Steve Berry - Klucz Jeffersona.doc

(1963 KB) Pobierz

Steve Berry

 

 

 

Klucz Jeffersona

 

 

 

 

 

 

Dla Zachary’ego i Alexa, przedstawicieli nowego pokolenia

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kongres może... wystawiać listy kaperskie oraz wydawać przepisy dotyczące prawa brania łupu na lądzie i wodach...

 

Konstytucja Stanów Zjednoczonych

Artykuł I, Część 8

 

 

 

Korsarskie okręty są wylęgarnią piratów.

 

Kapitan Charles Johnson (1724)

 

 

 

 

 

 

 

Podziękowania

 

Dziękuję Ginie Centrello, Libby McQuire, Kim Hovey, Cindy Murray, Carole Lowenstein, Quinne Rogers, Mattowi Schwartzowi oraz wszystkim pracownikom firmy Promotions and Sales - jestem wam wszystkim bardzo wdzięczny.

Składam podziękowania mojej agentce literackiej i przyjaciółce, Pam Ahearn - chylę przed Tobą czoło z uznania.

Dziękuję Markowi Tavaniemu za przykręcanie mi maksymalnie śruby.

Przekazuję wyrazy wdzięczności Simonowi Lipskarowi za mądre i cenne wskazówki.

Na szczególną wzmiankę zasługują: świetna powieściopisarka i przyjaciółka, Katherine Neville, za otworzenie przede mną wszystkich drzwi w Monticello; wspaniali mieszkańcy Monticello, którzy okazali mi niezwykłą pomoc; znakomici fachowcy z Biblioteki Wirginii, którzy wspierali mnie w gromadzeniu informacji na temat Andrew Jacksona; Meryl Moss i jej znakomity zespół do spraw reklamy; Esther Garver i Jessice Johns, dzięki którym firma Steve Berry Enterprises działa, jak należy; Simon Gardner z Grand Hyatt, która podzieliła się ze mną fascynującą wiedzą o tym hotelu i Nowym Jorku; doktor Joe Murad, nasz szofer i przewodnik po Bath; Kim Hovey, która podsunęła mi na miejscu kilka cennych obserwacji oraz przekazała fotografie zatoki Mahone Bay. Oczywiście, jak zawsze niewiele bym zdziałał bez pomocy Elizabeth - mojej żony, matki naszych dzieci, przyjaciółki, redaktorki i recenzentki. To doprawdy imponujące osiągnięcie.

Dedykuję tę książkę naszym wnukom, Zachary’emu i Alexowi.

Dla nich jestem dziadkiem Steve’em.

Oni dla mnie - kimś wyjątkowym.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mapy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Waszyngton,

30 stycznia 1835 roku

11.00

 

Prezydent Andrew Jackson ujrzał pistolet wycelowany w swoją pierś. Widok ten, choć osobliwy, nie był wszakże niczym niezwykłym dla człowieka, który strawił na wojnie niemal całe dorosłe życie. Wychodził właśnie z rotundy Kapitolu, kierując się w stronę wschodniego portyku, w posępnym nastroju pasującym do pogody. Sekretarz skarbu, Levi Woodbury, podtrzymywał go niczym wierna laska. Tego roku zima była niezwykle surowa, co jemu, sześćdziesięciojednolatkowi, szczególnie dawało się we znaki. Mięśnie miał niespotykanie sztywne, a płuca ściśnięte.

Opuścił Biały Dom tylko po to, aby pożegnać starego przyjaciela - Warrena Davisa z Karoliny Południowej, dwukrotnie zasiadającego w Kongresie, raz jako sprzymierzeniec, demokrata z obozu Jacksona, drugi, z ramienia Partii Nulifikacyjnej. Jego przeciwnik, były wiceprezydent John C. Calhoun, stworzył wspomniane ugrupowanie dla wspierania idei, że poszczególne stany powinny same decydować, których z praw federalnych chcą przestrzegać. Jackson określał te głupstwa mianem „diabelskiej roboty”. Kraj przestałby istnieć, gdyby członkowie Partii Nulifikacyjnej postawili na swoim, co jak podejrzewał, było ich faktycznym zamiarem. Dzięki Bogu Konstytucja mówiła wyraźnie o jednolitym rządzie, a nie luźnym związku, w którym każdy może robić, co mu się żywnie podoba.

Bo najważniejsi byli ludzie, a nie poszczególne stany.

Nie planował udziału w pogrzebie, ale wczoraj podjął bardziej roztropną decyzję. Niezależnie od politycznych różnic lubił Warrena Daviesa, więc mężnie zniósł ponure kazanie pastora - „życie ludzkie jest niepewne, szczególnie w starszym wieku” - następnie przeszedł obok otwartej trumny, mrucząc modlitwę, by na koniec wkroczyć do rotundy.

Tłum gapiów był zaiste imponujący.

Setki ludzi przyszły, żeby go zobaczyć. Zapomniał o należytej ostrożności. W tłumie czuł się niczym ojciec otoczony dziatwą, szczęśliwy z powodu ich miłości, kochający lud jak dobry rodzic. Bo i miał powody do dumy. Niedawno dokonał rzeczy niemożliwej - w pięćdziesiątym ósmym roku istnienia republiki, a szóstym roku swojej prezydentury spłacił co do centa dług krajowy. Kilku gapiów głośnymi okrzykami dawało wyraz swojej aprobacie. Na górze jeden z członków gabinetu powiedział, że ludzie stali na zimnie tylko po to, żeby ujrzeć Starego Orzesznika.

Uśmiechnął się, słysząc przydomek nawiązujący do jego twardości, choć wątpił w szczerość komplementu.

Wiedział, że wielu reprezentantów, także członków jego partii, obawia się, iż popełni precedens i zechce pełnić urząd trzecią kadencję. Niektórzy z kolegów mieli iście prezydenckie ambicje. Wydawało się, że wrogowie są wszędzie, szczególnie tutaj, na Kapitolu, gdzie przedstawiciele Południa stawali się coraz bardziej zuchwali, a prawodawcy z Północy - aroganccy.

Zachowanie pozorów porządku stało się trudne nawet dla kogoś o tak silnej ręce jak on.

Co gorsza, niedawno odkrył, że polityka przestała go interesować.

Doszedł do wniosku, że ma już za sobą wszystkie najważniejsze bitwy.

Do końca kadencji pozostały mu tylko dwa lata, a wówczas jego polityczna kariera będzie skończona. Właśnie dlatego nie był skory do wynurzeń na temat trzeciej kadencji. Dzięki temu utrzymywał w ryzach swoich wrogów.

Szczerze mówiąc, nie miał zamiaru pełnić urzędu przez kolejną kadencję. Planował odejść na emeryturę i wyjechać do Nashville. Powrócić do Tennessee, do swojego ukochanego Hermitage.

Wcześniej musiał się jednak zająć sprawą pistoletu.

Z tłumu wyłonił się elegancko ubrany mężczyzna, mierząc do niego z jednostrzałowej mosiężnej pukawki. Jego twarz pokrywała gęsta czarna broda. Jako generał, Jackson pokonał wojska Brytyjczyków, Hiszpanów i Indian. Jako pojedynkowicz zabił jednego człowieka, broniąc swojego honoru. Nie bał się nikogo, a już z pewnością nie lękał się tego głupca o bladych wargach, które drżały jak trzymany w dłoni pistolet.

Młodzieniec nacisnął spust.

Kurek trzasnął.

Spłonka nabojowa eksplodowała.

Od kamiennych ścian rotundy odbiło się metaliczne kliknięcie, ale iskra nie zapaliła prochu w lufie.

Broń nie wypaliła.

Zamachowiec wydawał się zaszokowany.

Jackson wiedział, co się stało. Zimne, wilgotne powietrze. Wiele razy walczył w deszczu, więc wiedział, jak ważne jest, aby proch był suchy.

Poczuł narastającą falę gniewu.

Chwycił laskę oburącz niczym włócznię i zaatakował napastnika.

Młody mężczyzna odrzucił pistolet.

Chwilę później wyciągnął drugi. Lufa znajdowała się w odległości zaledwie kilku centymetrów od piersi Jacksona.

Zamachowiec ponownie nacisnął spust.

Spłonka nabojowa trzasnęła, ale i tym razem nie pojawiła się iskra.

Drugi niewypał.

Zanim laska dosięgła brzucha spiskowca, Woodbury chwycił go za jedno ramię, a sekretarz marynarki za drugie. Jakiś człowiek w mundurze skoczył na napastnika wraz z kilkoma członkami Kongresu, wśród których Jackson zauważył Davy’ego Crocketta z Tennessee.

- Puszczajcie! - krzyknął Jackson. - Niech no go dopadnę! Wiem, co to za jeden!

Ale tamci nie zwolnili uścisku.

Ręce zamachowca zakołysały się nad morzem głów, a później mężczyzna został powalony na podłogę.

- Puśćcie! - zawołał ponownie. - Sam potrafię się obronić!

Po chwili zjawiła się policja i zamachowiec wstał. Crockett oddał go w ręce funkcjonariuszy i oznajmił:

- Chciałem zobaczyć największego łotra na świecie i teraz go ujrzałem!

Niedoszły zamachowiec zaczął mamrotać, że jest królem Anglii i że będzie miał więcej pieniędzy, kiedy Jackson będzie martwy.

- Musimy iść - szepnął Woodbury. - Ten człowiek jest obłąkany.

Prezydent nie chciał słyszeć wymówek.

- Obłąkany?! To spisek, a ten człowiek jest jego narzędziem!

- Proszę, panie prezydencie - wtrącił sekretarz skarbu, wyprowadzając go na mglisty poranek do oczekującego powozu.

Jackson posłuchał.

Posłuchał, ale jego umysł pozostał wzburzony.

Zgadzał się z tym, co powiedział mu kiedyś Richard Wilde, kongresman z Georgii. „Plotka ma sto języków i jest źródłem podobnej liczby bajek”. Miał nadzieję, że jest tak faktycznie. Bez cienia lęku stawił czoło zbójcy. Nie przeraziły go nawet dwa pistolety. Wszyscy obecni mogli zaświadczyć o jego odwadze.

Na dodatek, dzięki Bogu Wszechmogącemu, opatrzność go ustrzegła.

Zaiste wydawał się stworzony do tego, aby głosić chwałę tego kraju i bronić jego obywateli.

Wsiadł do powozu. Woodbury podążył w ślad za nim. Konie ruszyły w strugach deszczu. Nie czuł się już zziębnięty, stary i zmęczony. Przenikała go siła. Jak ostatnim razem. Dwa lata temu. Podczas podróży parowcem do Fredericksburga. Niezrównoważony były oficer marynarki, którego wydalił ze służby, umazał mu twarz krwią, dopuszczając się pierwszej fizycznej napaści na amerykańskiego prezydenta. Później Jackson odmówił udzielenia odpowiedzi na oskarżenia w prasie i odrzucił radę, aby straż wojskowa nie odstępowała go na krok. Gazety już obwołały go królem, nazywając Biały Dom pałacem. Nie dostarczy więcej wody na ich młyn.

Ale teraz ktoś naprawdę usiłował go zabić.

Kolejny pierwszy raz w dziejach amerykańskiej prezydentury.

Zamach.

Skrytobójczy atak pasował raczej do Europy i starożytnego Rzymu. Zwykle sięgano po niego, żeby ukrócić zapędy despotów, monarchów i arystokratów, a nie przywódców wybranych w wyborach powszechnych.

Spojrzał gniewnie na Woodbury’ego.

- Wiem, czyja to sprawka! Nie mają śmiałości, by otwarcie stawić mi czoło! Posyłają szaleńca wykonującego ich wolę!

- Kogo ma pan na myśli, panie prezydencie?

- Zdrajców! - Jackson nie rzekł nic więcej.

Słono mu za to zapłacą.

Część pierwsza

 

Rozdział 1

 

Nowy Jork

sobota, 8 września

czasy współczesne

18.13

 

Cottonowi Malone’owi nie wystarczył jeden błąd.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin