Zamach na wyspe - Marta Tomaszewska.pdf

(9678 KB) Pobierz
Text © Copyright by Marta Tomaszewska
Warszawa 1973
Ilustrations © Copyrigh by Elżbieta Murawska
Warszawa 1973
Część pierwsza
PODSTĘP
1. Leszek Lu
Jeżeli kiedykolwiek zadajesz sobie pytanie, jaki jest właściwie
pożytek z małych dzieci, takich zupełnie małych, nowo
narodzonych, które wrzeszczą właśnie wtedy, gdy pragniesz
spać, brudzą pieluchy i stale domagają się jedzenia - zwróć się
do Leszka Lu, on coś o tym wie. On wie o tym takie rzeczy że
natychmiast przejdą ci wszystkie pretensje do małego intruza,
który zakłócił spokój twego domu. A jeżeli należysz do tych,
których ominęło to, bądź co bądź dosyć częste, rodzinne
wydarzenie - będziesz słuchał z zazdrością w sercu i naturalnie
zapragniesz, aby jakiś niemowlak, choćby najbardziej
zabeczany, pojawił się w twoim życiu.
O tak, Leszek Lu coś o tym wie! A bez atlasu świata nie
słuchaj jego opowieści. Choć wcale nie twierdzę, że
znajdziesz tę wyspę (zwaną czasem Wyspą Wielkich Łodzi
Żaglowych), ku której wiodło go tyle niezwykłych przygód, a
która z całą pewnością leży gdzieś na Oceanie Spokojnym,
może nawet nie tak bardzo daleko od Papeete.
Na początek zresztą wystarczy mapa Europy. Bo Leszek Lu
urodził się i mieszkał w Warszawie. Leszek Lu urodził się i
mieszkał w Warszawie, i w momencie kiedy zaczyna się ta
opowieść, już całkowicie stracił wiarę w to, że czekają go
przygody w dalekim świecie, te, o których marzył, odkąd
nauczył się czytać. Ba, aby w ogóle kiedykolwiek wydarzyła mu
się jakaś bodaj najmniejsza, najdrobniejsza przygoda! Bo
właśnie słynął z tego, że nic nigdy mu się nie przydarza.
Doszedł nawet do tego, że koledzy nie chcieli zabierać go na
obóz. „Jak Lu pojedzie, będą nudy na pudy” - mówili. I jeżeli w
ogóle tolerowali go w drużynie harcerskich komandosów
„Burza”, to przede wszystkim dlatego, że był krótkofalowcem,
jakich mało, tudzież specem od rozszyfrowywania najbardziej
skomplikowanych szyfrów.
Do tej pory najbardziej niezwykłą rzeczą w jego życiu było to,
że otrzymał takie niecodzienne przezwisko: Lu. Ale zawdzięczał
je okolicznościom prozaicznym i w ogóle właściwie takim, że
nie sposób się do nich przyznać, po prostu - wstyd. No bo jak
się przyznać, że powiedzonko: „no to go lu”, które wplatał do
rozmowy całkiem ni przypiął, ni przyłatał zresztą, przejął od
dziadka, który nie bacząc na chodzące i pełzające po ciasnym
mieszkaniu nieletnie dzieci wypowiadał je co chwila, czy miał
kieliszek w ręku, czy też nie.
Leszek Lu utrzymywał, że pierwsze słowa, jakie dotarły do
jego budzącej się z błogiego niemowlęcego otumanienia
świadomości, były właśnie te: „no to go lu”, wypowiedziane
ochrypłym głosem dziadka; i z tej to właśnie przyczyny tak
głęboko się w nim utrwaliły. Najstarszy wnuk szczęśliwie nie
odziedziczył po dziadku nic poza owym nieszczęsnym
powiedzonkiem, któremu zawdzięczał swój przydomek.
Wyrwane z odpowiedniego kontekstu brzmiało śmiesznie i na
tyle niezwykle, że stało się czymś, co wyróżniało Leszka z grupy
rówieśników.
Tak, to była jedyna niezwykła rzecz w jego zwykłym życiu, aż
do owego dnia, gdy pojawił się niemowlak.
Trzeba powiedzieć, że Leszek Lu pogodnie znosił to swoje
zwykłe życie, a było one niełatwym życiem chłopca - członka
wielodzietnej rodziny gnieżdżącej się w małym, ciasnym,
pękającym w szwach, jak ubranie ze starszego brata,
mieszkaniu (należącym notabene do zmarłego już dziadka).
Jeżeli pominąć zbytnie zamiłowanie tegoż dziadka do
wiadomej butelki - była to rodzina zgodna, kochająca się,
rodzina, w której każdy bez szemrania spełniał swoje rozliczne
obowiązki domowe.
Leszek Lu więc bez szemrania kąpał i niańczył młodsze
rodzeństwo, dyżurował w kuchni, gdy przypadła jego kolej,
chodził po zakupy - gdy przypadła jego kolej, palił w piecu,
sprzątał, a nawet robił przepierki. Wiedział, że tak musi być, że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin