Morze szumi inaczej - Stanislaw Biskupski.pdf

(3103 KB) Pobierz
Ilustrował
MIECZYSŁAW MAJEWSKI
I. W DRODZE
Kierowca kopnął szpicem buta w oponę, ukradkiem spojrzał
na chłopca siedzącego w kabinie.
— Pasowałby — mruknął.
Podniósł maskę silnika. Wszystko tu było w porządku, ale po-
trzebował tej drobnej chwili namysłu. Zagwizdał chyba sobie
tylko znaną melodię, trzasnął blachą w dół, aż przód wozu lek-
ko się zakołysał, i wsiadł do kabiny. „Zgadzałoby się" — pomy-
ślał, prześliznąwszy się jeszcze raz po twarzy pasażera. Nacisnął
starter, silnik rzęził krótką chwilę, zaskoczył, wóz zjechał z po-
bocza na siwą kostkę szosy.
— Masz szczęście. Na ogół się nie zatrzymuję. Nie lubię ma-
minsynków i tych z gitarami. Ty jesteś inny. Od razu to zauwa-
żyłem. Możesz mi mówić to-śmo, a ja od razu wiem, co i jak.
Życie nauczyło. A wiesz, co to jest życie? To jest, bracie... życie.
Nic innego. Znam je od szczenięcych lat. Młodszy byłem od cie-
bie. Po prawdzie to i nie lubię sam jeździć. Można zasnąć i w
ogóle. A tak jest do kogo gębę otworzyć. Pogadać sobie, nie?
Masz szczęście, że na mnie trafiłeś. Spisz, synku?
Nie odpowiedział. Tu, w kącie kabiny, byłoby nawet zupełnie
wygodnie, gdyby nie sterczący dokuczliwie zwój sprężyny. Od-
sunął ją ręką. Brzęknęła jak napięta struna. Słowa kierowcy nie
docierały do niego. Był za daleko od tego głosu, od tej drogi i
nawet od siebie samego w tej kabinie. Wsparty o jej ścianę pa-
trzył obojętnie na zarys nie znanej sobie twarzy przesuwającej
się wzdłuż pasma mijanych kęp leśnych, pól, zgarbionych cha-
łup przysiadłych obok szosy jak umęczone drogą wiekowe sta-
ruszki. Czas i przestrzeń równym rytmem odmierzały pionowe
kreski słupów przebiegające gładko między krawędziami
opuszczonej szyby.
Więc jak to się stało? W jaki sposób znalazł się tu, na tej dro-
dze, upstrzonej na poboczach kałużami po wczorajszej burzy,
łypiącymi utopionym w nich słońcem jak krążkiem złota rzuco-
nym w bagno?
*
...Mieszkanie było zamknięte. Nie wiem dlaczego, ale tego
właśnie dnia chciałem bardzo, żeby mama była w domu. Te pu-
ste ściany odpychały mnie zawsze. Czasem lubiłem samotność,
to prawda, ale potrzebowałem kogoś, chociażby po to, by za-
przeczał temu, że jestem wyrośniętą tyką, że ręce mam długie
jak małpolud, że poruszam się niezgrabnie i niezręcznie. Sobie
zaprzeczyć nie mogłem. Kiedy stawałem przed lustrem, wyda-
wało mi się, że to wszystko, co mówią o mnie, jest przerażającą
prawdą.
Mama przyszła później i na krótko. Potem, już przebrana, za-
trzymała się jeszcze w drzwiach, popatrzyła w moją stronę, ale
byłem pewny, że jej wzrok przenika przeze mnie jak przez
szkło.
— Kolację zrób sobie sam — powiedziała. — Wszystko jest w
szafce pod oknem... Wrócę chyba później, więc nie czekaj na
mnie i kładź się spać.
Nic na to nie odpowiedziałem i dlatego zdziwiło mnie to, co
dodała po chwili:
— Ostatecznie mnie się też coś od życia należy...
Powiedziała to takim tonem, jak gdyby miała do mnie żal. A
przecież nie mogła mieć do mnie pretensji nawet o to, co było
prawdą. Tej prawdy nie znała przecież.
Zostałem więc sam. W ogóle, jak długo pamiętam, zawsze by-
łem sam. Ojciec to był ten gładko uczesany pan, który uśmie-
chał się na fotografii do młodej kobiety — mojej mamy. Foto-
grafia wisiała nad tapczanem i patrzyłem na nią z taką samą
obojętnością, z jaką oglądałem podobne zdjęcia za szybą wysta-
wową zakładu fotograficznego. Jeżeli coś mnie interesowało, a
raczej dziwiło, to tylko to, że mama na tym zdjęciu była niepo-
dobna do siebie. Bo ojciec został prawie taki sam, jakim zacho-
wałem go w pamięci.
Więc patrzyłem na mamę i dziwiłem się, że mogła tak bardzo
się zmienić. Wydawało mi się, że zawsze byłem jednakowy i że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin