sroki, a nawet chore koty i króliki. Pewnego razu, gdy obserwował z góry miasto, wprost pod jego nogi spadł ranny kruk. Chłopiec bardzo troskliwie zaopiekował się ptakiem, opatrzył złamane skrzydło, spędzał przy nim każdą wolną chwilę. Pewnej nocy na ptasim posłaniu ujrzał karzełka w długim królewskim płaszczu i w koronie na głowie. Karzełek przemówił do niego ludzkim głosem." Drogi Bolku! Przyszedłeś mi z pomocą, kiedy byłem chory i słaby. Musisz wiedzieć, że nie jestem zwykłym ptakiem, ale królem kruków. My ptaki, nie zapominamy przysług, które nam ktoś wyświadczy. Zostawiam Ci srebrną trąbkę, która ma czarodziejską moc. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował pomocy, zagraj na niej, a przybędę do Ciebie razem z moimi poddanymi." A teraz żegnaj!
Po tych słowach karzełek zamienił się z powrotem w kruka, skoczył na okno i odfrunął. Na jego posłaniu została tylko mała srebrna trąbka. Mijały lata. Bolko sam został strażnikiem, tak jak niegdyś jego ojciec. Pewnego razu pod mury miasta podeszła wroga armia. Rozpoczęło się oblężenie i wydawało się, że już nic nie uchroni miasta od zguby. Wtedy Bolko przypomniał sobie króla kruków i jego obietnicę. Nie traktował jej serio, ale w obliczu takiego niebezpieczeństwa należało wykorzystać każdą szansę na ocalenie. Z dziecinnego schowka wydobył już nieco zakurzoną trąbkę, pobiegł na wieżę i zagrał najpiękniej jak potrafił. Po chwili na horyzoncie zaczęły pojawiać się ptaki, w takiej ilości, że nad miastem zrobiło się ciemno. Zaczęły z taką zaciętością atakować oblegające miasto wojska, że ludzie nie mieli szans w nierównej walce. Poznań był znów wolny! Tylko Bolko wiedział skąd nadleciała niespodziewana pomoc i na pamiątkę tego zdarzenia z ratuszowej wieży codziennie wygrywał taką samą melodię jaką przywołał króla kruków. Ten jednak już nigdy się nie pokazał, a od tego czasu wszyscy następcy Bolka grają codziennie hejnał, taki sam, jak ten, którym niegdyś Bolko uratował Poznań.

 

II    TRĘBACZ RATUSZOWY I KRÓL KRUKÓW

 

Powiem wam dziś pewną piękną historię o ratuszu poznańskim. Ratusz poznański znacie z pewnością wszyscy, a przynajmniej znacie wy wszyscy, którzy mieszkacie w Poznaniu, a wy, kochani, mieszkający tam dalej, poza Poznaniem, widzieliście już zapewne ratusz poznański choćby na obrazku, na fotografii. Jest to najpiękniejszy gmach Poznania, a jeden z najpiękniejszych w całej Polsce. Wznosi się on na Starym Rynku od sześciuset lat, a dumna jego, wysoka, niebotyczna wieża pamięta jeszcze pełne chwały czasy Jagiellońskie.

Z wieży tej roztacza się widok na całe miasto-i daleką okolicę. W wieży, tuż pod wielkim zegarem, znajduje się od dawien dawna izba tak zwanego trębacza ratuszowego. Trębacz ratuszowy był w dawnych czasach warownikiem miejskim, to znaczy czuwał stale, we dnie i w nocy nad bezpieczeństwem miasta. Jeżeli na przykład gdzieś w mieście wybuchnął pożar, wtedy trębacz ratuszowy trąbił na alarm, wzywając mieszkańców do gaszenia pożaru.

Otóż przed wielu, wielu laty takim strażnikiem ratuszowym był zacny i wierny Przemko. Miał on synka Bolka, dla którego największą radością było przebywanie na galeryjce wieży. Przesiadywał tam też codziennie całymi godzinami. Przyglądał się ze swej wysoczyzny ludziom chodzącym ulicami,, takim maleńkim jak karzełki. I przyglądał się chmurkom na niebie, które przybierały kształty wielkoludów i koni, i smoków fantastycznych. I przysłuchiwał się głośnemu tykaniu ratuszowego zegara, który powtarzał bez przerwy swoją mowę tajemniczą:

Tyk-tak, tyk-tak, tyk-tak,

było tak, jest tak, będzie tak. A potem huczał:

Bam — bam — bom,

ludzie tam, ludzie tam,

a ja sam, służę wam,

bam, bam...

Ach, śliczny był świat tam wysoko, na wieży ratuszowej, całkiem inny niż ten mały, tam na dole, na rynku i ulicach miasta. Toteż Bolko postanowił zostać, gdy dorośnie, jeno trębaczem ratuszowym, podobnie jak ojciec jego, Przemko. Jednego razu, kiedy Bolko siedział jak zwykle na galeryjce wieży i rozmarzonym okiem patrzył w dal, nagle coś czarnego runęło u jego nóg. Bolko przeraził się ogromnie, ale uspokoił niebawem, gdy spostrzegł, że był to tylko ptak, czarny kruk. Ptak leżał u stóp jego bezsilny, z obwisłym i skrwawionym skrzydłem. Bolko był chłopcem bardzo dobrym i litościwym dla wszelkich zwierząt. Toteż, nie namyślając się długo, podniósł ostrożnie rannego kruka, pogłaskał czule po czarnym, lśniącym łebku i zaniósł do izby ojcowej. Tu wymył mu troskliwie zranione skrzydło, ranę wysmarował tłuszczem gojącym i ułożył na miękkim wełniaku, w kąciku obok swego łóżeczka. Bolko siadywał teraz całymi dniami przy kruku i pielęgnował go z serdeczną litością. I jakaż była jego radość, gdy po kilku dniach kruk wyzdrowiał już o tyle, że mógł się jako tako ruszać. Od tej chwili, skacząc zabawnie, kruk chodził wszędzie za Bolkiem niby piesek wierny za swoim panem. Aliści minął dalszy tydzień, kruk zupełnie już wyzdrowiał i wtedy jednej nocy zdarzyło się coś niezwykłego. Oto kruk wskoczył na łóżeczko i dziobem uderzył Bolka lekko kilka razy w rękę. Bolko zbudził się, otworzył oczy szeroko — i nagle stała się światłość. Przed nim stał kruk, który niebawem zmienił się w małego karzełka, w długim płaszczu purpurowym i ze złotą koroną na głowie. Bolko oniemiał z przerażenia.

Ale w tejże chwili karzełek przemówił do niego głosem smutnym, a pełnym miłości:

—  Nie lękaj się, Bolku. Ja jestem królem kruków, któremu uratowałeś życie. Pewien strzelec miejski strzelił do mnie z samopału i przestrzelił mi skrzydło. I gdyby nie twoje serce litościwe i twoja troskliwa opieka, byłbym na pewno umarł. Ale teraz nadeszła chwila, kiedy musimy się rozstać. Muszę już wracać do mego ludu kruczego. Tobie zawdzięczam dziś życie, a w podzięce za okazaną mi litość i miłość pozostawiam ci ten oto mały upominek.

Powiedziawszy to wręczył Bolkowi małą srebrną trąbkę, po czym rzekł jeszcze:

—  Gdy będziesz kiedy w potrzebie, zatrąb na tej trąbce z wieży ratuszowej, zatrąb z każdego narożnika wieży na cztery strony świata i czekaj na mnie z ufnością. A teraz żegnaj mi.

I karzełek zmienił się z powrotem w kruka, skoczył na okno, rozpostarł skrzydła i zniknął w przestrzeni, wśród ciemnej nocy... Po odlocie kruka Bolko posmutniał bardzo, żal mu było ptaka, który stał mu się towarzyszem najmilszym i zabawką, i do którego przywiązał się ca-r łym sercem. Nazajutrz wyszukał w domu mocną tasiemkę, przywiązał do trąbki, po czym trąbkę zawiesił na piersi. Odtąd już nie rozłączał się z trąbką ani na chwilę.

Minęły lata i Bolko wyrósł na dzielnego młodzieńca, pomagał ojcu w czuwaniu na wieży nad bezpieczeństwem miasta, a poza tym ćwiczył się w rzemiośle wojennym jako żołnierz miejski dla obrony miasta. I wtedy to nastały ciężkie czasy dla Poznania. Wojska nieprzyjacielskie wtargnęły do Polski, stanęły przed murami Poznania i zaczęły uderzać na nie ze wszystkich stron. Poznańczycy bronili się dzielnie, a najdzielniej walczył Bolko. Ale nieprzyjaciół było dużo. I kiedy wojska nieprzyjacielskie z wielką siłą uderzyły na bramę Wrocławską, wtedy zdawało się, że maluczko, a zdobędą miasto.

Kobiety, dzieci i starcy w popłochu chronili się do kościołów i pałacu arcybiskupiego na wyspie tumskiej, a przy zagrożonej bramie zostali jeno mężczyźni. Walczyli jak lwy, ale szeregi ich malały coraz bardziej. Bolko, widząc dokoła siebie tak straszne spustoszenie, szalał z rozpaczy na myśl, że ukochane miasto padnie ofiarą wroga. Ale wtedy właśnie przypomniał sobie z lat dziecięcych trąbkę i słowa karzełka, króla kruków:

„Gdy będziesz w potrzebie, zatrąb na tej trąbce z wieży ratuszowej na cztery strony świata i czekaj na mnie z ufnością." I Bolko powiedział sobie: Wszakże jestem teraz w wielkiej potrzebie, wszakże miastu mojemu i wszystkim mieszkańcom grozi straszne niebezpieczeństwo od wroga. Pokaż więc, trąbko moja, swoją moc.

Po czym Bolko zawołał do swych walczących towarzyszy:

—  Wytrwajcie, bracia, na stanowisku! Nie dajcie się! Ja spieszę po pomoc. Nasze będzie zwycięstwo. Wytrwajcie. Bóg i Ojczyzna! — krzyknął i pobiegł co tchu w stronę ratusza, wpadł po krętych schodach na wieżę ratuszową i na swej srebrnej trąbce zagrał z całych sił na wszystkie cztery strony świata. Gdy przebrzmiał ostatni dźwięk trąbki, Bolko wytężył wzrok i słuch. Z zapartym oddechem czekał na to, co teraz powinno nastąpić. Hen, na dole, na murach koło bramy Wrocławskiej toczyła się dalej walka zażarta i nic nie zaszło takiego, co by zapowiadało bliski ratunek dla oblężonych. Bolko niecierpliwił się coraz więcej, każda chwila oczekiwania wydała mu się wiecznością. Okrzyki walczących wzmagają się, rosną, aż w pewnej chwili wybuchają rykiem zwycięstwa. To wojska nieprzyjacielskie zaczynają przełamywać opór walczących obrońców. Bolko, zobaczywszy to, myślał już tylko o tym, że nie wolno mu stać tu bezczynnie, że musi podążyć co prędzej naprzeciw wrogom i choćby zginąć śmiercią walecznych. I już odwrócił się, by zbiec z wieży ratuszowej, gdy wtem ktoś przytrzymał go za kurtkę. Bolko spojrzał za siebie i jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał króla kruków w płaszczu purpurowym na ramionach i w złotej koronie na głowie.

—  Przywołałeś mnie — rzekł do Bolka. —Uspokój się. Pomoc już bliska.

A powiedziawszy to przyłożył do ust maleńką złotą trąbkę i zatrąbił swój sygnał królewski. I w tejże chwili na krańcach nieba pokazały się chmury czarne, które zbliżały się z błyskawiczną szybkością. Były to olbrzymie, niezliczone, tysiączne stada kruków nadlatujące ze wszystkich stron. Bolko zobaczywszy to, oniemiał całkiem ze zdumienia Zafurkotało w powietrzu, załomotało, jak gdyby grzmot szalejącej burzy, i tysiące kruków, kracząc złowieszczo, runęło z góry wprost na wojska nieprzyjacielskie. Mocnymi skrzydłami biły w twarze napastników. I wtedy stało się coś całkiem nieoczekiwanego. Wrogowie, sądząc, że to sam diabeł wystąpił przeciwko nim na czele swych wojsk piekielnych, rzucali broń i uciekali w popłochu. Ale kruki nie zaprzestały walki, a przeciwnie— rzuciły się w pogoń za uciekającymi i zabijały ich swoimi dziobami. Bolko nie posiadał się z radości. Pałającymi oczyma śledził przebieg tej dziwnej walki i ostateczną klęskę wojsk napastniczych. A kiedy ostatni już wróg legł pod ciosami potężnych kruków, wtedy dopiero ocknął się i odwrócił się, ażeby podziękować swemu wybawcy. Ale króla kruków już nie było. Znikł niepostrzeżenie. Bolko dojrzał go w oddali, lecącego wysoko na czele swych zwycięskich wojsk kruczych. Zerwał więc czapkę z głowy i krzyknął za odlatującymi:

—  Żegnaj mi, królu kruków! Dzięki ci, dzięki stokrotnie za zwycięstwo! Radość wielka zapanowała w mieście z powodu pogromu wroga. Bolka w nagrodę

za uratowanie miasta od wroga obnoszono tryumfalnie po wszystkich ulicach i obrano wójtem miasta Poznania. A dla uczczenia tego niezwykłego zwycięstwa postanowiono, ażeby trębacz ratuszowy od tej pory grał hejnał zwycięski króla kruków stale co godzinę z czterech narożników wieży. Hejnał ten słyszymy po dziś dzień. Kruki co prawda już jnie przylatują, ponieważ srebrna trąbka króla kruków zginęła bezpowrotnie. Bolko upuścił ją z wieży przerażony widokiem zbliżających się stad kruczych. I mimo poszukiwań— trąbki czarodziejskiej już nie odnaleziono. Przepadła bez śladu. Pozostał jednak hejnał, który nam gra.

 

I   Poznań
    Legenda o Ludgardzie

 

Dawno temu kiedy Poznań był jeszcze całkiem młodym miastem, młody książę Przemysł II zaczął szukać żony. Miał ambitne plany zjednoczenia rozbitych ziem polskich, chciał zostać królem i do szczęścia brakowało mu tylko żony i syna, który przejąłby po nim dziedzictwo. Idealną kandydatkę na żonę – piękną Ludgardę, znalazł na dworze księcia szczecińskiego Barnima. Młodzi przypadli sobie do gustu i wkrótce odbył się skromny ślub w kaplicy zamkowej. Właściwe uroczystości weselne miały się odbyć za kilka miesięcy w Poznaniu. Kiedy przybyła Ludgarda do Poznania witano ją nad wyraz serdecznie. Ze wszystkich stron słychać było wiwaty na cześć książęcej pary, zewsząd płynęły życzenia długiego życia, szczęścia i licznego potomstwa. Trzy dni świętowano w mieście książęce zaślubiny, a na zakończenie odbył się turniej rycerski na dziedzińcu zamkowym. Wzięło w nim udział wielu znakomitych rycerzy, którzy zjechali na wesele z całej Polski. W szranki stanął również młody małżonek – książę Przemysł. Nagrodę zwycięzcy miała wręczyć księżna Ludgarda, a nagroda była nie byle jaka. Specjalnie na tą okazję poznańscy złotnicy wykonali misternie rzeźbiony ze złota i drogich kamieni wieniec laurowy, a książę Pan dołożył jeszcze od siebie miecz rycerski.  Goście zajęli honorowe miejsca i turniej się rozpoczął. Wśród okrzyków widzów, powoli wykruszali się poszczególni rycerze, aż na placu boju pozostało ich dwóch. Jeden w jasnej, bogato zdobionej zbroi, o którym mówiono, że to sam książę Przemysł i drugi tajemniczy rycerz w czarnej zbroi, którego nikt z gości nie znał. 
Ruszyli więc do ostatniej, decydującej walki. Długo szala zwycięstwa nie mogła przechylić się na żadną stronę, widać było, że stanęli naprzeciw siebie równej rangi mistrzowie. W końcu jednak zmęczenie zaczęło dawać się we znaki i tajemniczy wojownik w czarnej zbroi zadał przeciwnikowi decydujący cios. Nie był on śmiertelny, ale na tyle mocny, że książę wypadł z siodła. Turniej miał swojego zwycięzcę! Kiedy nadszedł moment wręczenia nagród, zwycięzca zdjął hełm i oczom zdumionych widzów ukazał się znany ze swojej skromności i szlachetności młody Dobiesław z możnego wielkopolskiego rodu Zarębów. 
Strzeż Dobiesławie cnoty rycerskiej, i walcz w obronie uciśnionych, tak dzielnie, jak walczyłeś w tym turnieju – z tymi słowy wręczyła Ludgarda zwycięski laur. 
Na te słowa, przyklękając na jedno kolano odpowiedział Dobiesław:
-    Pozwól o Pani, że przyjmując z rąk Twoich ten miecz i laur zwycięstwa złożę Ci przysięgę wierności. Będę odtąd Twoim paziem, a mieczem, który mi wręczyłaś będę walczył w Twej obronie, jeśli tylko zagrozi Ci niebezpieczeństwo. Pogratulował również zwycięzcy książę Przemysł,. Ale życzenia te nie zabrzmiały szczerze i od tego czasu odsunął Dobiesława od dworu. Mijały lata, życie na dworze toczyło się swoim torem, a księżna Ludgarda chodziła coraz bardziej smutna, coraz rzadziej na jej twarzy gościł uśmiech. A i książęce oblicze często było zafrasowane, znać było że coś trapi książęcą parę. Nic dziwnego, kołyska przeznaczona dla książęcego potomka ciągle była pusta. 
W końcu ulegając złym podszeptom, książę otoczył swoją żonę wrogimi dwórkami, które śledziły każdy jej krok, a jej komnaty zamieniły się niemal w więzienie. 
Pewnej zimy, kiedy los Ludgardy był już prawie nie do zniesienia pojawił się na zamku w mieszczańskim przebraniu rycerz Dobko. Przypadł do nóg swojej pani i rzekł:
-    Pani moja, przybyłem aby Cię ostrzec. Coraz głośniej słychać, że książę czyha na Twoje życie. Jedź Pani ze mną, uchodź z zamku!
-    Z zamku ujść nie mogę, ale weź szlachetny Dobku mój pierścień i zawieź go do mojego dziada do Szczecina. Niech on mi ruszy z pomocą. .Pojechał więc Dobiesław na Pomorze, ale nie zdążył wrócić z odsieczą, bo z rozkazu księcia uduszono Ludgardę w jej komnatach. A działo się to w 1283 r. Książe poniósł srogą karę za swoją zbrodnię. W 1295 r. koronował się na króla Polski, dziedzica się nie doczekał, a kilka miesięcy później nieopodal Rogoźna na orszak królewski zapadli Brandenburczycy, którzy wymordowali śpiących po nocnej biesiadzie rycerzy. Powiadali, że z samym księciem walczył i go pokonał tajemniczy rycerz w czarnej zbroi, ale nikt już nie dojdzie czy faktycznie była to zemsta Dobka Zaręby za jego ukochaną Ludgardę. Faktem jest natomiast, że od czasu jej tragicznej śmierci, na murach zamkowych można było w księżycowe noce zobaczyć kobiecą postać sunącą w powłóczystych szatach. 

II   KLĄTWA LUDGARDY – LEGENDA POZNAŃSKA PO CZĘŚCI WYDUMANA

Wrześniowy niedzielny poranek na ulicach poznańskiej Starówki – jeszcze pusto i sennie. Idę uliczką Ludgardy, mijam potężny kościół ojców Franciszkanów. Przede mną wznosi się Góra Przemysła. W tym miejscu Przemysł I, książę wielkopolski, rozpoczął budowę zamku książęcego. W czasie lokacji miasta Poznania w połowie XIII w. była to jedynie wieża mieszkalna. Syn księcia, Przemysł II, zbudował tu zamek godny władcy państwa, na wzór palatium legnickiego księcia Henryka Brodatego. Podchodzę do pierwszego przechodnia i rozpoczynam rozmowę: – Dzień dobry Panu. Czy wie pan może, dlaczego ta ulica nosi imię Ludgardy?
– Dzień dobry. O ulicy nic nie wiem, ale podobno to wzgórze na wprost to jakieś działanie sił nieczystych, rozgniewanych na Polaków za to że przyjęli chrzest. Wolę nie rozmawiać na temat szatana, bo jeszcze można go czasem przywołać. Na przykład teraz mąci ludziom w głowach i zamek chcą odbudować za tyle milionów złotych! Przedszkole by lepiej za to zbudowali! Albo szpital! Przepraszam, spieszę się trochę…

Mroźny, grudniowy wieczór Anno domini 1283. W komnacie księżnej Ludgardy dymiło się z wielkiego komina – wilgotne bierwiona nie chciały się palić. W tej ciemnej i ponurej izbie już od kilku lat Ludgarda sama spędzała wieczory. Małżonek jej, Przemysł II, książę wielkopolski, pełen niechęci oddalił ją od siebie i żyła teraz w odosobnieniu, w wieży –  najstarszej części zamku na wzgórzu. Książę wznosił nowe mury i nowe komnaty, ale dla niej wstępu tam nie było. Wiedziała, że Przemysł czeka na potomka, którego ona dać mu nie mogła. Ludgarda nie miała żadnej zaufanej dwórki wśród służby zamkowej. Dni jej upływały w strachu o przyszłość, a nawet o życie, a karmiła się jedynie wspomnieniami. 10 lat już upłynęło, gdy na dworze dziadka Barnima I Gryfina, księcia Pomorza Zachodniego, poznała swego przyszłego męża. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Miała wówczas lat 14, była piękna i beztroska, a klejnoty, zabawy i turnieje interesowały ją bardziej niż słuchy, że młody książę Przemysł chciał przez małżeństwo z nią umocnić sojusz z Pomorzem Zachodnim przeciwko Brandenburgii. Teraz Ludgarda już wierzyła, że tak było naprawdę. Nic jej nie uratuje, jeśli nie odzyska serca i przychylności męża. Wierzyła, że po tylu latach uczynić to mogą jedynie czary…...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin