Scott Lynch
Republika złodziei
Księga trzecia cyklu „Niecni Dżentelmeni”
Przełożyli Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Tytuł oryginału: The Republic of Thieves
Wydanie polskie 2013
Po przygodach na wzburzonych morzach, Locke i Jean wracają na ziemię - i to w przyspieszonym tempie. Jean opłakuje śmierć ukochanej, Locke zaś zmaga się ze skutkami wejścia w drogę wszechpotężnym magicznym zabójcom, zwanym więzimagami.
Jedną z konsekwencji tego konfliktu będzie spotkanie obu bohaterów z dawno utraconą ukochaną Locke’a - Sabethą. Zauroczyła go w dzieciństwie i do dziś pozostała miłością jego życia, teraz zaś - po tym, jak zostali zatrudnieni przez dwie przeciwne frakcje więzimagów uwikłane w zajadły spór - przyświeca jej tylko jeden cel: raz na zawsze unicestwić Locke’a.
Spis treści:
PROLOG - Opiekun. 5
KSIĘGA I - Jej cień. 38
ROZDZIAŁ 1 - Sytuacja się pogarsza. 38
INTERLUDIUM - Żywa topielica. 87
ROZDZIAŁ 2 - Interes. 128
INTERLUDIUM - Chłopiec, który uganiał się za czerwonymi sukienkami. 147
CIĘCIE (I) - Opał. 180
ROZDZIAŁ 3 - Krew, oddech i woda. 182
INTERLUDIUM - Księżyc Sieroty. 204
ROZDZIAŁ 4 - Na wodach Amathelu. 227
KSIĘGA II - Sprzeczne cele. 283
INTERLUDIUM - Krzesanie iskier. 283
ROZDZIAŁ 5 - Igrzyska: pozycje wyjściowe. 310
INTERLUDIUM - Za granicą. 365
ROZDZIAŁ 6 - Igrzyska: zmiana otoczenia. 388
CIĘCIE (II) - Hubka. 437
INTERLUDIUM - Kompania Moncraine’a. 438
ROZDZIAŁ 7 - Igrzyska: kontratak. 481
INTERLUDIUM - Aurin i Amadine. 508
KSIĘGA III - Zabójcza szczerość. 556
ROZDZIAŁ 8 - Igrzyska: nieskończona różnorodność. 556
INTERLUDIUM - Sypialniane wypadki. 632
ROZDZIAŁ 9 - Igrzyska: rozsądne wątpliwości. 690
CIĘCIE (III) - Iskra. 702
INTERLUDIUM - Niewygodny mecenas. 705
ROZDZIAŁ 10 - Igrzyska: zbliża się finał. 723
INTERLUDIUM - Maski śmierci. 777
ROZDZIAŁ 11 - Igrzyska: wyniki. 824
CIĘCIE (IV) - Zapłon. 842
OSTATNIE INTERLUDIUM - Złodziejom niech się wiedzie. 846
ROZDZIAŁ 12 - Koniec starych snów. 847
EPILOG - Skrzydła. 856
Jasonowi McCrayowi,
jednemu człowiekowi, który w swoim czasie odegrał wiele ról
Umieść dziesięć tuzinów głodnych sierot-złodziejaszków w wilgotnej kryjówce piwnic i tuneli pod czymś, co niegdyś było cmentarzem, pod nadzorem częściowo okaleczonego starca, a wkrótce przekonasz się, że zarządzanie nimi to wyzwanie wymagające sporego wyczucia.
Złodziejmistrz, przyczajony władca sierocego królestwa pod Wzgórzem Cieni w starej Camorze, nie był jeszcze aż tak niedołężny, żeby któryś z jego małych, umorusanych podopiecznych mógł marzyć o przeciwstawieniu mu się w pojedynkę. Mimo to nieustannie żył ze świadomością nieuchronnego przeznaczenia, które czaiło się w kradnących rękach i niebezpiecznych impulsach gangu, który on, poprzez nieustanne szkolenie, usiłował z każdym kolejnych dniem uczynić coraz bardziej drapieżnym. Wierzchnia warstewka porządku, od której zależało jego życie, była w najlepszym razie równie wytrzymała jak wilgotny papier.
Oczywiście już sama jego obecność narzucała w pewnym promieniu absolutne posłuszeństwo. Dokądkolwiek niósł się jego głos i jak daleko jego zmysły wyczuwały jakiekolwiek wykroczenie, jego sieroty pozostawały uległe. Chcąc jednak utrzymać w ryzach swoją drużynę w łachmanach, także kiedy był pijany, spał albo kuśtykał po mieście, załatwiając własne interesy musiał sprawić, żeby dzieci same raźnie narzucały sobie jarzmo.
Uformował największych i najstarszych chłopców oraz dziewczynki ze Wzgórza Cieni na kształt swoistej gwardii honorowej, udzielając im nędznych przywilejów i rzucając zabłąkane ochłapy „niemalże szacunku”. A co ważniejsze, ciężko pracował, żeby każde z nich żyło w nieustannym śmiertelnym strachu przed jego osobą. Wszelkie niepowodzenie napotykało jedynie ból lub obietnicę bólu, a ci zdecydowanie niezdyscyplinowani mieli zwyczaj znikać. Nikt się nie łudził, że trafili do lepszego miejsca.
Złodziejmistrz zadbał więc, żeby nieliczni przesiąknięci strachem wybrańcy mogli wyładować swoje frustracje (i tym samym budzić lęk) jedynie na tych, którzy znajdują się niżej od nich w hierarchii wieku i rozmiarów. Ci z kolei dręczyli następne w hierarchii ofiary, czyli słabszych od siebie. Krok za krokiem, każdy miał udział w niedoli, a władza Złodziejmistrza sięgała geologicznym ciśnieniem aż do najpotulniejszych krańców grupy sierot.
Już sam w sobie był to godny podziwu system, chyba że - rzecz jasna - tak się zdarzyło, że znajdowałeś się na owych najdalszych obrzeżach: byłeś mały, dziwaczny i bez przyjaciół. W przypadku tych osób życie pod Wzgórzem Cieni było jak kopniak prosto w twarz - o każdej godzinie każdego dnia.
Locke Lamora miał z pięć, sześć, może siedem lat - nikt nie wiedział ile dokładnie i nikogo to nie obchodziło. Był niezwykle drobny, niewątpliwie dziwaczny i wiecznie bez przyjaciół. Nawet kiedy dreptał pośród wielkiej, cuchnącej masy sierot, jeden pośród dziesiątek, szedł sam i cholernie dobrze zdawał sobie z tego sprawę.
Czas zebrania. Zły czas pod Wzgórzem. Migrujący strumień sierot otoczył Locke’a jak nieznany las, skrywający kłopoty na każdym kroku.
Pierwsza zasada przetrwania w takich okolicznościach mówiła, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Kiedy mamrocząca armia sierot ruszyła w stronę wielkiej podziemnej sali w centrum Wzgórza Cieni, dokąd zwoływał je Złodziejmistrz, Locke zerkał na boki. Cały dowcip polegał na tym, żeby wypatrzyć znanych dręczycieli z bezpiecznej odległości, nie nawiązując przy tym z nimi kontaktu wzrokowego (nie ma nic gorszego, to błąd nad błędami), a potem, jak gdyby nigdy nic, przesunąć się tak, by neutralne dziecko znajdowało się między nim a prześladowcą, dopóki zagrożenie nie minie.
Druga zasada kazała nie reagować, kiedy pierwsza zasada okazywała się niewystarczająca, co zdarzało się dość często.
Tłum rozdzielał się za jego plecami. Jak każde zwierzę obawiające się drapieżnika, Locke rozwinął w sobie wyostrzony instynkt, który ostrzegał go przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Miał dość czasu, żeby zdążyć się wzdrygnąć, a zaraz potem nadszedł cios, brutalny i silny, prosto między łopatki. Locke wyrżnął w ścianę tunelu i ledwie zdołał utrzymać się na nogach.
Po ciosie rozległ się znajomy śmiech. To był Gregor Foss, chłopak wiele lat starszy i ponad dziesięć kilo cięższy; dla Locke’a znajdował się tak daleko poza wszelką możliwością odwetu jak sam książę Camorry.
- Na bogów, Lamora, ale z ciebie słabe i niezgrabne dziwadło.
Gregor położył rękę na potylicy Locke’a, i idąc, cały czas dociskał mu twarz do wilgotnej ziemnej ściany, aż w końcu czoło Locke’a odbiło się boleśnie od jednej ze starych drewnianych podpór w tunelu.
- Nie masz dość siły, żeby się utrzymać na nogach. Do diabła, gdybyś chciał wyryćkać karalucha, robal by cię obrócił i posunął od tyłu.
Wszyscy w pobliżu roześmiali się, paru ze szczerego rozbawienia, ale pozostali ze strachu, że zostaną zauważeni, jeśli się nie zaśmieją. Locke, potykając się, nadal szedł przed siebie; kipiał ze złości, ale milczał, jakby to było absolutnie naturalne, że ma twarz pokrytą ziemią, a na czole wyrasta mu pulsująca bólem gula. Gregor pchnął go raz jeszcze, ale bez przekonania, a potem prychnął i przepchnął się do przodu przez tłum.
Udawaj martwego. Udawaj, że ci nie zależy. To był sposób, by kilka chwil upokorzenia nie wydłużyło się w godziny albo dni bólu, by siniaki nie zamieniły się w połamane kości lub coś gorszego.
Rzeka sierot płynęła na nieczęste walne zebranie, obejmujące niemal całe Wzgórze. Powietrze w głównym grobowcu już było cięższe i bardziej zatęchłe niż zwykle. Złodziejmistrz siedział na swoim krześle z wysokim oparciem; jego głowa była ledwie widoczna ponad dziecięcą ciżbą. Najstarsi podopieczni przeciskali się przez tłum, żeby zająć swoje tradycyjne miejsce w jego pobliżu. Locke poszukał sobie odległej ściany i przycisnął się do niej, ze wszystkich sił próbując udawać cień. Tam, ciesząc się komfortowym uczuciem, że ma osłonięte plecy, dotknął czoła i pozwolił sobie na luksus przelotnego grymasu. Kiedy zabrał rękę, palce miał lepkie od krwi.
Po kilku chwilach napływ sierot ustał, a Złodziejmistrz odchrząknął.
To był Dzień Pokutny siedemdziesiątego siódmego roku Sendovaniego, dzień wieszania. Wszędzie poza obskurnymi jaskiniami pod Wzgórzem Cieni lud księcia Camorry wiązał wisielcze pętle w jasny wiosenny dzień.
- To godna pożałowania sytuacja - powiedział Złodziejmistrz. - Tak właśnie, godna pożałowania, gdy kilkoro naszych braci i sióstr wpada w nieznające przebaczenia ręce książęcej sprawiedliwości. Psiakrew, to godne ubolewania, że przez własną niedbałość dali się złapać! Niestety. Zawsze dokładałem wszelkich starań, żeby wbić wam do głów, kochani, że nasz fach to kwestia drażliwa, delikatna, a nasi klienci wcale go nie doceniają.
Locke otarł ziemię z twarzy. Było bardzo prawdopodobne, że rękawy jego tuniki więcej brudu zostawiły niż usunęły, ale rytuał doprowadzania się do porządku działał uspokajająco. Kiedy on zajmował się sobą, pan Wzgórza przemawiał:
- Smutny to dzień, moi kochani, prawdziwa tragedia, ale skoro już mleko się skwasiło, równie dobrze możecie zacząć wyglądać sera, hmm? O tak! Okazja! Na dworze mamy niezwykle piękną jak na tę porę roku pogodę. To oznacza tłumy z sakiewkami na wydatki, a wzrok wszystkich będzie skupiony na widowisku, prawda?
Dwoma krzywymi palcami (połamanymi dawno temu i źle zrośniętymi) odegrał człowieczka, schodzącego z krawędzi i lecącego przed siebie. Na końcu upadku palce szarpnęły się spazmatycznie i kilkoro starszych dzieci zachichotało. Ktoś pośród armii sierot zapłakał, ale Złodziejmistrz na nic nie zważał.
- Wszyscy będziecie oglądać wieszanie w grupach - powiedział. - Niech to napełni strachem wasze serca, kochani! Nieostrożność, niezręczność, brak pewności siebie... Dzisiaj zobaczycie jedyną za te wady nagrodę. By przeżyć życie, które dali wam bogowie, musicie mądrze kraść, a potem uciekać. Pędzić jak piekielne ogary, gdy zwęszą trop grzesznika! W ten sposób unikamy stryczka. Dzisiaj po raz ostatni zobaczycie paru przyjaciół, którzy tego nie potrafili. A zanim wrócicie - dodał, zniżając głos - każdy z was skroi jednego klienta. Przynieście z powrotem ładną garstkę monet albo świecidełek, mimo ryzyka. Puste dłonie oznaczają pusty brzuch.
- Musiemy? - rozległ się żałosny jęk.
Locke rozpoznał źródło jęku - to był Tam, świeży nabytek, najpodlejsza z podłych przynęt, chłopak, który zaledwie rozpoczął naukę życia we Wzgórzu Cieni. To pewnie on wcześniej szlochał.
- Tam, jagniątko ty moje, ty niczego nie musiesz - powiedział Złodziejmistrz głosem miękkim jak zapleśniały aksamit.
Wyciągnął rękę i zaczął przesiewać tłum sierot, rozchylając je jak brudne źdźbła pszenicy, aż wreszcie jego dłoń spoczęła na ogolonej głowie Tama.
- Ale wtedy i ja niczego nie muszę, skoro ty nie pracujesz, zgadza się? Ależ proszę bardzo, wycofaj się z wielkiej wyprawy. Nieograniczona ilość zimnej cmentarnej ziemi czeka na ciebie na kolację.
- A... nie mógłbym, na przykład, robić czegoś innego?
- Ależ oczywiście, mógłbyś wypolerować mój srebrny świąteczny serwis do herbaty, gdybym go miał. - Złodziejmistrz przyklęknął, znikając na chwilę z oczu Locke’owi. - Tam, taką pracę oferuję, więc taką pracę będziesz wykonywał, jasne? Dobry chłopak. Krzepki chłopak. A czemuż te strumyki z oczu płyną? Bo będzie wieszanie?
- To... to byli nasi przyjaciele.
- A to znaczy tylko...
- Tam, ty mała zasrana ciamajdo, przymknij tę swoją marudną dupę!
Złodziejmistrz obrócił się gwałtownie, a nowy uczestnik rozmowy drgnął po ciosie w skroń. Fala przebiegła po ciasno upakowanych sierotach, kiedy pechowiec zatoczył się do tyłu i zdołał z powrotem stanąć prosto, popychany przez chichoczących przyjaciół. Locke nie zdołał zdławić uśmieszku. Zawsze robiło mu się cieplej na sercu, gdy widział, jak starszy dręczyciel słabszych obrywa po tyłku.
- Veslin - powiedział Złodziejmistrz z niebezpieczną dobrodusznością - lubisz, gdy ktoś ci przerywa?
- N-nie... nie, proszę pana.
- Jak się cieszę, widząc, że podzielamy zdanie w tej kwestii.
- O... oczywiście. Bardzo pana przepraszam, proszę pana.
Złodziejmistrz odwrócił się ponownie do Tama, a jego uśmiech, który chwilę temu rozwiał się jak para w słońcu, wrócił teraz na swoje miejsce.
- Jak już mówiłem o naszych przyjaciołach, naszych nieodżałowanych przyjaciołach... To wielka szkoda. Ale czyż nie urządzają dla nas wielkiego przedstawienia, dyndając na stryczku? Czy nie ściągają tłumów gotowych do oskubania? Jakimi bylibyśmy przyjaciółmi, gdybyśmy odmówili pracy przy takiej okazji? Dobrymi? Śmiałymi?
- Nie, proszę pana - wymamrotał Tam.
- W rzeczy samej. Ani dobrymi, ani śmiałymi. Zatem wykorzystamy tę szansę, zgadza się? I uczynimy im ten honor, że nie będziemy odwracać oczu, kiedy oni będą zawisać, prawda?
- Skoro... skoro pan tak mówi, proszę pana.
- Tak właśnie mówię. - Złodziejmistrz poklepał zdawkowo Tama po plecach. - Do roboty. Wieszanie zaczyna się w samo południe. Sznuromistrzowie to jedyne punktualne stworzenia w tym zasranym mieście. Spóźnijcie się, a będziecie musieli pracować dziesięć razy ciężej, daję wam słowo. Opiekunowie! Wezwijcie swoje przynęty i podbieraki. Zieleńszych braci i siostry trzymajcie na krótkiej smyczy.
Kiedy sieroty rozproszyły się, a starsze dzieci zaczęły wywoływać imiona wyznaczonych im partnerów i podwładnych, Złodziejmistrz zaciągnął Veslina pod jedną z ziemnych ścian, żeby zamienić z nim słówko na osobności.
Locke zarechotał. Zastanawiał się, kto tego dnia będzie jego partnerem w przygodzie. Poza Wzgórzem czekały kieszenie do oskubania, sztuczki do odegrania, śmiałe kradzieże do przeprowadzenia. Chociaż zdawał sobie sprawę, że właśnie szczery entuzjazm, jaki budziło w nim złodziejstwo, po części czynił go osobliwością i wyrzutkiem, nie odczuwał w tej kwestii żadnych oporów, podobnie jak nie miał skrzydeł na grzbiecie.
Pełna obelg wegetacja pod Wzgórzem Cieni była czymś, co musiał znosić pomiędzy tymi jasnymi chwilami, kiedy pracował z bijącym sercem, pędząc ze wszystkich sił w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca, ściskając w ręku cudze kosztowności. Z tego, co nauczyło go jego pięć, sześć czy siedem lat życia, obrabianie ludzi było najcudowniejszym uczuciem na świecie i jedyną prawdziwą wolnością, jaką znał.
- Uważasz, że możesz poprawić moje metody dowodzenia, chłopcze? - Mimo ograniczonej siły chwytu Złodziejmistrz nadal miał ręce dorosłego mężczyzny i przyszpilił Veslina do ziemnej ściany jak stolarz, który przybija ozdobę. - Myślisz, że potrzebuję twojego sprytu i mądrości, kiedy przemawiam publicznie?
- Nie, wielmożny panie! Proszę o wybaczenie!
- Veslin, perełko, czyż nie wybaczam ci zawsze? - Niby zwyczajnym gestem Złodziejmistrz odsunął na bok połę wytartego płaszcza, odsłaniając rękojeść rzeźnickiego tasaka, który nosił za pasem. Ledwie widoczny przebłysk ostrza zamigotał w ciemności. - Wybaczam. Upominam. Czujesz się upomniany, chłopcze? Do głębi upomniany?
- Jak najbardziej, proszę pana, oczywiście. Proszę...
- Cudownie. - Złodziejmistrz puścił Veslina, a poła płaszcza ponownie zakryła broń. - Jakież to szczęśliwe zakończenie dla nas obu.
- Dziękuję, proszę pana. Przepraszam. Ja tylko... Tam jojczył cały przeklęty ranek. Nigdy nie widział nikogo, kto dostał stryczek.
- Dawno, dawno temu to było nowe dla nas wszystkich. - Złodziejmistrz westchnął. - Niech sobie chłopak płacze, dopóki zwija sakiewki. W przeciwnym wypadku głód jest cudownym nauczycielem. Mimo to umieszczam jego i dwa inne problemy w grupie pod specjalnym nadzorem.
- Problemy?
- Tama ze względu na jego wrażliwość. I Szczerbatego.
- Na bogów - powiedział Veslin.
- Tak, tak, ten gnojek z ptasim móżdżkiem jest tak tępy, że nie dałby rady nasrać sobie na ręce, nawet gdyby mu je przyszyć do dupy. Mimo co pójdzie. Pójdzie też Tam i jeszcze jeden.
Złodziejmistrz posłał znaczące spojrzenie w przeciwległy kąt, gdzie ponury mały chłopiec opierał się o ścianę z rękami skrzyżowanymi na piersi, patrząc, jak inne sieroty tworzą wyznaczone grupy.
- Lamora - szepnął Veslin.
- Nadzwyczajny nadzór. - Złodziejmistrz obgryzał nerwowo paznokcie lewej ręki. - Da się z niego wycisnąć niezły pieniądz, o ile ktoś dopilnuje, żeby zachował rozsądek i ostrożność.
- Omal nie spalił połowy tego przeklętego miasta, proszę pana.
- Tylko Zaułki, za którymi nikt by nie tęsknił. I bez mrugnięcia okiem przyjął za to surową karę. Uważnie rozważyłem tę kwestię. On potrzebuje kogoś odpowiedzialnego, kto utrzyma go w ryzach.
Veslin nie potrafił ukryć niesmaku i Złodziejmistrz uśmiechnął się znacząco.
- Nie ciebie, chłopcze. Potrzebuję, żebyś ty i ten twój małpiszon Gregor zajęli się odwracaniem uwagi. Jeżeli kogoś przyłapią, to go kryjecie. I wracacie prosto do mnie, jeśli kogoś zgarną.
- Dziękuję, proszę pana, ogromnie dziękuję.
- I słusznie. Tam-beksa... Tępy Szczerbaty... i diabeł wcielony w krótkich portkach. Potrzebuję szczwanego lisa, żeby dopilnował tej trzódki. Idź, obudź mi kogoś z Okien.
- Och. - Veslin przygryzł policzek.
„Okna” nazywano właśnie tak, ponieważ specjalizowali się w tradycyjnych włamaniach. To była prawdziwa elita pośród sierot Wzgórza Cieni. Odpuszczano im większość obowiązków; zwyczajowo pracowali nocami i mogli spać do późnych godzin popołudniowych.
- To im się nie spodoba.
- W dupie mam, co im się spodoba. Zresztą nie mają roboty dziś wieczorem. Przyprowadź kogoś bystrego. - Złodziejmistrz splunął pogryzion...
entlik