Zakladnik szaleńca - Aleksander Minkowski.pdf

(4571 KB) Pobierz
Rozdział pierwszy
Widział w snach tę wyspę: strome kamieniste brzegi, zwały
głazów porośniętych mchem, kępy ostrych traw. Wyżej karło-
wate drzewa, powykręcane reumatycznie od północnego wia-
tru. Ścieżka między nimi, pnąca się w górę zygzakiem.
Skąd w człowieku sny? To, co się zna, oglądało, przeżyło choć-
by w fantazji, wyczytało z książek — w porządku. Ale taka wy-
spa? Filip ani jej nie zwiedzał, ani nie słyszał o takiej, ani nie
oglądał na filmie.
Ścieżka wpełzała w gęstwinę leśną. Była to puszcza wielopię-
trowa. Mchy, widłaki, paprocie. Wyżej ostrokrzew, tarnina, gło-
gi. Nad nimi jałowce, młode świerki, modrzewie. I wreszcie
mocarne maszty sosen, niebotyczne dęby.
Pomruki, chrzęsty, trzaski, szmery, pogłosy westchnień i ję-
ków niesione przez echo. Czyjeś świecące ślepia w krzakach.
Nagły odór siarki. Błądzące ognie nad bagnami.
Filip budził się gwałtownie. Nie zawsze się jednak budził. Jeśli
śnił dalej, ścieżka wynosiła go na otwartą przestrzeń w pier-
ścieniu bazaltowych skał. Miał przed sobą zamek, twierdzę wa-
rowną: omszałe mury, wykusze, krużganki, ostrosłupy wież.
Czuł zapach zgnilizny, w czeluściach okien widział pulsujące
światełka. Chciał się ruszyć i nie mógł.
A od zamku w jego stronę sadziła wielkimi susami czarna be-
stia...
Dalej nie śnił nigdy. Siadał na łóżku cały mokry, z trudem ła-
piąc oddech. Jeszcze słyszał sapanie bestii, miał w nozdrzach
odór butwienia. Zapalał światło nad tapczanem. Matowe i cie-
płe, powoli zwracało mu jego świat — białe półki z książkami,
kolorowe mapy nieba, wiśniowy puchacz na podłodze, stół z
mikroskopem. Ojciec pracował w sąsiednim pokoju. Spod
drzwi niemal przez całą noc sączyła się jasna smuga. Ojcu star-
czały trzy godziny snu. Był dumny z tego. Filipowi mało było
dziewięciu, zwłaszcza gdy przerywał mu spanie koszmar senny
i trwało trochę, nim się uspokoił.
Gdyby krzyknął, ojciec nadbiegłby natychmiast. Ale Filip
wstydził się. Ojciec był geniuszem, światową sławą. Pisano o
nim w gazetach, mówiono przez radio, pokazywano w telewizji.
Na ekranie był dostojny, łagodny i nieobecny. Mówił cichym
głosem, nigdy go nie podnosił, nawet wtedy, gdy dziennikarze
zadawali mu głupie pytania, w rodzaju: „Czy wierzy pan w du-
chy? Dlaczego dwa razy dwa nie może być pięć?" „Takie pięć
mogłoby być dobrodziejstwem — odpowiedział któregoś razu.
— Gdyby przedtem obowiązywało, że dwa razy dwa to siedem".
Dziennikarka nie zrozumiała odpowiedzi. Na wszelki wypadek
zaśmiała się telewizyjnie, czyli samymi wargami, i szybko zapy-
tała, czy ojciec spodziewa się Nagrody Nobla.
Prywatnie ojciec był wariatem. Pokrzykiwał na siebie, gesty-
kulował zamaszyście, tarmosił swą gęstą siwą czuprynę, robił
miny do lustra. Czynił to wszystko, gdy sądził, że nikt go nie wi-
dzi. Filip miał swoje sposoby podglądania ojca. Dziurki od klu-
cza, szparki, szczelinki, słuchawki lekarskie, wreszcie peryskop,
który zmontował z rur odkurzacza i kilku lusterek. Ojciec był
wybuchowy, choć zawsze starał się panować nad sobą. Ale gdy
ciotka Adela, od śmierci mamy prowadząca ich dom, trzeci raz
z rzędu podała kapuśniak na słodko, ojciec wstał zza stołu
uśmiechając się zagadkowo, złożył ciotce niski ukłon i przelał
kapuśniak z talerza do wazonu z różami.
— Róże... — jęknęła ciotka Adela.
— Różowy kapuśniak — odparł ojciec z jeszcze sekretniejszym
uśmiechem. — Rytualny przysmak bractwa różańcowego Pita-
gorejczyków Nizinnych. Przywraca młodość i pamięć, droga
Adelo. Zaleciłbym łyżkę dziennie przed śniadaniem.
Ciotce Adeli Filip nawet nie wspomniał o swoim dziwnym
śnie. Napoiłaby go ziółkami. Na każdą życiową sytuację miała
ciotka Adela właściwy zestaw ziół. Różowy kapuśniak też po-
traktowała serio, albowiem jak wszyscy, wierzyła w geniusz
ojca. Filip podpatrzył, jak przelewała z wazonu do słoja zupę z
płatkami róż i jak ukradkiem rankami aplikowała sobie po łyż-
ce stołowej eliksiru.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin