Rita Monaldi & Francesco Sorti
Wątpliwości Salaiego
Z włoskiego przełożyła Justyna Łukaszewicz
Tytuł oryginału I dubbi di Salaì
Wydanie oryginalne 2008
Wydanie polskie 2009
Spis treści:
WPROWADZENIE. 4
LISTY SALAIEGO. 8
WYJAŚNIENIE. 346
DODATEK. 422
Wątpliwości Salaiego,
ZŁODZIEJA, KŁAMCY, UPARCIUCHA I OBŻARTUCHA,
W SPRAWIE DOCHODZENIA
PROWADZONEGO PRZEZ SER LEONARDA DA VINCI,
KTÓRY BYŁ JEGO PRZYBRANYM OJCEM
I UCZYŁ GO SZTUKI MALARSKIEJ
Z Machiavellim w tle
i
pikantną nowelą Boccaccia na deser
Wielokrotnie zdołałem się w życiu przekonać, że antykwariusze o wiele lepiej znają się na książkach niż profesorowie literatury, że handlarze dzieł sztuki orientują się lepiej niż historycy sztuki, że większość odkryć i prawdziwej inspiracji we wszystkich dziedzinach zawdzięczamy niefachowcom.
Studia na uniwersytecie są pożyteczne i przydatne dla osób obdarzonych zdolnościami przeciętnymi, wydają mi się jednak zbędne dla jednostek twórczych, na które wywierać mogą wpływ do pewnego stopnia hamujący.
Stephan Zweig, Świat wczorajszy
przeł. Maria Wisłowska
Niedawne głośne odkrycie listów Salaiego, ucznia i przybranego syna Leonarda da Vinci, z pewnością należy uznać za niezwykle ważne wydarzenie w dziedzinie kultury.
Nieoczekiwane odnalezienie w bibliotece domu spokojnej starości imienia Świętej Anny Boleściwej w Grugliate pod Mediolanem zbioru rękopisów z końca XVI wieku, zawierającego prywatną korespondencję Salaiego, w tym listy, które wiosną 1501 roku wysłał z Rzymu nieznanemu odbiorcy we Florencji, wywołało prawdziwe trzęsienie ziemi wśród badaczy życia i twórczości Leonarda, choć jeszcze nie zostało upowszechnione.
Tylko uprzejmości profesora Maria Rossiego z uniwersytetu w Mediolanie autorzy niniejszej książki zawdzięczają fakt, że jako pierwsi uzyskali fotograficzne odbitki tych listów, które dzięki ogłoszeniu ich drukiem w tym tomie będą teraz znane także odbiorcom spoza wąskiego kręgu specjalistów.
Nie trzeba chyba podkreślać olbrzymiej historycznej i artystycznej wartości tego zbioru korespondencji. Dzięki listom Salaiego, chrześniaka i ucznia Leonarda, który przez kilkadziesiąt lat dzielił koleje losu swego mistrza, po raz pierwszy wychodzą na światło dzienne niezwykle istotne szczegóły z życia i działalności genialnego Toskanczyka. Czytelnik będzie miał okazję się przekonać, że w świetle tych dokumentów kompletnemu przewartościowaniu musi także ulec nasza wiedza o innych wielkich postaciach tamtej epoki. Nic dziwnego, że amerykański historyk Vincent S. Leonard uznał ten zbiór za „najbardziej zaskakujące odkrycie historyczne ostatnich stu lat".
Nie do przecenienia jest również historyczno-socjologiczne znaczenie korespondencji, będącej jednym z niezwykle rzadkich odrodzeniowych świadectw włoskiego geniuszu w jego najbardziej rustykalnym wydaniu. Młody i słabo wykształcony, ale sprytny Salai jest idealnym przedstawicielem typowo włoskich chłopków-roztropków, jakich ze świecą by szukać poza Półwyspem Apenińskim, i jacy w zasadzie nie mają racji bytu w krajach, w których katolicy stanowią mniejszość: to indywidualista cierpiący na słowotok, ale zawsze sceptyczny, obdarzony umysłem nieznającym zahamowań i hierarchii, wolny od jakichkolwiek uprzedzeń, a więc przenikliwy obserwator ludzkiej duszy. Dlatego też prof. Nino Borsellino, wybitny italianista, z którym mieliśmy zaszczyt zetknąć się na studiach, stawia listy Salaiego obok najlepszej literatury bokacjuszowskiej, jak Calandrino i Buffalmacco, Bertoldo, Bertoldino i Cacasenno czy Morgante Luigiego Pulciego, a zwłaszcza jego bliższych krewniaków, szesnastowiecznych utworów i twórców będących w opozycji do klasycyzmu, takich jak Baldus Teofila Folenga, poezja makaroniczna i fidencjańska, następnie Francesco Berni i jego naśladowcy w burlesce, a dalej Ruzante, Pietro Aretino i Benvenuto Cellini. Niech nam będzie wolno przywołać w tym miejscu opinię Borsellina na temat korespondencji Salaiego po jej odkryciu: „Kompozycyjna i formalna spójność tego dzieła są powiązane ze stylem plebejskim, łapczywie wyrazistym i żywiołowym, którego deformujące i mimetyczne skłonności nie mieszczą się w ramach żadnych konwencji retorycznych i cech gwarowych, przy czym jego wyrafinowanie i kwiecistość wiążą się właśnie z obscenicznym nieumiarkowaniem". Salai - konkluduje Borsellino - czyni z Leonarda „największego z renesansowych twórców »nieregularnych«".
Niniejsze wydanie nie ma naturalnie żadnych ambicji naukowych: chodzi po prostu o transkrypcję listów Salaiego (który w rzeczywistości nazywał się Giangiacomo Caprotti i żył w latach 1480-1526), poddaną modernizacji na tyle tylko, by jak najszerszym kręgom odbiorców ułatwić dostęp do tego niezwykłego świadectwa na temat życia i dzieła Leonarda.
Przypadek sprawił, że doskonale zachowany szesnastowieczny zbiór rękopisów aż do tej pory nie zwrócił uwagi historyków: w następstwie zapisu trafił do biblioteki domu spokojnej starości w Grugliate i zginął na wieki pogrzebany wśród mało interesujących manuskryptów z tego samego okresu.
Niezbyt staranna kopia, która dotrwała do naszych czasów (oryginalny rękopis Salaiego niestety zaginął), nie jest kompletna: brakuje w niej dokładnych dat poszczególnych listów, nie znamy też odpowiedzi wysyłanych Salaiemu przez jego nieznanego nam florentyńskiego korespondenta (tekst dostarcza nam jednak istotnych wskazówek na temat jego tożsamości). Niemniej żaden z wielkich badaczy twórczości Leonarda nie podaje w wątpliwość autentyczności listów. Wiadomo bowiem, że Leonardo da Vinci naprawdę udał się do Rzymu w pierwszych miesiącach 1501 roku w celu studiowania starożytności. W tym samym okresie przebywały tam historyczne postacie cytowaną przez Salaego jak Kopernik czy Erazm Ciołek. Z drobiazgową dokładnością Salai podaje szczegóły dotyczące poszczególnych osób, od mistrza papieskich ceremonii liturgicznych Johannesa Burchardusa, przez niemieckich bankierów Fuggerów, aż po barbarzyńskie zabójstwo „nadliczbowego" ceremoniarza Giovanniego Marii de Podia: chodzi o fakty i okoliczności z grubsza znane historykom dopiero w naszych czasach, których ktoś współczesny Salaiemu żadną miarą nie byłby w stanie sfałszować.
Tytuł figurujący na stronie tytułowej rękopisu można chyba przypisać samemu autorowi: „Listy Salaiego / chrześniaka Leonarda da Vinci / i jego ucznia / nazywanego przez tegoż Leonarda / złodziejem, kłamcą, uparciuchem i obżartuchem / zawierające wątpliwości Salaiego / w kwestii dochodzenia prowadzonego przez Leonarda w Rzymie dla il Valentino / uzupełnione nowelą Boccaccia / i listem Machiavellego".
Na ogłoszenie drukiem czekają inne dokumenty z cennego archiwum w Grugliate. Zanim zostaną opublikowane, zainteresowanych bardziej szczegółowymi informacjami na temat odkrycia listów oraz wynikami badań przeprowadzonych przez specjalistów od Leonarda da Vinci odsyłamy do artykułu N. Bianchiego i P. Formigoniego, jaki ukaże się w najbliższym numerze „International Review of Art History".
Monaldi & Sorti
Dostojny i czcigodny Panie,
Jakem obiecał tako i piszę do Wielmożnego Pana pierwszy z obiecanych mu listów i zechciejcie Panie wybaczyć swemu pokornemu słudze Salaiemu, iż nie jest to rzecz do czytania z lubością, pochodzę bowiem z gminu i nie chodziłem do szkół, a moim jedynym nauczycielem był mój przybrany ociec, tedy mówię i piszę jeno po florencku, będę się jednak starał i markotno mi że jużem na pewno narobił błędów[1], aliści ostatniej nocy niewiele spałem i teraz sen mnie morzy.
Po długiej podróży Leonardo i ja dotarliśmy dziś do Rzymu, miasta świętego i zaiste przyjemnego bardzo. Nie ma potrzeby abym powtarzał po co przybyliśmy do papieskiej ziemi, jako że mówiłem już o tym Wielmożnemu Panu we Florencji przed wyjazdem. Ser Leonardo, mój przybrany ociec i nauczyciel, znamienity inżynier i malarz, powiada iż chce wykorzystać tę podróż, aby na własne oczy oglądać starożytne rzymskie popiersia, figury i ruiny. Mniema on, iż u żadnego księgarza nie znajdzie się dzieł, z których można by się dowiedzieć jak rysować starożytne i prześwietne pałace z czasów cesarstwa rzymskiego i wspaniałości tutejszej architektury, a wielka to szkoda, gdyż jak często powtarza Leonardo naśladowanie rzeczy antycznych jest chwalebniejsze od naśladowania współczesnych.
Leonardo zostanie tedy tu w Rzymie czas jaki, może dwa albo i trzy tygodnie, aby kopiować z natury figury, zabytki i świątynie, a ja będę z nim. Powiada, iż ten pobyt będzie z wielką korzyścią dla jego sztuki: chce na przykład się udać do słynnej willi cesarza Hadriana, jak radzili mu Bramante, Giuliano da Sangallo i Peruzzi, jego przyjaciele architekci, którym jakimś cholernym trafem w życiu zawsze sprzyjało szczęście, gdy do Leonarda pech przyczepił się jak rzep do psiego ogona, tak że nigdy nie ma w kieszeni złamanego solda.
Wszelako jednak jak już pisałem cel podróży jest zupełnie inny od tego, o którym mówi ser Leonardo: on udaje Greka, ale jam nie głupi, Wielmożny Panie! Mój przybrany ociec zostawił we Florencji swoje rzeczy, a więc pieniądze w banku, książki i inne papiery, w takim stanie, jakby miało go nie być w domu bardzo długo, znacznie dłużej niż dwa czy trzy tygodnie. Ani chybi umyślił sobie wstąpić na służbę do jakowejś znamienitej persony, jakiego kardynała, księcia albo i króla. Nie wiem jeszcze o kogo chodzi, aliści niebawem się tego dowiem i niechybnie powiadomię Wielmożnego Pana jak najszybciej. Aż palę się do służenia tak wspaniałemu i dobremu Panu, który obiecał mi takoż sowitą zapłatę, co jest zawsze nie do pogardzenia.
Teraz jednak muszę już kończyć, jako że ostatniej nocy w gospodzie gdzie stanęliśmy na noc nawiązałem z córką oberżysty rozmowę, po której nastąpiły w jej izbie ćwiczenia cielesne nader miłe i przyjemne. Ona potem bardzo była kontenta, ale co do mnie to powieki mi teraz ciążą jakby były z ołowiu.
Zawsze mając w pamięci naszą ukochaną Florencję, pozdrawia Wielmożnego Pana jego wierny sługa
Salai
Szlachetny i dobry Panie,
Przed wyjazdem z Florencji nie miałem czasu Wam opowiedzieć jak odkryłem, że ta cała historia z podróżą do Rzymu w celu rysowania z natury tamecznych starożytności to jedna wielka bajka dla zmydlenia oczu. Owóż w ostatnich tygodniach przez nasz florencki dom przewinęła się chmara ludzi: mistrz Leonardo to, ser Leonardo tamto, dajcie mu ten list, a powiedzcie gdzie on jest, a idźcie po niego i tak bez końca. Z tego wszystkiego uznałem, że mój pan znalazł jakąś poważną robotę, za którą mu dobrze zapłacą, miast siedzieć cały czas zamknięty w swoim pokoju nad rysunkami dziwacznych machin i portretami nadobnych niewiast, od czego ma tylko wory pod oczami jak za przeproszeniem Wielmożnego Pana jedenasto-, dwunasto- czy trzynastoletnie wyrostki wiecznie trzepiące konia w komórce.
Posłańcy i gońcy przybywali z Rzymu nawet trzy cztery razy w tygodniu i zostawiali mi sterty listów (ser Leonardo zezwolił mi na odbieranie poczty, kiedy go nie będzie). Miałem tego po dziurki w nosie, bo też trzeba by świętej cierpliwości, a mnie jej nie staje, to kiedyś zrobiłem w jednej kopercie małą dziurkę i zajrzałem do środka. Aliści było widać tylko cyfry: list był zaszyfrowany! Musi Leonardo ma jakieś grube i gorące interesy pomyślałem, bo listy szyfruje się tylko w sprawach wagi państwowej, może jeszcze jak się zdradza żonę, tyle że Leonardo żony nie ma, a nawet wcale nie tyka kobiet, bo cięgiem ślęczy nad rysunkami, albo gdy naprawdę potrzebuje pieniędzy staje przy sztalugach i robi portrety nadobnym białogłowom, i wtedy płacą mu cokolwiek lepiej.
Kiedy Leonardo wziął do ręki ten list, jam mu powiedział iż był już podarty kiedy go doręczono. Widząc dziurkę, którą żem zrobił, Leonardo jak zwykle spojrzał na mnie podejrzliwie, aleć potem szczęśliwie nie pytał i już dalej nie dociekał. No bo i cóż mogłem wyrozumieć z tych wszystkich liczb? Wyglądało to jak jeden z listów samego Leonarda, które z upodobaniem pisze od prawej do lewej, jak Arabowie. Biedny Salaiu, rozczuliłem się nad sobą, robisz za niewolnika u ser Leonarda i jeszcze cię traktują jak nicponia, ale Wielmożny Panie trzeba świętej cierpliwości, iżby sobie zasłużyć na pójście do nieba.
Podróż z Florencji do Rzymu była cokolwiek niebezpieczna z powodu wojen, które toczą się w Italii między wojskiem papieża Rodryga Borgii zwanego Aleksandrem VI, dowodzonym przez Cezara Borgię siostrzeńca Oćca Świętego, a signoriami Faenzy i Bolonii, aleć w końcu dotarliśmy do Rzymu w doskonałym zdrowiu i teraz jestem kontent, żem tu jest, zwłaszcza że rzymskie niewiasty są zaiste bardzo urodziwe, a nawet w porównaniu do kobitek florenckich mają ciut więcej ciała po bokach i z przodu, a jak ja zawsze mówię u baby dwa albo i trzy cycki nie zaszkodzą.
No to tyle na razie mogę opowiedzieć, a Wy Szlachetny Panie sami musicie pomiarkować, czy to wszystko jest dobre czy też złe dla naszej ukochanej Florencji.
Uniżony sługa Waszej Dostojności,
Dostojny i Czcigodny Panie,
Ser Leonardo i ja stanęliśmy w gospodzie Pod Fontanną blisko Campo de' Fiori i niedaleko wielkiego i pięknego Palazzo della Cancelleria, który kazał postawić Borgia kiedy był Wicekanclerzem, a teraz należy do nowego Wicekanclerza to jest kardynała Ascania Sforzy.
Zanim wyszedłem na miasto, spytałem jednego ze służby czyja to gospoda. Służący wydał się zdziwiony pytaniem, a nawet nieco zaniepokojony i rzekł krótko iż właścicielką jest niejaka Vanozza Cattanei, po czym oddalił się z uprzejmością z jaką we Florencji daje się kopa w dupę. Mi jednak to nazwisko nie mówi zgoła nic, tedy przekazuję jeno Wielmożnemu Panu czegom się dowiedział. Tymczasem dostaliśmy dwa duże pokoje, tyle że widok mamy nieco smutny bo z okna widać jeno dachy sąsiednich domów.
Rzym jest wielgachny i można się w nim zgubić jak pośród pól, aliści co do urody to nie umywa się do naszej pięknej Florencji, niech Bóg ma ją w swojej opiece Amen. Ulicami wciąż przechodzą procesje różnych bractw, kościoły zawsze pełne są narodu, a Najświętszy Sakrament wystawiany jest przy lada okazji, tak że rzymianie sprawiają wrażenie dobrych i wielce pobożnych krześcijan. Jednak w Rzymie nie uświadczysz niczego takiego jak nasz kościół Świętej Reparaty[2], o którym nawet powiadają, iż wspanialszy od samego świętego Piotra. Florenckie kościoły i pałace są bowiem pełne wielkich piękności, natomiast to papieskie miasto jest podupadłe i gołe, a jeszcze stada krów pasą się tu na łąkach między jednym kościołem a drugim, a cuchnie to że trudno wytrzymać. Zupełne wariactwo, Mój Panie, co też ten Papież robi że wcale nie dba o swoje miasto?
Spotykane na ulicy białogłowy na dowód cnotliwości wiecznie mamroczą ojczenasze, aliści potem rzucają na niżej podpisanego takie spojrzenia jak kania kiedy zoczy myszkę i już nie mają po co dalej trzepać tych modlitw, bo Wielmożny Panie widać wyraźnie, że także im jedno tylko w głowie.
Wieczorem, kiedy sprzedawcy wreszcie przestają krzyczeć wino wino komu wina, albo pączki pączki sprzedaję pączki (kupiłem, bardzo mi smakowały), na ulicach rozbrzmiewa sto najrozmaitszych języków, jakimi gadają pielgrzymi przybyli tu po błogosławieństwo. Słychać przybyszy z Florencji, Mediolanu, Neapolu, Wenecji, a trafiają się często ludzie innych narodów, na ten przykład widziałem licznych Niemców, którzy tutaj są piekarzami i sprzedają chleb. Aliści pośród języków jakie można tu usłyszeć jest jeden obcy, tak odmienny od całej reszty że nie mogę zrozumieć nawet słóweczka choć za każdym razem go rozpoznaję, bo połowa słów wychodzi jakby cmoknięciem wargami, a druga połowa zatrzymuje się w gardle i spada jak kamienie na dno studni. Ser Leonardo i ja jedliśmy w gospodzie „Pod Krową” naprzeciw naszego zajazdu. Jak zwykle Leonardo poprosił iżby mu nie podawali mięsa, przynieśli nam tedy dwa placki z ziołami. Ja byłem głodny jak wilk, to zaraz zjadłem większy placek, za co Leonardo mnie zganił, a ja mu na to: wybaczcie panie, aleć który z nich wy byście wybrali? A on na to, że jako dobrze wychowany wziąłby mniejszy, tedy ja odrzekłem: no i właśnie ten wam zostawiłem. Jednak Leonarda ta moja facecja wcale nie rozbawiła, siedział naburmuszony przez cały obiad i prawie nie tknął jedzenia a szkoda, bo placek był całkiem dobry i w końcu zjadłem też połowę tego co przypadł jemu i to go może oduczy dąsów.
Zawsze Panu oddany
Najdroższy Panie,
Prawdę powiedziawszy Leonardo mnie martwi, taki jest zgaszony i strapiony jak nie przymierzając owe smutne i wysuszone mniszki, po których od razu widać, że myślą no popatrz tylko, o wiele lepiej było mi iść za mąż, przynajmniej prałabym bieliznę mego męża a nie innych mniszek i mąż czasem by mi dogodził. Po obiedzie Leonardo zostawił mnie samego na prawie trzy godziny, nic mi nie mówiąc ani dokąd idzie ani z kim co we Florencji nigdy się nie zdarza. Na szczęście Wasz Salai wie co w takiej sytuacji czynić i kiedy Leonardo wyszedł, poszłem za nim w pewnej odległości i zobaczyłem iż wszedł do pałacu Kancelarii, który mieści się o dwa kroki od naszej gospody. Potem czekałem na niego w gospodzie jak mi przykazał, a kiedy wrócił, poszliśmy prosto na wieczerzę i on ani pisnął o tym co robił i co widział beze mnie. No to spytałem drogi oćcze chcecie, żebym dotrzymał Wam towarzystwa, aliści on rzekł dziękuję, nie potrza, będę rysował i zamknął się w swoim pokoju. Jak tak, to ja spoźrzałem przez szparę w drzwiach i gdzież on tam rysował (Pan Jezus wybaczy mi, że uciekam się do takich środków, ale to wszystko by usłużyć Wielmożnemu Panu).
Na ile zdołałem zobaczyć przez tę szczelinę, czytał znowu ów wierszyk[3], który zadedykował mu jeden z jego przyjaciół i który mówi o pięknie rzymskich ruin, miał zaś przy tym twarz mocno zatroskaną i z podniecenia drapał się po białej brodzie, z której jest taki dumny, choć dla mnie to on wygląda całkiem jak święty Hieronim. Korciło mnie, żeby mu powiedzieć iż lepiej pomodliłby się do Jezusa i Maryi miast szarpać sobie brodę, bo modlitwa koi duszę, oddala zły urok i cieszy Pana Jezusa, ale ja przecie wiem, że Leonarda Jezus obchodzi tyle co zeszłoroczny śnieg, tedy przed spaniem odmówiłem trzydzieści dwie zdrowaśki za siebie i drugie tyle za mego biednego przybranego oćca, który z tego myślenia o swoich machinach i matematyce i całej tej nauce stał się bez mała poganinem, niech Bóg mu wybaczy Amen, a zresztą może to nie przypadek iż Leonardo, który nie wierzy w Jezusa i nie chodzi do kościoła, ma zawsze cholernego pecha.
Potem ciągle zerkając przez szparę w drzwiach zobaczyłem iż wziął się za malowanie tego samego co zwykle portretu Antinousa, czyli owego młodego przyjaciela cesarza Hadriana, którego niektórzy mają za ciotę, a co miał śliczną buziuchnę i pełno blond loków, całkiem jak ja. Podobno w Rzymie pełno jest jego figur, a Leonardo malował i rysował jego twarz na wzór mojej tyle razy, iż w końcu czasem ludzie myślą, że ani chybi Leonardo i Salai to takoż cioty, a tymczasem Wielmożny Panie co do mnie, to trudno bardziej się pomylić.
Zaraz, byłbym zapomniał wspomnieć, że w gospodzie „Pod Krową”, kiedy czekaliśmy na placki, zostawiłem ser Leonarda samego i poszedłem pokręcić się w kuchni (gdzie ukradkiem zwędziłem z jakiejś szafki kawałek sera, bo kiszki mi marsza grały). Były tam z boku drzwiczki prowadzące zapewne do piwnicy i przyszło mi do głowy, że gdybym przypadkiem przez moment był sam, zszedłbym tam i na pewno znalazłbym mnóstwo dobrych rzeczy do jedzenia. Aliści tkwił tam w pobliżu jeden z podkuchennych, który musiał się domyślić co mi chodzi po głowie i rzekł: słuchaj chłopcze, klucz od tych drzwi ma tylko główna kucharka, tedy nie masz co tak się gapić. Potem spytałem innych dwóch kucharzy czyli takoż i ta gospoda należy do niejakiej Vanozzy Cattanei, aliści nic mi nie powiedzieli jeno pokazali na główną kucharkę, niewiastę grubą i okropną, zezowatą, z gębą dziobatą od czyraków, jednym słowem brzydką jak noc że i ślepy by się przeraził.
Kucharka długo na mnie patrzyła tymi swoimi zezowatymi oczami i wyglądała na wielce zdumioną nie wiedzieć czym, aż pomyślałem co ona sobie myśli że się tak na mnie gapi, a ona w końcu odrzekła że owszem gospoda „Pod Krową” takoż należy do tej Vanozzy. Ta gruba i szpetna kucharka, Wielmożny Panie, lepiej żebyście jej nigdy nie zobaczyli, inaczej oka w nocy nie zmrużycie, powiedziała mi jeszcze wiesz chłopaku, wyglądasz całkiem jak Antinous. Ach tak? Dziękuję, odparłem, a ona spytała skąd jestem i ile czasu zostanę w Rzymie i czy smakują mi jej potrawy, ja zasię powiedziałem, że jeszcze nie zacząłem jeść, aleć rzeknę jej później czy mi smakowało, ale pomyślałem, nie ma mowy żebym do niej wrócił, obym jej już nigdy nie ujrzał, bo mówiąc między nami mężczyznami Wielmożny Panie, tak mi wystraszyła ptaszka, że zrobił się malutki jak jeden z jej czyraków.
Kiedy wychodziłem z kuchni pomyślałem sobie, że to naprawdę dziwne iż ta Vanozza ma wielki zajazd „Pod Fontanną” i dobrą, dużą, ludną gospodę „Pod Krową”, bo we Florencji niewiele jest niewiast mających coś takiego, chyba nawet ani jedna. Tyle mam Wielmożnemu Panu do powiedzenia na razie, a Wielmożny Pan sam musi orzec czy dla naszej kochanej Florencji to wszystko jest dobre czy złe.
Wierny sługa Wielmożnego Pana,
Najukochańszy Panie,
Wdzięczen jestem niezmiernie za list, który właśnie otrzymałem, a który pisaliście do mnie Panie jeszcze zanim otrzymaliście moje listy z Rzymu i w którym tak jak się spodziewałem znalazłem pełno mądrości i sprytu, otóż zaleca mi Wielmożny Pan ostrożność i przezorność w służbie Wielmożnemu Panu, a ja Panu przysięgam iż także to polecenie wypełnię posłusznie ku pełnemu Wielmożnego Pana ukontentowaniu, mając na względzie takoż i to, że Leonardo ma skłonność do robienia cholernych głupstw i wpadania w tarapaty, tedy już od tego samego trzęsę się ze strachu na myśl co może się zdarzyć tu na obcej ziemi, bo ani chybi prędzej czy później wydarzy się coś niemiłego, aliści bądźmy dobrej myśli i niech Bóg błogosławi Florencji. Ja się będę usilnie starał, aleć Wielmożnego Pana upraszam o cierpliwość. Miejcie Panie na względzie iż wciąż jestem bardzo nieuczony jako że kiedy ten cholerny Leonardo był moim nauczycielem, zawsze opowiadał mi jeno rzeczy nudne jak flaki z olejem, jak matematyka czy historia, a mnie skręcało z nudów, że tak muszę siedzieć godzinami na tyłku i tylko czytać i pisać i tak dalej, zwłaszcza jak jest ładna pogoda i mówiłem popatrzcie oicze, na ulicy pełno kobitek z prawie nagimi cyckami, więc nareszcie i Leonardo nie zdzierżył i przestał dawać mi lekcje, więc teraz kiedy strzelam głupstwa to jego wina skoro nie miał do mnie cierpliwości, szczęściem mam ci ja trochę intele liten teling oleju w głowie i dzięki temu jakoś sobie radzę.
Zawsze Wielmożnemu Panu wierny
Najłaskawszy Panie,
Dzisiaj ser Leonardo postanowił ufarbować na jasno włosy, bo mimo gęstej czupryny spod starej farby znów poczyna przebijać siwizna, kazał mi tedy szukać balwierza bo słyszał iż w Rzymie jest paru dobrych w tej sztuce Niemców. Mój przybrany ociec lubi o siebie dbać, aliści to wszystko psu na budę bo nie umie sobie poszukać ładnej kobitki, a przecie taki jest znany, że mógłby mieć ich i z tuzin na dzień i zaiste Wielmożny Panie prawdę mówi przysłowie iż kto ma chleb temu brak zębów. Leonardo jest kształtny, proporcjonalnie zbudowany, pełen wdzięku i miłej powierzchowności, szkoda jeno że zawsze nosi różowy kaftan co mu sięga nie dalej niż do kolan i nie idzie go przekonać, że dzisiaj nosi się dłuższe ubrania, więc co niektórzy się z niego podśmiewują. Ser Leonardo zawsze starannie się goli i pielęgnuje długą, gęstą, kręconą brodę i doskonale wie, że świetnie wygląda i uważa się za gładysza, nieraz widziałem jak po namalowaniu kobiecego portretu tak się podniecił iż trzepał konia stojąc przed lustrem.
Jednakoż mnie nie podobają się te jego okulary z niebieskimi szkłami, które coraz częściej zakłada i w których wygląda jak stara sowa; a poza tym oprawka jest cała połamana i okulary ma zawsze przekrzywione, więc na pewno niejeden myśli dobry Boże, czemu nie kupi sobie nowych? Właśnie niedawno zajrzał do mojego pokoju i po raz kolejny próbowałem mu o tym powiedzieć, aliści Leonardo przerwał mi mówiąc, że powinienem odnosić się do niego z szacunkiem i nie chciał nic mnie słuchać no to pomyślałem sobie tym gorzej dla ciebie, a niech cię biorą za głópka.
Po obiedzie poszliśmy się przejść dla lepszego trawienia i spotkaliśmy takiego jednego co piecze kiełbasy i chocia miałem prawie pełen brzuch zjadłem dwie i pół takie były smakowite, a i nie dziwota bo sprzedawca był Niemcem i każdy głópi wie że niemieckie kiełbasy są najlepsze na świecie. Potem natkęliśmy się na Cygankę i Leonardo spytał ją za ile mu powróży. Dałem memu przybranemu oćcu kuksańca bo ta Cyganka bardzo mi się nie podobała, takie miała małe oczka i źle jej z tych ślepiów patrzyło, aleć ser Leonardo umówił się z nią na przepowiadanie przyszłości. A w dodatku Cyganka sprzedała mu tłustą maść, którą nazwała Ochroną, mówiąc iż kto nią posmaruje skronie i oczy będzie bespieczny od wszelakiego nieszczęścia obecnego i przyszłego. Najlepsze jest to iż Leonardo zawsze wypowiada się w mowie i piśmie przeciw czarownikom, cudotwórcom i wróżbitom, powiadając że to sprawy dla głópich i naiwnych, a potem sam wydaje własne pieniądze na ich łgarstwa, kiedy jego konto w Banku Santa Maria Nova tak się skurczyło, że niedługo i oczu nam zabraknie, żeby nad tym płakać.
Ostatnio ser Leonardo ma zawsze puste kieszenie i muszę pożyczać mu ze swoich i prawie nigdy mi nie oddaje, aliści ja się nie upominam bo tak czy owak wieczorem jest tak zmęczony rysowaniem machin tak dziwnych że gdyby ludzie wiedzieli jaki to pomyleniec to zrobił wszyscy by wybuchnęli śmiechem i jestem pewny, że kiedyś tylko wariaci powiedzą aaa ooo popatrz jakie to piękne jakie to ciekawe, aliści co to ja chciałem powiedzieć, aha, no więc przed pójściem spać Leonardo nigdy nie pamięta, żeby wyjąć z kieszeni pieniądze które mu pożyczyłem i ja mu je wykradam. I właśnie dlatego nazwał mnie Salai czyli Saladyn, jak ten sławny i okrutny turecki sułtan, bo kiedy Leonardo wzioł mnie do siebie ja miałem tylko dziesięć lat, aleć zawsze mu potrafiłem wykraść pieniądze i kupowałem sobie pyszności do jedzenia: cukierki i słodkie bułeczki i temu podobne (wtedy też zawsze chodziłem głodny), a nawet buty, aleć wtedy udawało mu się jeszcze mnie nakryć i kiedyś wściekł się i powiada basta, mam tego dość, jesteś zupełnie jak Salai i od tamtego czasu wszyscy tak mnie zwą.
Jednakoż nie chcę was zanudzać Wielce Czcigodny Panie jako że prawdę mówiąc o czym innym chciałem pisać. Otóż zrozumiałem dlaczego na ulicach Rzymu słychać tyle różnych języków. Dzieje się tak nie tylko dlatego iż przybywają tu pielgrzymi, bowiem prawdziwym powodem jest to, że w tym mieście żyją i pracują ludzie z całego świata, a jest ich nawet więcej niż samych rzymian. Dzisiaj poznałem jedną służebną z naszego zajazdu, która jest wcale wcale (przypomina mi piękną Cecylię, przyjaciółkę księcia Mediolanu Ludovica zwanego Maurem którą mój przybrany ociec namalował z gronostajem na ręku[4]) i zadałem jej kilka pytań, wiecie Wielmożny Panie, że jak to mówią od słowa do słowa i dziewczyna gotowa, a mi się widzi, że nie tylko mnie było przyjemnie, ale i jej takoż towarzystwo Salaiego było w smak, i zapytałem czy podoba jej się służba w zajeździe, a ona mi na to cóż szkoda tylko że płacą tutaj naprawdę niewiele, gdybyż tak trafić na służbę do kogoś ważnego, a potem pogadaliśmy dłużej o tym że w Rzymie zawsze jest dużo obcych i ona mi wyjaśniła, iż ostatnim papieżem rzymskim był Marcin V, który umarł już siedemdziesiąt lat temu a potem byli już tylko papieże spoza Rzymu: ze Sieny, z Ligurii, wreszcie z Hiszpanii jak obecny Ojciec Święty, a wszyscy oni przywieźli ze sobą całe rodziny, które tutaj się osiedliły, a potem sprowadzili dalszych krewnych i znajomych mówiących różnymi językami i oto dlaczego teraz kiedy się idzie ulicami Rzymu za cholerę nie da się niczego zrozumieć.
No to wtedy spytałem służącą jaki to język słyszę w Rzymie tak często i co mi przypomina grzechot kamieni w studni, a ona mi na to że może chodzi o francuski, bo w Rzymie jest jeszcze sporo Francuzów, jako że przed Marcinem V papieże przez dobrych siedem dziesiątków lat przebywali w Awinionie, we Francji, bowiem czart sprowadził Schizmę czyli podział Kościoła katolickiego, tak że było nawet trzech papieży, jeden prawdziwy i dwóch fałszywych, heretyków, no i w ogóle w Kościele zrobił się jeden wielki burdel. I dlatego z Francji jeszcze i teraz przybywa tylu Francuzów, włącznie z ich królem, którego diabeł posłał żeby najechał Italię i porwał Papieża by go do Awinionu siłą sprowadzić, aliści ten Papież jest święty powiedziała służebna i Bóg na to nie pozwoli. No to spytałem służącą skąd ona wie, że ten papież jest taki dobry i święty, a ona mi powiedziała iż wszyscy to wiedzą.
Po tym wszystkim rzekłem pójdźmy na przechadzkę, bo umyśliłem sobie zawieść ją w krzaki, aby skraść jej kilka całusów i troszkę z nią pofiglować, aleć ona odparła nie mogę, muszę iść opiekować się starą mateńką, aliści dobrze było widać że paliła się do pójścia ze mną. Białogłowy zawszeć mówią nie, dziękuję, nie mogę, aleć jak kto zna się na rzeczy Wielmożny Panie to w końcu wszytkie ulegają.
No to tyle na razie mogę opowiedzieć i Wielmożny Pan musi sam zdecydować czy dla naszej kochanej Florencji to wszystko jest dobre czy złe.
Zawsze Panu najwierniejszy
...
entlik