04 Dzien czwarty.doc

(6080 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

Zakarpacie  2015

Dzień czwarty, sobota 8 sierpnia.

 

 

Jest jeszcze półmrok a ja muszę i to bardzo, zmniejszyć ilość płynu w organizmie, bo mnie normalnie rozsadzi. Chcę się podnieść, ale nie mogę. Trzyma mnie przy samej ziemi, jakaś niewidzialna siła i nie jest to tylko przyciąganie ziemskie. Próbuję poderwać którąkolwiek kończynę i zamiast spektakularnych efektów czuję tylko ból. Namiot stoi tak jak stał, więc w nocy walec drogowy po mnie nie jeździł. Boli mnie wszystko, nawet to czego nie mam. No tak, teraz sobie wszystko przypominam. Ta niewidzialna, boląca siła to echo wczorajszego dnia.

Tak wymęczyłem swój organizm, że teraz muszę za to odpokutować. Przemęczone mięśnie potrzebują rekonwalescencji.

Ale ja przecież muszę wstać i to teraz. Szkoda mi mojego nowego namiotu. No to na trzy i już biegnę po mokrej trawie za stóg siana. Zzzzimno z rana, ale najważniejsze, że ulga jest. Szybciutko pobiegłem z powrotem do namiotu po jakieś wdzianko i aparat. Pstryknąłem fotkę i zmykam, bo jednak jest za zzzimno.

Na zdjęciu widać posiadłość gospodarza u którego spałem. Zaraz za mną jest strach na wróble czy ma inne stworzenia, który faktycznie wczoraj wieczorem mnie trochę wystraszył. Teraz to widać, że jest to zwykły strach i na samej górze jest po prostu stara, zmęczona życiem, czapka bejsbolówka, odwrócona tyłem. W nocy tył tej czapki wyglądał na jakąś rozdziawioną gębę stwora, nabitego w męczarniach na pal. Dodać do tego bujną wyobraźnię, postać człowieka z kosą i scenerię zapadłej dziury, gdzieś na końcu zakarpackich gór i mamy niezły horror he he.

Szybko schowałem się do namiotu, bo poranek okazał się wyjątkowo chłodny i wilgotny, jak to w górach. Namiot z dwoma poszyciami jednak zdaje egzamin, bo w takich warunkach w środku temperatura jest nawet zadowalająca.

W oddali pojawił się właściciel z naręczem trawy dla królików. Zwierzątka dostały jedzonko, ale niestety nie wszystkie. Jeden osobnik został wyciągnięty za uszy i widziałem tylko solidny zamach siekierą. Zasunąłem szybko namiot i dalej już nie patrzyłem. Mięczak jednak jestem i poranna scena przyprawiła mnie o szybsze bicie serca. Miałem tylko nadzieję, że nie jestem następny w kolejce. Człowiek z kosą a właściwie to teraz z siekierą, śpieszył się do pracy, więc go już więcej nie zobaczyłem a szkoda, bo chciałem podziękować za noc.

Po dłuższej chwili pojawiła się gospodyni. Ciągła za sobą na sznurku urodziwą kozę. Przywiązała zwierzę do wbitego pala a ja postanowiłem wykorzystać sytuację i wyskoczyłem z namiotu z metalowym kubkiem, prosząc o odrobinę wrzątku na kawę. Oczywiście, że wrzątek dostałem na poranną kawusię i nawet repetę na chińską zupkę.

W międzyczasie zdążyłem nawet zrobić małą sesję zdjęciową z kozą w roli głównej.

Po śniadanku i po małej porannej gimnastyce zacząłem stopniowo wracać do prawidłowego funkcjonowania. Nawet małej głupawki dostałem.

Po czym można poznać Polaka za granicą? Oczywiście po reklamówce z Biedronki he he.

Nie pytajcie co tam miałem w środku. Przyszła pora na małe przeglądnięcie stanu Jelonka. Wczoraj nie miałem odwagi zaglądać pod spód.

Wszystko w błocie i nie widzę jakichś katastrofalnych uszkodzeń. Najważniejsze, że spód jest suchy i olej nie wycieka. Dostał wczoraj Jelon jak nigdy i najbardziej obawiałem się pęknięcia karteru silnika.

Po przyjeździe do domu znalazłem tą trasę ma mapach Google i znalazłem miejsce do którego najprawdopodobniej dojechałem. Precyzyjnie się nie dało określić, bo ostatnią cyfrę z koordynatami miałem zasłoniętą. Mniej więcej dotarłem gdzieś w okolice zielonej strzałki.

Lepiej będzie chyba widać w widoku z satelity.

Wychodzi na to, że faktycznie byłem dopiero gdzieś w połowie drogi między wsią Komsomolśk a wsią Kolochava. Skupię się jednak bardziej na tym trudnym odcinku, zatem wyraźniej będzie go widać w powiększeniu.

Kredki w ruch i już będzie wiadomo co gdzie było. Tak mniej, więcej na oko.

Wychodzi na to, że ciut dalej dojechałem w rzeczywistości, niż odczytałem to z GPS-a

Zielone kropki to rzeka, błoto na brązowo (czy coś koło tego koloru, nie wiem daltonista jestem) a karkołomny podjazd z którym sobie nie dałem rady jest na czerwono.

Pora się zbierać, bo do domu kawał drogi a ja jeszcze muszę przejechać spory kawałek tej dziurawej drogi, żeby w ogóle wydostać się na główną. Zwinąłem obozowisko i poszedłem się pożegnać z gospodynią. Gospodyni chyba właśnie obrabiała królika, bo miała ręce oblepione mielonym. Podziękowałem najładniej jak umiałem i wyciągnąłem ostatnie trzy cukierki (krówki z Biedronki) i chciałem je wręczyć. Na szczęście kobita nie odmówiła przyjęcia tych marnych trzech cukierków, ale ponieważ miała zajęte ręce robotą, skinęła żebym położył na stół. Na to czekałem, położyłem cukierki na blat a pod nimi skrzętnie schowałem 100 hrywien.

Ani właściciel, ani gospodyni nie dali mi nawet odczuć, że czegoś chcą w zamian za możliwość noclegu. Pozwolili mi spędzić noc z dobroci serca i mam nadzieję, że choć odrobinkę się odwdzięczyłem tym symbolicznym gestem za dobroć jaką otrzymałem od tych skromnych ludzi.

W razie gdybym w te rejony jeszcze kiedyś zaglądnął, zrobiłem sobie fotkę charakterystycznej kapliczki, obitej blachą ryflowaną, stojącej opodal gospodarstwa.

Naciągnąłem luźny, okurzony łańcuch i ruszyłem w drogę powrotną. Daleko jednak nie ujechałem, bo jak mnie znowu nie przypili. Tym razem musiałem się awaryjnie pozbyć cząstek stałych z organizmu. Szybkie zatrzymanie, szybkie rozpoznanie terenu, szybki bieg w krzaki i już mogę z czystym sumieniem wracać do kraju. Jednak ukraińskie żarcie niezbyt mi służy a może to jednak od tych chińskich zupek a Radomia?

Kałuże na drodze nieco przeschły i jazda slalomem coraz lepiej mi wychodzi. Nawet jakoś tak szybciej się jedzie. Może dlatego, że mam większą motywację do nawijania kilometrów i mniej rozglądam się po bokach. Poza tym to z każdym kilometrem droga robi się coraz lepsza i to co wczoraj zakrawało na jakąś drogową masakrę, dzisiaj wydaje się na całkiem niczego sobie nawierzchnię.

Cudne góry zostają gdzieś w tyle a moje myśli już pracują nad tym, którędy pojechać, jak już dojadę do tej drogi głównej?

Polecam każdemu, kto lubi nasze Bieszczady, by choć raz zaglądnął na Zakarpacie, bo to też jest bardzo ciekawy zakątek Karpat.

Po drodze minąłem sklep z chińskimi motocyklami. Dwa lata temu jak byłem na Zakarpaciu to pogranicznicy się śmiali, że jeżdżę na ‘kitajcu’ a teraz u nich też chińszczyzny zaczyna przybywać i wygląda na to, że im większe zadupie tym więcej chińskiej motoryzacji i w dodatku znakomicie odnajduje się w tym ciężkim terenie, przy raczej małej zasobności portfela przeciętnego mieszkańca.

Tak jak w tej wiosce Komsomolśk w której  sporo ludzi przemieszczało się właśnie na chińszczyźnie. Ja byłem w lecie i przejazd z jednego końca wioski na drugi do lekkich nie należał i zastanawiam się teraz jak wygląda tam życie teraz w środku zimy? Jak są jakieś śnieżyce, czy też gwałtowne roztopy to ta wioska musi być zupełnie odcięta od świata.

Pojechać tam w zimie to dopiero byłoby wyzwanie he  he.

Minąłem całą naczepę z arbuzami. Ślinka pociekła, ale pani sprzedaje wszystkie duże i nie ma jak zabrać a na miejscu przecież tyle nie zjem.

Dziurawa droga zaczyna się jednak dłużyć. Już myślałem, że dojeżdżam do głównej a to niestety jeszcze nie. Jeszcze trzeba z nią trochę powalczyć. Głównie jadę na drugim i trzecim biegu a czwórkę to tylko udaje mi się wrzucić sporadycznie. Przy tak małej prędkości za to można wszystko wypatrzeć i od czasu do czasu uwiecznić w aparacie fotograficznym.

Niektóre jeżdżące wynalazki naprawdę zadziwiają i mam wrażenie, że są przekazywane z pokolenia na pokolenie, niczym relikwie.

Ogólnie na Zakarpackich wsiach jest raczej skromnie a w niektórych bardzo skromnie, ale co jakiś czas widać, że komuś się powodzi bardziej. Nie wiem, czy to miejscowi oligarchowie, czy szefowie okolicznej mafii a może po prostu ktoś się dorobił ciężką pracą za granicą?  Ich wypasione domy łatwo rozpoznać po lśniących w słońcu ogrodzeniach . Kilka widziałem takich bijących kolorem złota, ale były też takie na srebrno z nierdzewki, albo z jakiegoś tam chromoniklu.

Dojechałem w końcu do głównej drogi H09. No teraz kilometry zaczną w końcu uciekać. Kierunkowskaz na prawo, w stronę Sokyrnytsya i od razu napieram na linkę od gazu. Ależ Jelonek ma kopyto, normalnie jakieś szaleństwo na piątym biegu he he. Wczoraj praktycznie przez cały dzień jechałem małymi prędkościami, dzisiejszy cały poranek też i teraz prędkość 100km/h wydaje się kosmiczna a przyspieszenie niemalże wciska w fotel, znaczy się zdziera z motocyklowej kanapy he he. Za to łaty i nierówności na jezdni nie robią już na mnie żadnego wrażenia. Łykam wszystkie po kolei jak leci, bez sztucznego wymuszania omijania slalomem.

W jednym z małych miasteczek zasięgnąłem języka u właściciela kultowego zaporożca

Mam sentyment do tej marki, bo jak byłem dzieckiem mój wujek mnie takim woził. Do dzisiaj lubię ten dźwięk pracy silnika zaporożca i kiedyś nawet chciałem sobie takiego kupić.

Wracając do rozmowy z właścicielem, to tylko zapytałem, czy dobrze jadę przez ten rynek w centrum miasteczka a starszy pan w grubych okularach zawołał jeszcze swoich dwóch kolegów w podobnym wieku i zaczęły się rozmowy. Co to za motor, skąd jadę , dokąd i w ogóle po co itd. itp?

Miło się gadało, ale komu w drogę, temu czas. Do miasta Chust dojechałem całkiem szybko. Wyskoczyłem na obwodnicę a tam przydrożny targ rozkręca się w najlepsze. Z pół kilometra, albo i więcej, zawalone chodzącymi we wszystkie strony ludźmi i wszelkiego rodzaju gratami, które handlarze wciskają potencjalnym klientom. Było dosłownie wszystko od pojazdów, po domowe rupiecie codziennego użytku. Najwięcej jednak było żywności i to jeszcze w postaci nieprzetworzonej, czyli wszystko całkiem żywe. Pod względem liczebnym prowadził drób, ale kłapciastouchych też nie brakowało.

Jednocześnie po tej samej drodze jeździ wszystko, włącznie z szalonymi ładami i tirozaurami.

Aż mi zaschło w gardle podczas przebijania się przez te zasieki i w okolicy miejscowości o nazwie Iza, zacząłem się rozglądać za niebiańskim napojem, czyli za tutejszym kwasem chlebowym. Wpadłem do jakiegoś lokalu z przystrojonymi stołami i już od progu krzyczę, że kwasu muszę, bo umieram z pragnienia.

Wystrojona pani kelnerka bez najmniejszych wyrzutów sumienia mówi do mnie:

- kwasu nie ma

- jak to nie ma? (a widzę, że pod dystrybutorem z kwasem przygotowanych jest pełno szklanic)

- ano nie ma

- no to daswidanja i zniesmaczony wyszedłem z lokalu jeszcze szybciej niż wszedłem. Lokal był chyba przygotowany na przyjęcie weselne i pani mnie po prostu zbyła. A mogłem powiedzieć, że z wojska znam pana młodego i wtedy pewnie bym dostał.

Nie ujechałem jednak daleko i trafił się sklep spożywczy, wyglądający bardziej na czyjś garaż, z napisem KWAS na drzwiach. Dwa razy nie musiałem czytać i już byłem w środku.

Sympatyczna pani ze złotymi zębami na przedzie, nalała mi pełny kufel chłodnego, ciemnego napoju. Usadowiłem się przed sklepem na ławeczce i oddałem się bez reszty degustacji. Nadal ten kwas jest tak dobry jak wczoraj i smakuje wyśmienicie. Może i okoliczności przyrody mniej fascynujące, ale smak nadal ten sam i cena lepsza, bo o jedną hrywnę mniej.

Klientów nie było, więc wdałem się w małą konwersację z ekspediętką o złotym uśmiechu. Okazało się, że jest z dziada pradziada Słowaczką i w tej okolicy żyje sporo słowackich rodzin. Być może dlatego całkiem sprawnie wychodziła nam komunikacja, gdy każdy mówił w swoim języku i zakładał, że doskonale rozumie co ta druga strona mówi.

Przy okazji uzupełniłem zapasy żywności, podziękowałem i ruszyłem dalej.

Dzisiaj jest sobota, czyli najbardziej pracowity dzień tygodnia, tak i na Ukrainie widać, że ludzie nie marnują czasu.

Upał znowu zaczyna dokuczać, ale asfalt się poprawił i jedzie się całkiem dobrze. Nie oszczędzam na manetce, więc kilometry ładnie uciekają. Teraz jadę wprost na północ, drogą P21 w kierunku miejscowości Miżhirja, czy jakoś tak. Teren robi się coraz bardziej górzysty i widoczki cieszą oko. W bonusie mogłem dodatkowo podziwiać malowniczy zbiornik wodny, który niczym lustro, odbijał piękno otaczającej przyrody.    

Wszechobecna zieleń, niczym z czarodziejskiej baśni. Droga poprowadziła mnie lewą stroną, wzdłuż całego zbiornika, aż do betonowej zapory. Kawałek dalej zobaczyłem coś dziwnego.

Wyglądający na zabytkowy, odnowiony budynek do którego prowadziła gruba rura.

Rura biegła z samego czubka góry. Czyżby z drugiej strony góry był drugi zbiornik wodny a ten budynek to zabytkowa elektrownia? Tak przypuszczam, ale pewności nie mam.

Po jakimś czasie trochę się wypłaszczyło, ale mniejsze góry też ładne, więc nie mam powodów do narzekań. Najważniejsze, że asfalt nadal jest niezły i droga zupełnie pusta.

Mało kiedy pojawia się pojedynczy pojazd. Od dłuższej chwili nie było żadnej miejscowości, więc czuję się jak na bezludziu. Jak to mówią wiatr we włosach, poczucie bezgranicznej wolności i droga w nieznane, czegóż chcieć więcej? Niby wracam już do domu a czuję się jakbym dopiero jechał szukać przygód. Obolałe kości już się trochę rozruszały i jakoś zadziwiająco szybko zapomniałem co było wczoraj. W sumie to nadal jestem na dzikiej Ukrainie i przecież wszystko się może jeszcze zdarzyć. W każdej chwili może się okazać, że za zakrętem na tym pustkowiu drogi już nie ma i trzeba będzie kolejny raz zawracać.

Kawałek dalej wjechałem w zagłębie obfitujące w Barszcz Sosnowskiego. To taka roślina z rodziny selerowatych przywieziona przez komunistów z Kaukazu. Wymyślili sobie, że będzie to wysokoenergetyczna roślina pastewna, tylko że krowy wcale tych badyli nie chciały jeść. Do tego okazało się, że Barszcz Sosnowskiego jest szkodliwy dla ludzi i zaprzestano upraw. Barszcz się jednak nie poddał i sam sobie wyruszył z inwazją na nowe tereny, czego efekty możemy oglądać do dziś w niektórych częściach Bieszczad. Tego lata nawet jakaś starsza osoba zmarła po kontakcie z tą rośliną i zaczęto w Polsce likwidację niektórych skupisk. Podobno właśnie w gorące dni Barszcz wydziela jakieś szkodliwe olejki, które toksycznie działają na ludzką skórę.

Wygląda na to, że na Ukrainie mają tych badyli znacznie więcej i do tego są bardziej okazałe.

W Bieszczadach widziałem takie do trzech metrów wysokości a tutaj wydaje mi się, że niektóre okazy sięgają bardziej czterech.

Upał w pełni, ale mimo to postanowiłem zaryzykować życie Jelona i ustawiłem go do zdjęcia, przy okazałych, przydrożnych egzemplarzach ukraińskiego Barszczu Sosnowskiego. W sumie ukraiński Barszcz nabiera teraz nowego znaczenia he he.

W celu zachowania pozornych środków ostrożności, postanowiłem w razie co nie ściągać kasku i rękawiczek, choć groziło to dodatkową nadprodukcją potu.

Szybko się uwinąłem i spokojnie jadę dalej. Tak sobie rozmyślam na temat tej strasznej szkodliwości Barszczu, że pewnie ta szkodliwość jest grubo przesadzona. No i tak sobie myślę i myślę, po czym zaczynam czuć jakieś takie dziwne szczypanie i pieczenie na twarzy. Potem coraz mocniej aż rozbolała mnie głowa. No nie, zatrułem się tu na tym pustkowiu i zaraz padnę trupem.

Eee to pewnie tylko tak zwana siła sugestii. Natychmiast przestałem myśleć o ukraińskim Barszczu i od razu dolegliwości ustąpiły he he.

Okoliczne góry znowu zaczęły rosnąć (spokojnie nie mam teraz halucynacji, po prostu w okolicy pojawiły się większe góry) i droga zaprowadziła mnie na jakaś przełęcz z pięknym widokiem.  

Wygląda na to, że dojechałem do Miżhirja. Tablice informacyjne nadają specyficznego klimatu. Czuję się jakbym się pojawił na Ziemi 200 lat po wyginięciu cywilizacji, a może to po prostu dalsza część moich halucynacji.

Czyżby ten rozjazd na prawo prowadził na niedosięgniony Synewyr? Coś mi się wydaje, że tak, ale teraz tego sprawdzał nie będę. Dzisiaj muszę dojechać do domu i nie pora na kolejny skok w bok. Będę miał niezły powód, by tu kiedyś wrócić.

Zjechałem na dół a tam normalnie zaginiona cywilizacja i jest nawet jakiś ogromny kurort.

Na zdjęciu widać go w oddali na wprost. Turystów za bardzo nie widać, raczej sami mieszkańcy, ale kurort jest. No chyba, że to nie kurort, tylko skromny domek w górach jakiegoś ukraińskiego oligarchy. Za chwilę jak się okaże miałem wylądować na Majdanie.

Na szczęście nie był to ten krwawy Majdan w Kijowie, tylko jakiś inny położony na malowniczej górskiej przełęczy. A może po prostu źle odczytałem bukfy z tablicy, albo nadal jestem uczestnikiem barszczowej halucynacji.

Teraz zjeżdżam z górki na pazurki lub wspinam się, nabierając wysokości. Jest bardzo ciekawie, tylko niestety przyjemność z szybkości psuje coraz gorszy stan drogi. Powrócił nierówny asfalt, dziury i łaty. Do tego jeszcze zrobiony jest z jakiejś dziwnej mieszanki i przy takim upale zaczyna cuchnąć ropopochodnym świństwem. Na szczęście jeszcze nie przykleja się do kół, więc nawijam kilometry dalej.

Tego znaku nie należy w żaden sposób lekceważyć.

Oczywiście śmiałem się jak go zobaczyłem i nabijałem się, że co niby do tej pory było? Gładziutki asfalcik? Jednak faktycznie jak ktoś spotka taki znak na Ukrainie to trzeba zwolnić do tych 130km/h a nawet do 30km/h i wytężać wzrok, bo może się okazać, że nawet prędkość 30km/h jest o wiele za duża.

Moja ignorancja została ukarana i gdy w ostatniej chwili dostrzegłem przełom w jezdni o wysokości pół metra, to nie zdążyłem wyhamować na żwirku, pasku, czy co tam jeszcze było i pieprznąłem przednim kołem, aż Jelon zajęczał. Mogłem biedaczka złamać na pół, nie mówiąc już o konsekwencjach ewentualnych obrażeń własnego ciała. Ten pięciokilometrowy odcinek pokonałem już z dużą dozą, szeroko zakrojonej ostrożności. Tak mnie to zmęczyło i wyczerpało, że od razu się dołączyłem do jednoślada, zaparkowanego pod pierwszym napotkanym baro-sklepem.

Też jest to sprzęt wyprodukowany w Chinach i wygląda na to, że nie jedno przeżył tu na tych ukraińskich drogach i nadal dzielnie spełnia swoje zadanie, choć ze swojej wagi conieco już chyba zgubił po drodze.

Zostawiłem wszystko i wszedłem do chłodnego sklepo-baru. Rozglądam się i zaniepokojony nie widzę dystrybutora z kwasem, bo są tylko te z piwem. Pytam ekspedientki:

- kwas jest

- jest, pani z uśmiecham odpowiada

- ale taki z kurka i pokazuję na wajchę do nalewania piwa

- ano jest, pani potwierdza

- no to poproszę kwas, ale taki balszoj

Pani chłodny napój nalewa do szklanicy a mnie już ślinka sama cieknie. Chyba się uzależniłem od tego płynu i to po dwóch dniach spożywania. Trzymając niczym Gollum z Władcy Pierścieni swój skarb, zaszyłem się pod osłoną okolicznego cienia.

 

Smak kwasu na szczęście się nie zmienił, nadal jest wyśmienity, choć tym razem zapłaciłem hrywnę drożej. Byłem gotowy zapłacić dwa razy tyle, byleby tylko oddać się tej rozkoszy bez reszty, choćby na kilka krótkich chwil. W gorący dzień taki chłodny, zbożowy nektar  daje dodatkową ulgę. Teraz dopiero mogłem przystąpić do uzupełnienia spożywczych zapasów.

Na deser fundnąłem sobie ukraińskiego loda o dziwnym, owalnym kształcie.

Zdążyłem się nawet zaprzyjaźnić z właścicielem tego wymęczonego chińskiego jednośladu.

Ponarzekaliśmy sobie obaj na te ukraińskie drogi. Okazało się, że czaka mnie jeszcze ze 30km fatalnej nawierzchni a potem ma być już lepiej. No tak, łudziłem się, że te pięć kilometrów minie i będzie lepsza droga a tu wychodzi, że to jest co najmniej 5x5.

No nic to, pożegnałem się z sympatycznym tubylcem i ruszyłem dalej. Trochę mnie martwią te utrudnienia, bo czas szybko ucieka a do domu mam tak jakby nieco daleko.

Straty moralne po stokroć rekompensują mi widoki. Wspiąłem się na kolejną przełęcz i znowu jest pięknie.

W sumie to nawet nie wiem gdzie jestem? Znajduję ślady dawnej świetności i czuję się jak w zakątku świata, dawno zapomnianym przez wszystkich. Chociaż nie całkiem, bo trafiają się miejsca ze śladami turystyki.

Jestem na wysokości 941m n.p.m. i od czasu do czasu mijam zaparkowany na poboczu samochód. Przypuszczam, że to turyści, zostawiają swoje pojazdy i idą w góry. Jakieś ciekawe połoninki widać, więc chodzić jest gdzie.

Czeka mnie zjazd z górki na pazurki i to po dwunastu procentach he, he.

Jak teraz patrzę na tą tablicę obok to wygląda, że są tam jakieś ślady po kulach. Czyżby ktoś sobie strzelał po pijaku do znaków?

Wjechałem na jakiś płaskowyż z mnóstwem zielonych górskich łąk, wyglądających niczym jak ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin