Joyce Brenda - Skradziona narzeczona.doc

(1098 KB) Pobierz

 

 

 

 

BRENDA JOYCE

 

SKRADZIONA  NARZECZONA

 

 

Tytuł oryginału: The Stolen Bride

 

 

PROLOG

 

Askeaton, Irlandia czerwiec 1814 r.

Wzywało go nieznane. Był rozdrażniony, czuł nieodparte pragnienie przygody.

Sean O'Neill przystanął na dziedzińcu domu, który należał do jego rodziny od niemal czterystu lat. Kamienne ściany odbudował własnymi rękami. Pomagał rzemieślnikom z miasteczka usunąć pokryte złuszczoną farbą framugi i zastąpić je nowymi. Klęczał na starych posadzkach, wymieniając pęknięte płytki i naprawiając inkrustacje. Wraz ze służbą czyścił każdą osmaloną klingę broni zdobiącej frontowy hol, całe rodzinne dziedzictwo. Niestety nie zdołał ocalić ogromnego gobelinu, który doszczętnie spłonął.

I orał zgliszcza, sczerniałe pola za siedzibami dzierżawców O'Neillów, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, aż ziemia znów stała się brązowa i żyzna. Nadzorował zakup i transport bydła i owiec, które zastąpiły stada wybite przez brytyjskie wojska pamiętnego lata 1798 roku. Teraz, gdy stal przy wierzchowcu obładowanym podróżnymi sakwami, na wzgórzach za domem jagnięta hasały wokół swoich mam w pierwszych promieniach brzasku.

Odbudował majątek własnym potem, własną krwią i własnymi łzami.

Odbudował Askeaton dla starszego brata, Devlina, kapitana marynarki królewskiej, który walczył na morzach z Francuzami. Przed kilkoma dniami Devlin wrócił do domu z amerykańską żoną i córką. Wystąpił ze służby i zamierzał pozostać w Askeaton. Właśnie tak powinno być.

Seana ogarnęła gorączka. Nie był pewien, czego pragnie, wiedział jednak, że zadanie już wykonał. Coś na niego czekało, coś dalekiego i ogromnego, coś, co przyzywało jak syreny żeglarzy. Miał zaledwie dwadzieścia cztery lata i uśmiechał się do wschodzącego słońca, radosny i gotów na każdą przygodę, jaką ześle mu los.

- Sean! Zaczekaj!

Drgnął. To wołała Eleanor de Warenne. Powinien był przewidzieć, że o tej porze może już być na nogach i dopadnie go, gdy będzie opuszczał posiadłość. Podążała za nim jak cień od czasu, gdy jego matka wyszła za jej ojca. Była wtedy dwuletnim dziewczątkiem, on zaś ośmiolatkiem o ponurym usposobieniu. Biegała za nim jak szczeniak za nowym panem, co go na przemian bawiło i irytowało. A kiedy harował, odbudowując rodową siedzibę, zdzierała sobie na klęczkach kolana i palce, wyłuskując z posadzki popękane kamienne płyty. W wieku szesnastu lat wysłano ją do Anglii, gdzie przestała być małą Elle, którą znał tak dobrze.

Niechętnie odwrócił się ku niej. Zawsze kroczyła zamaszyście, nie drobnym i wdzięcznym krokiem, jaki przystoi damie. To się nie zmieniło, choć wszystko inne tak. Drgnął na jej widok, gdyż była bosa i w samej tylko białej nocnej koszuli.

Po prostu nie znał kobiety, która wykrzyczała jego imię. Koszula spowijała jej ciało, eksponując krągłości panny Eleanor, nie małej Elle.

- Dokąd jedziesz? Dlaczego mnie nie zbudziłeś? Pojadę z tobą! Możemy się ścigać do kaplicy i z powro... - Zamilkła, uśmiech znikł, zdumiona, patrzyła na podróżne sakwy. I już wiedziała.

Wciąż traktował Elle jak trochę niezdarne dziecko, tyczkowatą dziewczynkę o szczupłej twarzy z warkoczami do pasa. Co się z nią stało przez ostatnie dwa lata? Kiedy jej ciało nabrało tak nieskromnych, kobiecych kształtów? I kiedy twarz się wypełniła, osiągając nieskazitelny owal?

Odwrócił wzrok od dekoltu, który skandalicznie naruszał zasady przyzwoitości. Potem od pełnych ust i bioder, które po prostu nie mogły należeć do niej. Z tego wszystkiego zarumienił się.

-Nie powinnaś tak paradować w nocnej koszuli. Ktoś może cię zobaczyć!

Poprzedniego dnia podczas kolacji zajmował przy stole miejsce naprzeciw niej. Wtedy też czuł się niepewnie, ponieważ za każdym razem, kiedy na nią spojrzał, uśmiechała się do niego, zmuszając, by nie uciekał wzrokiem. Starał się więc nie zerkać w jej stronę.

-Przecież już setki razy widziałeś mnie w koszuli - odpowiedziała niepewnie. - Sean, dokąd się wybierasz?

Zmusił się, by na nią spojrzeć. Przynajmniej oczy pozostały te same, bursztynowe, w kształcie migdałów. Potrafił w nich czytać, rozumiał każde drgnienie nastroju małej Elle, każdą myśl i uczucie. Teraz w tych oczach wyczytał strach. Zareagował natychmiast uspokajającym uśmiechem.

Zawsze czuł się w obowiązku koić jej lęki.

-Muszę jechać, ale wrócę.

-Musisz? To znaczy... ? - wykrztusiła z niedowierzaniem.

Mała Elle też czytała w jego w myślach i tak już pozostało. Nie musiał niczego wyjaśniać. Odrzekł jednak:

-Elle, coś tam jest - machnął ręką wokół, wskazał wszędzie i nigdzie - i ja muszę to znaleźć.

-Co? Gdzie? Nie! Niczego tam nie ma. Ja jestem tutaj!

Wpatrywali się w siebie. Wiedział, tak jak i wszyscy, że go uwielbiała beznadziejnie i głupio. Nikt nie pamiętał, kiedy, tak było to dawno, uznała, że go kocha, i powtarzała z mocą, że zostanie jego żoną. Seana to dziecinne paplanie tylko śmieszyło. Choć nie łączyły ich więzy pokrewieństwa, uważał ją za siostrę. Była córką hrabiego i wiedział, że kiedyś poślubi tytuł albo majątek. A może jedno i drugie?

-Elle... - Postanowił pominąć jej słowa. Nie jest już dzieckiem, na pewno nie będzie się upierać przy tych bzdurach. - Askeaton należy do Devlina. Mój brat wrócił do domu. Tu jego miejsce, a ja czuję, że gdzieś w świecie coś na mnie czeka. Muszę jechać. Chcę jechać.

-Nie! Nie możesz! - Zbladła, jej krzyk był rozpaczliwy. - Co to w ogóle znaczy? Co by miało na ciebie czekać? O czym ty mówisz? Twoje życie jest tutaj! My tu jesteśmy, twoja rodzina, ja tu jestem! A Askeaton należy tak samo do ciebie jak do Devlina!

Nie prostował, choć przed ośmioma laty Devlin kupił Askeaton od hrabiego. Zawahał się, szukając właściwych słów, które by zrozumiała.

-Muszę jechać. Poza tym już mnie nie potrzebujesz. Jesteś przecież dorosła. - Nie zdołał się uśmiechnąć. - Wkrótce wyjedziesz do Anglii i przestaniesz o mnie myśleć w tłumie kandydatów do twojej ręki. - Poniewczasie uznał tę uwagę za niezbyt stosowną. - Wracaj do łóżka.

Oczy Elle zdradzały, że podjęła decyzję. Kiedy wbiła sobie coś do głowy, nic nie mogło jej od tego odwieść. Spodziewał się najgorszego.

-Jadę z tobą, Sean.

-Wykluczone!

-Nawet nie myśl o tym, że beze mnie wyruszysz! Idę się ubrać.

Osiodłaj dla mnie konia! - Ruszyła biegiem do domu.

Dopadł ją, chwycił za ramię i gwałtownie przyciągnął. Kiedy poczuł jej ciało, opuścił go na chwilę rozum. Z wrażenia odskoczył jak oparzony.

-Wiem, że zawsze stawiasz na swoim, że każdy ci w końcu ustępuje, ja zwykle też, ale nie tym razem.

-Widzę, że od wczoraj dziwnie się zachowujesz! Unikasz mnie! Nie próbuj zaprzeczać, przy kolacji nie chciałeś nawet na mnie spojrzeć! A teraz nagle informujesz, że mnie opuszczasz!

Patrzył na koronkę nocnej koszuli, za którą rysowały się pełne piersi.

Przeraziła go własna reakcja. Natychmiast odwrócił wzrok.

-Wyjeżdżam.

-Nie rozumiem. - Do oczu nagle napłynęły jej łzy. - Po prostu zabierz mnie z sobą!

-Przecież wracasz do Anglii.

-Nie znoszę Anglii!

Oczywiście. Była dzikim kwiatem, nie cieplarnianą różą. Eleanor wychowywała się z pięcioma chłopcami. Urodziła się, by przemierzać konno irlandzkie wzgórza, a nie tańczyć kadryla na balach w Londynie.

Gdy tak stała przed nim, czas się cofnął. Wyglądała nie jak osiemnastoletnia panna, lecz jak rozżalona ośmiolatka. Po jej policzkach spływały łzy.

Przytulił ją, jak tysiące razy dawniej.

-Nie płacz... - Umilkł gwałtownie. Zamiast chudych żeber poczuł jej piersi. Odepchnął Elle, znów spłonęły mu policzki.

-Czy kiedykolwiek wrócisz? - Chwyciła go kurczowo za rękę.

-Oczywiście - odparł, usiłując się oswobodzić.

-Kiedy?

-Nie wiem. Za rok albo dwa...

-Rok albo dwa? - Rozpłakała się. - Jak możesz? Jak możesz mnie opuścić na tak długo? Już za tobą tęsknię! Jesteś moim najlepszym przyjacielem! A ja twoją najlepszą przyjaciółką! Nie będzie ci mnie brakowało?

Poddał się, ujął jej dłoń.

-Oczywiście, że będzie.

-Obiecaj. Przyrzeknij mi, że do mnie wrócisz.

-Przyrzekam.

W jej oczach lśniły łzy. Delikatnie się wyswobodził. Nadszedł czas, by wyruszyć. Odwrócił się, sięgnął po strzemię.

-Zaczekaj!

Zanim zdążył zareagować, zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła wargami do jego ust.

Elle, ta chudzina Elle, do szaleństwa odważna dziewczynka, która ze śmiechem skoczyła ze starej kamiennej wieży za domem, teraz pocałowała go w usta. I trzymał w ramionach kobietę, miękką i ciepłą, o gorących wargach.

Ogarnięty zgrozą, gwałtownie się odsunął.

-Co to było?

-Pocałunek, kretynie! - wyjaśniła wrzaskliwie, patrząc, jak oszołomiony ociera usta dłonią. - Nie spodobało ci się? - spytała z niedowierzaniem.

-Nie, nie spodobało! - wrzasnął jeszcze głośniej niż ona, a potem z furią wskoczył na konia i z góry spojrzał na Elle. Łkała, lecz bezgłośnie, przykrywała usta ręką. Nie mógł tego znieść. - Przestań płakać, proszę.

Skinęła głową z poszarzałą twarzą.

-Przyrzeknij jeszcze raz - błagała.

-Przyrzekam.

Uśmiechnęła się do niego przez łzy. Odwzajemnił uśmiech, też bliski płaczu. A potem spiął konia w galop i pomknął przed siebie, gnany bólem Elle, bólem, który sam wywołał.

Jednak po chwili odwrócił się. Już mniejsza, już w oddali, stała niczym kamienny posąg przy żelaznej bramie w białej koszuli nocnej i patrzyła za nim. Uniosła rękę. Czuł jej smutek i strach.

Też uniósł rękę, potem ruszył dalej. Nie drogą do Limerick, lecz prosto na wschód. Na szczycie pierwszego wzgórza ostatni raz zatrzymał wierzchowca. Czuł, że serce bije mu mocno, niespokojnie. Zawrócił koniem, by ujrzeć dom. Wydawał się niewielki jak zabawka, a maleńka postać w bieli nadal tkwiła przy bramie. Elle nawet nie drgnęła.

Zastanawiał się przez chwilę, czy nie miał już w zasięgu ręki tego, czego właśnie wybierał się szukać.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Adore, Irlandia

7 października 1818 r.

Za trzy dni zostanie mężatką. Jak to możliwe?

Za trzy dni wyjdzie za dżentelmena uważanego przez wszystkich za idealną partię. Za zaledwie trzy krótkie dni zostanie żoną Petera Sinclaira. Eleanor de Warenne przywarła do szyi galopującego wierzchowca.

Popędziła go, zmuszając do cwału. Było to niebezpieczne na nierównym terenie, lecz zagłuszała w ten sposób lęk. Radość z dzikiego pędu wyparła wszystkie myśli. Ziemia umykała spod końskich kopyt, rzeczywistość zostawała z tyłu. Eleanor ogarnęła euforia.

Blade niebo zwiastowało świt. Wreszcie poczuła zmęczenie, podobnie jak ogier. Wyprostowała się w siodle, zwolniła. I natychmiast wróciły myśli o rychłym zamążpójściu.

Gniadosz przeszedł w stępa. Eleanor ze wzgórza spoglądała na dom.

Adare stanowił ich siedzibę, królował w centrum posiadłości jej ojca obejmujących ziemie z trzech hrabstw, sto wiosek, tysiące farm i lukratywną kopalnię, a do tego jeszcze kilka kamieniołomów. Poniżej naga grań przechodziła w gęsty las, a jeszcze dalej w przecięte rzeką bujne zielone łąki i kipiące krzewami ogrody otaczające wielką kamienną budowlę. Choć pałac wzniesiono za panowania królowej Elżbiety, z pierwotnej konstrukcji pozostało niewiele. Odnowiony przed stu laty fronton był długim trójkondygnacyjnym prostokątem z tuzinem kolumn wspierających dach i tympanonem pośrodku. Za fasadą kryły się dwa krótsze skrzydła, jedno zajmowane przez rodzinę, a drugie zarezerwowane dla gości.

Teraz dom zaludniali jedni i drudzy. Na ślub zaproszono trzysta osób, z czego pięćdziesiąt, głównie z rodziny Petera, upchnięto we wschodnim skrzydle. Pozostali zatrzymali się w wiejskich gospodach i w Grand Hotelu w Limerick.

Eleanor przyglądała się z góry pałacowi i ogrodom. Miała na sobie bryczesy, które już dawno zabrała jednemu z braci. Po oficjalnym towarzyskim debiucie przed dwoma laty powinna jeździć konno w damskim siodle i w stosownym dla damy stroju. Ponieważ wychowała się z trzema rodzonymi braćmi i dwoma przybranymi, uznała to za absurd. Jeździła więc o świcie, na męskim siodle i w męskim stroju. W spódnicy, w damskim dosiadzie nie mogłaby przecież skakać przez płoty. Ludzie z towarzystwa, w tym jej narzeczony, gdyby ujrzeli ją, jak galopuje, siedząc okrakiem, doznaliby wstrząsu.

Oczywiście nie zamierzała do tego dopuścić. Chciała przecież wyjść za Petera Sinclaira, czyż nie?

Dlaczego więc była taka niespokojna? Wprawdzie zamierzała poślubić Petera, lecz dziś, zaledwie kilka dni przed ceremonią, zaczęły dręczyć ją wątpliwości. Brały się one przede wszystkim z tego, że nie wiedziała, czy Sean jeszcze żyje.

Ruszyła stępa w dół. Sean zostawił ją cztery lata temu, a przed rokiem się z tym pogodziła. Pewnego ranka obudziła się przerażająco świadoma smutnej rzeczywistości. On odszedł i nie wróci. Brak wieści oznaczał, że jest martwy.

Spędziła kilka dni samotnie w swoich pokojach, płakała po utracie najlepszego przyjaciela, chłopca, z którym przeżyła dzieciństwo, mężczyzny, którego kochała. Czwartego ranka poszła do hrabiego, który samotnie siedział w pokoju śniadaniowym.

-Jestem gotowa do małżeństwa, ojcze. Chciałabym, żebyś wyznaczył odpowiedniego kawalera. - Gdy hrabia spojrzał na nią ze zdumieniem, dodała: - Niech to będzie ktoś z tytułem i zamożny, dobrze, gdyby lubił polowania jak ja, no i niechby był choć trochę atrakcyjny.

-              Eleanor... - Hrabia powoli wstał -... podjęłaś słuszną decyzję...

-              Tak, wiem - ucięła.

Oddaliła się, żeby nie zdążył zapytać, skąd ta nagła odmiana. Nie miała ochoty na rozmowy o swoich uczuciach.

Przedstawiono ich sobie miesiąc później. Peter Sinclair był dziedzicem tytułu hrabiowskiego i majątku w Chatton, pochodził z bardzo zamożnej rodziny. Był przystojny i czarujący. Doskonały jeździec, a ponadto hodowca koni wyścigowych. Po doświadczeniach z dwoma rozpustnymi Anglikami, którzy narzucali się jej przez cały towarzyski sezon, obawiała się nieco jego angielskiego pochodzenia, jednak Peter swoją postawą rozwiał jej lęki i szybko go polubiła. Wkrótce potem - pośpiech wynikał z jej zaawansowanego wieku - ogłosili oficjalnie zaręczyny.

A teraz Eleanor czuła się jak na koniu, który poniósł. Będąc doświadczonym jeźdźcem, wiedziała, że najlepszym ratunkiem jest wtedy zeskoczyć.

Nigdy jednak w całym swoim dwudziestodwuletnim życiu tego nie uczyniła. Przeciwnie, swoją wolą i umiejętnościami zmuszała w końcu zwierzę do posłuszeństwa. Powtarzała sobie, że kobiety przed ślubem się denerwują i nie ma w tym nic niezwykłego. W końcu jej życie miało się na zawsze odmienić. Przeprowadzi się do Chatton, będzie mieszkała w Anglii, prowadziła dom, a po jakimś czasie urodzi dziecko. Boże, czy naprawdę temu wszystkiemu podoła?

- Gdybym tylko wiedziała, co się stało z Seanem - szepnęła.

Nie znała jednak jego losu. Jej ojciec i Devlin szukali go latami, miał jednak często spotykane nazwisko i każdy trop okazywał się w końcu fałszywy. Jej Sean O'Neill rozpłynął się w powietrzu.

Pomyślała po raz setny, że nie powinna była go puścić. Próbowała go wprawdzie zatrzymać, jednak zbyt szybko zrezygnowała.

Eleanor osadziła wierzchowca w miejscu i mocno zacisnęła powieki.

Peter byłby doskonałym mężem i bardzo go lubiła. Sean zniknął. A poza tym nigdy nawet nie spojrzał na nią tak jak Peter. Narzeczony jest czarującym i inteligentnym blondynem. Ma bzika na punkcie koni, podobnie jak ona. Każda angielska debiutantka uznałaby go za pierwszorzędną zdobycz.

Ścisnęła boki ogiera łydkami, energicznie ruszając. Okłamywała się. Ceniła Petera, jak jednak mogłaby za niego wyjść, póki pozostaje choćby najmniejsza szansa, że Sean żyje? Z drugiej strony, nie mogła przecież złamać umowy!

Ogarnęła ją panika. W Londynie poniosła klęskę. Nienawidziła balów, na których spotykały ją afronty. Bo była Irlandką, bo była wysoka i wolała konie od przyjęć. Anglicy traktowali ją protekcjonalnie. Także w Chatton poniesie klęskę, tego była pewna. Nawet Peter, kiedy pozna ją lepiej, też stanie się protekcjonalny.

Po prostu nie dorosła i nigdy nie dorośnie do roli jego żony.

Prawdziwe damy nie myślą nawet o konnych galopadach w męskim siodle i bryczesach, w ogóle nie myślą o jeżdżeniu wierzchem. Choć nie, bo niektóre uczestniczą jednak w gonitwach za lisem, ale na pewno nie ćwiczą oka w strzelectwie i nie biorą lekcji fechtunku. Damy uwielbiają za to zakupy i plotki, którymi ona się brzydzi. Peter nie zna jej zbyt dobrze, w ogóle jej nie zna.

Czuła się tak, jakby Sean stał obok niej, jakby jego srebrzyste oczy ją oskarżały. Gdyby jej nie zostawił...

Eleanor znów poczuła się jak na koniu, który poniósł. Ceremonia miała się odbyć za trzy dni i jeszcze do niedawna oczekiwała jej z przyjemnością. Zerwanie zaręczyn wywołałoby skandal. Po prostu opanowała ją przedślubna gorączka, nic więcej. Peter jest doskonałą partią.

Ponownie zatrzymała wierzchowca i zamknęła oczy, usiłując przywołać obraz, który raz na zawsze rozwieje wszystkie wątpliwości. Ujrzała się w ślubnej sukni z długim trenem i z koronkowym stanikiem ozdobionym perłami. Peter stał przy niej, przystojny blondyn we fraku. Złożyli śluby i Peter unosił jej welon, żeby ją pocałować. Lecz zamiast Petera ujrzała wysokiego bruneta o zadziwiająco srebrzystych oczach.

- Sean, odejdź! Zostaw mnie, proszę!

Zepchnęła go w najgłębsze zakamarki pamięci, zakopała, lecz teraz, zaledwie parę dni przed ślubem, wychynął. Znała Seana O'Neilla od dziecka. Jego matka owdowiała wskutek straszliwej rzezi urządzonej przez Brytyjczyków, a jej ojciec, wówczas też wdowiec, poślubił Mary O'Neill, przyjmując wraz z nią Seana i jego brata. Choć nigdy prawnie nie adoptował chłopców, z ojcowską miłością wychowywał ich razem z trzema własnymi synami i Eleanor.

Tyle wspomnień! Jako dziecko uważała Seana za księcia, choć pochodził ze zubożałej katolickiej szlachty. Dreptała za nim wszędzie, nie odstępowała na krok. Na początku był miły, nosił ją na ramionach albo odprowadzał za rękę z powrotem do niani. Kiedy jednak Eleanor trochę podrosła, zaczął się irytować. Ukrywała się na przykład w pokoju, kiedy pobierał lekcje, a potem doradzała, jak ma rozwiązać zadanie domowe. Sean odpowiadał, żeby pilnowała swojego nosa, a przecież na przykład z arytmetyką, choć młodsza, radziła sobie lepiej. Jeśli akurat zamierzał wagarować, wiedziała o tym i podążała za nim nad staw - także chciała łowić ryby. Sean próbował odstraszać ją robakami, lecz efekt był taki, że mała Elle pomagała mu nadziać przynętę na haczyk. Także to potrafiła lepiej od niego.

- No dobrze, chudzino, możesz zostać - mówił.

Niemal codziennie przemierzał wraz z braćmi konno ziemie Adare. Eleanor jechała za nimi na starym tłustym kucu walijskim, nie dając się zniechęcić. Najczęściej Sean pozwalał jej w końcu odesłać kuca do stajni i siadać za nim na prawdziwym wierzchowcu.

Najbardziej jednak lubiła szpiegować i kraść. Ukryta w schowku, podsłuchiwała Seana, kiedy rozmawiał z braćmi. Fascynujące dyskusje star- szych chłopców, których na ogół nie rozumiała. Albo zabierała cenne przedmioty Seana - ulubioną książkę, scyzoryk, but - żeby się upewnić, że o niej nie zapomniał. Ścigał ją potem po domu albo ogrodzie, krzyczał wściekle, żądał zwrotu swojej własności. Eleanor uwielbiała te gonitwy, wiedząc, że

Sean jej nie złapie, jeśli mu na to nie pozwoli, bo biegała szybciej od niego.

Uśmiechnęła się na te wspomnienia. Zeskoczyła już z konia i stała w pewnej odległości od stajni, ogier z zadowoleniem skubał trawę, a ona miała w oczach łzy. Sean odszedł. W głębi serca może pragnąć jego powrotu, może za nim tęsknić, ale co dobrego z tego wyniknie? Prosta logika podpowiadała, że gdyby mógł wrócić - albo gdyby chciał - już by tu był. Ponadto Sean nigdy nie dał żadnego sygnału, by żywił do niej jakieś inne niż braterskie uczucia.

Eleanor dostrzegła, że z domu wyłonił się wysoki, muskularny brunet, jej starszy brat Tyrell. Tak bardzo zajmowały go sprawy państwowe, hrabstwa i rodzinne, że nie spędzali razem wiele czasu, nie znała jednak nikogo tak sympatycznego jak on i nikogo, na kim można by było tak bardzo polegać. Pewnego dnia zostanie głową rodziny i każdy problem, czy to osobisty, czy inny, będzie trafiał do niego do rozstrzygnięcia. Ucieszyła się, że go widzi.

Tyrell uśmiechnął się do niej.

-Cóż za ulga, że nic ci się nie stało. Zobaczyłem cię przez okno i kiedy zsiadłaś, wydało mi się, że coś jest nie w porządku.

Mimo smutku zmusiła się do uśmiechu.

-Nic mi nie jest. Wyprowadziłam Apolla, by skubnął zielonej trawy, i tyle.

-Ejże, przecież ustaliliśmy, że nie będziesz jeździć w taki sposób, kiedy jest tu tylu gości.

Usiłowała utrzymać uśmiech, umknęła jednak spojrzeniem.

-Dzisiaj po prostu musiałam.

-Co się stało? - Spojrzał na nią uważnie. Drgnęła, nie mogła odegnać wizerunku Seana.

Czuła w jakiś sposób jego obecność. Rozejrzała się wokół, ujrzała jednak tylko ogrodnika z synem na trawniku.

-Kobiety przed ślubem zwykle dłużej sypiają, żeby poprawić urodę - zakpił przyjaźnie Tyrell.

-Dłuższy sen nie ujmie mi wzrostu - odparła cierpko - a piękne kobiety zwykle nie są wyższe od swoich mężów.

-Zamarzył ci się wyższy mąż? Trochę za późno na zmianę.

A niech to! Od razu pomyślała, że głową ledwie sięgała Seanowi do podbródka. Przygryzła wargę.

-Bardzo lubię Petera - rzekła niepewnie. - Nie obchodzi mnie, że kiedy jestem boso, patrzymy sobie prosto w oczy.

-Cieszy mnie to, bo on darzy cię głębokim uczuciem - odparł z powagą Tyrell. - Wczoraj wieczorem, podczas tańców, nie mógł oderwać od ciebie wzroku. I trzykrotnie cię poprosił, a przecież wiesz, że czwarty raz byłby skandalem - zakończył ze śmiechem.

-To dlatego, że strasznie tańczę, ciągle mylę krok - rzuciła cierpko. - Naprawdę uważasz, że mnie kocha? Wnoszę w to małżeństwo fortunę.

-To oczywiste, Eleanor. Dlaczego płaczesz? Drgnęła. Zdała sobie sprawę, że jest gotowa wyznać Tyrellowi prawdę. Tak bardzo potrzebowała powiernika.

-Tyrell, mam w głowie mętlik - usłyszała własny szept.

-Powiedz, co się dzieje. - Wskazał kamienną ławkę. Eleanor przekazała bratu wodze i usiadła. Ogarnęła ją dziwna desperacja.

-Naprawdę lubię Petera. Jest bardzo inteligentny, dowcipny i uprzejmy... Miło spędzać z nim czas. Wiesz, że nie cierpię balów, jednak w ostatnich miesiącach, pod opieką Petera, rzeczywiście dobrze się bawiłam.

-Jest dla ciebie znakomitą partią. Cała rodzina jest w tym zgodna.

Przy nim stajesz się wreszcie wytworną damą.

-Bo się staram... - Nagle zerwała się ławki. -Tyrell! Prześladuje mnie obraz Seana. Nie mogę! Naprawdę nie mogę! Powinniśmy odwołać ślub.

Nie obchodzi mnie, że zostanę starą panną.

-Eleanor, o co w tym wszystkim chodzi?

-Nie wiem! Gdybyśmy chociaż wiedzieli, czy Sean... gdybyśmy wiedzieli, co się z nim stało. Zdaję sobie sprawę, że już go pogrzebałeś w duchu. A jednak nadal za nim tęsknię. Bardzo...

Objął ją ramieniem.

-Kochałaś go przez całe życie i nigdy do końca nie wyrzucisz z serca, natomiast Peter jest dla ciebie wspaniałą partią. Nie mogę wprost wyrazić, jak cieszy mnie fakt, że i on jest w tobie szczerze zakochany.

-I on? Więc i niby ja? Nie rozumiesz?! Jak mogę wyjść za mąż, skoro moje serce płacze za innym? I skoro czuję, że Sean jest tutaj i chce mnie powstrzymać? Wiesz, co to dla mnie oznacza? Dobrze wiesz. Mam zostać żoną Petera Sinclaira, przenieść się do Chatton, rodzić jego dzieci. - Spojrzała na brata błagalnie.

-Nawet gdyby Sean tu był, coś by się zmieniło?

-Oczywiście! Domyślam się, co chcesz mi powiedzieć. On nigdy nie dbał o mnie tak jak Peter. Przecież zdaję sobie z tego sprawę.

-Wszystkie panny denerwują się tak przed ślubem - zauważył. - Może tylko szukasz pretekstu, żeby odroczyć ślub albo z niego zrezygnować?

-A jeśli masz rację? Co powinnam zrobić?

-Czekałaś na Seana niemal cztery lata. Chcesz czekać następne cztery?

-I cztery, i dziesięć... On nie jest martwy, Tyrell. Ja to wiem. Ja to czuję. On żyje. Bardzo mnie zranił, ale kiedyś wróci i opowie, co się wydarzyło.

-Mam nadzieję, że tak się stanie - odparł ponuro Tyrell. - Jakiś mędrzec rzekł kiedyś, że nie wybieramy sobie miłości, tylko ona wybiera nas. Prawdziwa miłość nigdy nie umiera, Eleanor.

-Co mam więc uczynić? - zapytała z rozpaczą.

-Wcale się nie dziwię, że w przededniu ślubu nękają cię takie myśli - powiedział ostrożnie. - Byłoby dziwne, gdybyś zapomniała o Seanie. Nie oznacza to jednak, że powinnaś rezygnować z małżeństwa z Sinclairem.

Gwałtownie uniosła głowę.

-Przestań tak kluczyć i dobierać słowa. - Chwyciła go za rękaw. - Po prostu powiedz wszystko szczerze.

-Chciałbym, żebyś miała własne życie. Własny dom i rodzinę, radość z dzieci. Sean nigdy nie odwzajemniał twoich uczuć, a ponadto nie wiemy, gdzie jest i czy kiedykolwiek wróci. A Sinclair zapewni ci przyszłość.

Sądzę, że odrzucenie jego oferty byłoby błędem. Taka okazja się nie powtórzy. Nie chodzi o twój wiek, choć i to nie jest bez znaczenia, lecz o to, że Sinclair jest dla ciebie naprawdę wspaniałą partią.

Jednak te argumenty nie trafiały do niej, mimo że były takie oczywiste i poza nimi nic istnieć nie miało prawa. Ogarnięta rozpaczą, przygarbiła się, milczała.

-Sinclair jest człowiekiem honoru - mówił dalej brat. - Zarówno z urodzenia, jak i charakteru to prawdziwy dżentelmen. Gdybyś złamała umowę, z pewnością by to uszanował, a nawet zrozumiał, choć bardzo by cierpiał, gdyż naprawdę cię kocha. Czy jednak w ogóle rozważasz taką możliwość? Liczysz, że Sean wróci i, co jeszcze mniej prawdopodobne, nagle się w tobie zakocha?

Musiała się z tym zgodzić. Tyrell miał rację. Dała słowo Peterowi Sinclairowi, a jakiś inny wariant to... to absurd.

-Oczywiście gdyby Sinclair był ci zupełnie obojętny, nie chciałbym, żebyś za niego wychodziła - dodał cicho Tyrell. - Jednak z tego, co widzę, wynika, że go lubisz. Z przyjemnością odkryłem, że znów potrafisz się śmiać, Eleanor. No i nigdy nie sądziłem, że ujrzę, jak się uśmiechasz, tańcząc kadryla.

W tym momencie podjęła decyzję.

-Mam szczęście. - Wcale tego nie czuła. - Któraż kobieta może sama dokonać tak ważnego wyboru? Co zatem wybrać? Peter jest utytułowany, bogaty i przystojny. Jest miły i mnie kocha. Musiałabym być kompletną idiotką, żeby z nim zerwać dla człowieka, który mnie nie chce, którego tu nie ma i który być może nie żyje.

-Nie jesteś idiotką - odparł Tyrell z szerokim uśmiechem. - Muszę przyznać, że odetchnąłem z ulgą. Trudno mi nawet wytłumaczyć, jaką radość ci sprawi posiadanie własnej rodziny.

Powtórzyła w myślach, że ma szczęście. Musi przestać myśleć o Seanie. I koniec z wątpliwościami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin