Nie ma ceny na miod akacjowy - Stanisław Kowalewski.pdf

(3626 KB) Pobierz
Wszystko
zaczęło się od ujadania Azora. Azor szczekał gwał-
townie, po chwili odezwał się jeden i drugi pies z sąsiedztwa,
ale Azor wciąż szczekał najgłośniej i najbardziej zawzięcie.
— Co się stało temu psu? — powiedział ojciec. — Chyba czuje
obcego. Że też nikt go nie uciszy.
— Przecież wszyscy od świtu pracują
w
polu — wyjaśniła mat-
ka.
— Wyjrzę — powiedział Przemek i wyszedł na ganek.
Stanął, rozejrzał się. Na drodze pusto tylko gdzieś na końcu
wsi widać było koło spółdzielni niebieską nysę, z której wyłado-
wywano jakieś towary.
Nagle w kępie bzów, rosnących obok ganku, coś zaszeleściło,
Przemek drgnął zaskoczony.
Z krzaków wyłonił się wysoki jegomość w brązowej, skórzanej,
mocno zniszczonej wiatrówce z powystrzyganymi frędzlami.
— Przepraszam, kolego — zwrócił się do Przemka. — Czy ta
wieś wymarła? Nikogo nie widać, tylko psy szczekają.
— Wszyscy są w polu — powiedział Przemek i bardzo się zdzi-
wił, że komuś trzeba tłumaczyć rzeczy tak oczywiste, jak obec-
ność mieszkańców wsi przy żniwach.
Spojrzał uważnie na tamtego. Duża blond grzywa spadająca
na ramiona wyglądała jak peruka. Twarz niby to młoda i zara-
zem zniszczona, zmięta jakaś. Niby młodzieniec, kolega, a jed-
nocześnie już dobrze przez czas nadgryziony.
— Co mi się tak przypatrujesz? — rzucił przybyły.
— Bez szczególnego uzasadnienia — odpowiedział Przemek. —
Nowa twarz, więc patrzę.
— W porządku. A powiedz mi, kolego, jeszcze jedno.
— Słuchani.
— Podobno w tej wsi mieszkają starowierzy.
— Mieszkają.
— Da się z nimi żyć?
— Dlaczego nie?
— Dziwacy z nich.
— Czemu? Po prostu mają taką wiarę. Ich ojcowie byli staro-
wierami, dziadkowie, więc...
— Nic, nic — skwapliwie przerwał przybyły. — Tak się pytam,
z prostej ciekawości. I co oni, ci starowierzy, cerkiew tu mają
czy jak?
— Mają.
— Gdzie jest ta cerkiew?
— Cerkiewka? A stoi trochę dalej. Pójdzie pan jeszcze sto me-
trów w lewo i wyjdzie pan prosto na cerkiewkę.
— Dużo tu letników?
— W każdym domu ktoś jest — wyjaśnia cierpliwie Przemek.
— Jezioro zaraz za wsią, las, więc są i letnicy.
— Przemek — głos ojca od strony pokoju — z kim rozma-
wiasz?
— Jeden pan się informuje.
— To wyjaśnij i wracaj. Zaraz wychodzimy nad jezioro.
— Nad jezioro, nad jezioro — uśmiecha się nieznajomy. —
Wszyscy nad jezioro, znaczy się, a inni w polu.
— Zawsze się ktoś znajdzie, kto pilnuje obejścia.
— Przed kim tu i czego pilnować — dziwi się nieznajomy i na-
chyla się wprost do ucha Przemkowi. — A dziewczyny jakieś
lepsze są we wsi?
— Nie wiem — odpowiada krótko Przemek.
— No to dziękuję i cześć — mówi tamten. — Zabieraj się, kole-
go, z rodziną nad jezioro.
— Jeszcze zobaczę — odpowiada Przemek.
Nieśpiesznie, z godnością opuszcza ganek i wraca do pokoju,
— Kto to był? — pyta matka.
— Jakiś facet.
— Długo z nim rozmawiałeś.
— Wypytywał się o wszystko. Ciekawy.
— Kręcą się różni — burczy ojciec. — Najlepiej z takimi nie
wdawać się w długie rozhowory. Zabierasz się z nami, Prze-
mek? Idziemy nad jezioro ryby łowić.
Przemek patrzy wymownie na ojca, który z kąta wyciąga kilka
wędek, siatki i wiaderko, cały wędkarski rynsztunek.
— Sam się przejdę.
— Jak wolisz.
— Pójdę, wykąpię się, popływam.
— Tylko uważaj z tym pływaniem — wtrąca matka.
— Nie martw się, mamo,
Matka się krząta, pakuje do płóciennej torby kąpielowe ko-
stiumy, jakieś owoce.
— Umówiliśmy się z profesorem. Weźmie nas swoją łodzią.
— Bardzo dobrze — rzuca Przemek. — Z profesorem tata ma
szansę.
— Szansę? — obrusza się ojciec. — Co roku tu przyjeżdża, więc
oczywiście zna jezioro jak własną kieszeń. Ale tak w ogóle...
— Tak w ogóle taty żaden wędkarz nie zagnie.
— Nie schlebiaj ojcu — mówi matka. — Pewno znowu go
chcesz na coś naciągnąć.
— Ja? — zdumiewa się nieszczerze Przemek. I po chwili: —
Nawet jeśli, to co... Potrzebny mi jest nowy blok rysunkowy.
— Tutaj? Blok? — matka się śmieje.
— Zabiorę się z kimś autostopem do miasteczka i kupię, tyl-
ko...
— Zapatrzyłeś się na tych z pleneru — mówi matka.
— Na nikogo nie potrzebowałem się zapatrzyć. Po prostu lu-
bię to.
— Wiemy, wiemy — uspokaja matka. — Będziesz kiedyś Ma-
kowskim; jeśli nie Picassem.
— Tato — rzuca nagląco Przemek.
— W porządku — odpowiada ojciec. — Jak wrócę, pogadamy i
ewentualnie... Teraz nie ma już czasu.
Oboje wychodzą, jeszcze z progu matka woła:
— Uważaj z kąpielą!
Przemek w milczeniu potrząsa głową. Chwyciwszy na sobie
wzrok ojca robi wymowny gest, ukazując rozmiary ryby, jakiej
złowienia życzy wędkarzom.
Przez chwilę kręci się niezdecydowanie po pokoju, potem wy-
chodzi na werandę, zabiera suszące się na sznurku spodenki
kąpielowe. Zamyka drzwi, klucz kładzie pod dziurawe wiadro,
stojące obok ganku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin