Było to za sto lat - Kiryl Bulyczow.pdf

(3223 KB) Pobierz
Część pierwsza
GOŚĆ Z PRZESZŁOŚCI
A JEŚLI ZA DRZWIAMI JEST ANAKONDA?
Rodzice Koli to jeszcze niestarzy ludzie, nie mają nawet czter-
dziestki. A sami uważają się za całkiem młodych — kupili łódź
motorową, teraz ją malują, cackają się z nią, wciągają na brzeg,
spuszczają na wodę, majstrują przy silniku, spraszają gości,
pieką wspólnie szaszłyki i śpiewają pieśni. Podróżnicy z nich
jednak od siedmiu boleści, zupełnie nie potrafią korzystać ze
swego szczęścia. W ubiegłym roku pływali przez dwa tygodnie
po Wołdze, a w sumie zrobili sto kilometrów — można pęknąć
ze śmiechu. Kola nudzi się z nimi, ich romantyka mu nie
w smak, zbyt komfortowa. W tę kwietniową niedzielę również
kategorycznie odmówił malowania drogocennej „Czajki”.
Oświadczył, że ma nazajutrz klasówkę. Rodzice tak się ucieszyli
z jego poczucia odpowiedzialności, że nawet nie nalegali. Oka-
zało się więc, że Kola ma przed sobą absolutnie wolną niedzie-
lę, bez rodziców, bez obowiązków i może wzorem greckiego fi-
lozofa Epikura spędzić ją li tylko dla własnej przyjemności.
Kiedy się obudził, rodziców już nie było. Na stole leżała kar-
teczka z prośbą o kupienie kefiru oraz jeden rubel.
Rankiem wolny dzień wydaje się nie mieć końca. Dlatego też
Kola się nie spieszył. Włączył radio na pełny regulator i począł
się zastanawiać, do kogo by tu zadzwonić. Było wcześnie, wszy-
scy przyjaciele z pewnością jeszcze spali, postanowił więc pójść
po kefir. Wziął pieniądze, torbę, puste butelki i wyszedł na klat-
kę schodową.
Po schodach, prosto na niego, szli dwaj sanitariusze, niosąc
złożone nosze. Obaj byli w starszym wieku, dobrze zbudowani,
podobni do tragarzy, tyle że w białych czapkach i fartuchach.
Kola się zatrzymał. I wtedy zauważył, że drzwi od sąsiedniego
mieszkania są uchylone i słychać stamtąd jakieś głosy. Sanita-
riusze weszli z noszami właśnie tam. Coś musiało przydarzyć
się sąsiadowi, Mikołajowi Mikołajewiczowi.
Sąsiad mieszkał sam, często jeździł w delegacje, a gdzie praco-
wał — Kola nie miał zielonego pojęcia. Po chwili drzwi się
otworzyły, sanitariusze wynieśli nosze na klatkę schodową. Na
noszach leżał Mikołaj Mikołajewicz, blady, okryty prześciera-
dłem po samą szyję. Z tyłu szedł młody lekarz z pękatą wali-
zeczką.
Przystanął w drzwiach i spytał:
— A co z mieszkaniem?
W tejże chwili Mikołaj Mikołajewicz spostrzegł Kolę.
— Cześć, imienniku — odezwał się cichym głosem, wyraźnie
ucieszony. — Dobrze, że się spotykamy. Widzisz, serce nawali-
ło. Co za pech!
— To nic — powiedział Kola — wyzdrowieje pan.
— Dzięki za dobre słowo. Mam do ciebie prośbę: weź mój
klucz. Niedługo ma do mnie przyjechać przyjaciel z Murmań-
ska. On wie, że jeśli mnie nie zastanie, klucz będzie u was.
— Jak zwykle — odrzekł Kola. Potem zwrócił się do lekarza: —
Proszę zamknąć drzwi, panie doktorze, wezmę klucz.
Odprowadził Mikołaja Mikołajewicza aż na ulicę. Sanitariusze
ostrożnie wsunęli nosze do karetki pogotowia. Sercowcy po-
winni mieć całkowity spokój.
— Kiedy można się go spodziewać? — spytał jeszcze leżącego
w karetce Mikołaja Mikołajewicza.
— Za miesiąc. A może wcześniej. Zadzwonię do was, jak już
pozwolą mi wstawać.
— Niech pan zadzwoni, koniecznie, odwiedzę pana — powie-
dział Kola. — Może kupić owoców? Proszę, niech się pan nie
krępuje.
— Przyjaciel z Murmańska powinien przywieźć mi lekarstwo.
Liczę na twoje pośrednictwo.
— Murowane — odparł Kola. — Moi staruszkowie też chętnie
pomogą.
Karetka ruszyła co prędzej i pomknęła do kliniki Sklifasow-
skiego, jak poinformował lekarz na pożegnanie. Kola postał
chwilę, popatrzył za samochodem. Żal mu było Mikołaja Miko-
łajewicza. Był to równy gość, nie robił z siebie mentora wobec
małolatów, nie pouczał ich, jak żyć, a pogawędki z nim były za-
wsze interesujące.
Potem Kola pobiegł do sklepu kupić kefir. Płacąc w kasie, na-
macał w kieszeni klucz od mieszkania Mikołaja Mikołajewicza
i pomyślał: „Żebym tylko nie zapomniał powiesić go w przed-
pokoju na widocznym miejscu. Jak się zjawi przyjaciel z Mur-
mańska, klucz będzie pod ręką.” Wróciwszy do domu, odstąpił
od tego zamiaru. Strzeliła mu do głowy pewna myśl.
Rzecz w tym, że na biurku Mikołaja Mikołajewicza stał model
fregaty. Cały drewniany, żagle miał płócienne, wanty ze szpaga-
tu, a działa z prawdziwego mosiądzu.
Mikołaj Mikołajewicz powiedział kiedyś, że fregata jest zbudo-
wana z dwóch tysięcy elementów i stanowi dokładną kopię
prawdziwej. Kola lubił się jej przyglądać. Jeśli się nieco przy-
kucnęło i zmrużyło oczy, można było wyobrazić sobie, że frega-
ta płynie po oceanie, a żagle zwisają, ponieważ już od dwóch ty-
godni panuje cisza morska.
Kiedy Fima Korolow z jego klasy dowiedział się o fregacie,
chciał koniecznie wprosić się do Mikołaja Mikołajewicza, Kola
jednak nie palił się do tego. Fima jest gościem niezbyt miłym,
okropnie marudny, niezdarny, zawsze coś strąci, rozbije.
W końcu Firnie znudziło się wieczne przypominanie i rzekł: —
Przynieś mi wymiary tej fregaty. Chcę zbudować żaglowiec,
a brakuje mi fachowej literatury. Pomóż człowiekowi, co cię to
kosztuje.
Rozmowa miała miejsce wczoraj, a dziś Mikołaj Mikołajewicz
zachorował. Wieczorem wrócą rodzice, mogą schować klucz,
a Fima za nic nie uwierzy, że sąsiad trafił do szpitala — będzie
przekonany, że Kola znów się wykręca.
Z tą myślą Kola wziął ze swego pokoju kartkę papieru, linijkę,
ołówek, po czym otworzył drzwi do sąsiada. Nie przyszło mu
nawet do głowy, że postępuje niewłaściwie. Przecież gdyby spy-
tał o pozwolenie Mikołaja Mikołajewicza, tamten na pewno by
Zgłoś jeśli naruszono regulamin